Wcielam się w dziecko i patrzę jego oczami. Podoba mi się. Fajnie jest. Takie wszystko duże i kolorowe! Mamo, to nawet się rusza! A kto to był Degas i dlaczego malował te tańczące panie? Może kiedyś pojedziemy do Paryża do tego muzeum, o którym mówiła pani w szkole? O to chodzi, punkt dla wystawy!
Teraz wyobrażam sobie, że nigdy nie widziałem obrazów impresjonistów. Co więcej, nie słyszałem o nich. A nawet w nosie mam jakieś obrazy! Kwiatuszki sobie malowali, jeziorka i ludzi w codziennych sytuacjach. Co to kogo obchodzi?
Impresjoniści we Wrocławiu. Trochę o tym i trochę o tamtym
Aha, już słyszę opowieść lektora o pasującym do nastroju głosie. Opowiada, że tematem Degasa były baletnice, bo fascynował go ruch, który chciał pokazywać na płótnach. Cytuje malarza: „Dobrze jest kopiować to, co się widzi, ale dużo lepiej rysować to, co widzieć można już tylko w naszej pamięci.” Teraz wchodzi Renoir, który stosował owalne plamy, żeby pokazywać światło. Dla niego obraz bym czymś wesołym, przyjemnym i ładnym. Z podobnego założenia wychodzili inni impresjoniści. Nieco inaczej do sprawy podchodzili postimpresjoniści. Toulouse-Lautrec, pierworodny syn hrabiego, próbował malarstwem wyrazić prawdę o nieprawdziwym świecie. To dość symptomatyczne dla ekspozycji złożonej z replik.
Tak, z wystawy można dowiedzieć się o każdym po trosze i nieco o kierunkach, które obrali. Każdym tam przedstawionym, oczywiście, bo nie każdy się załapał. Jak można było pominąć George Seurata i Emila Bernarda? Nie wiem, ale nieobecni nie mają racji. Nie ma co się czepiać. Są inni, w takim składzie: Degas, Renoir, Toulouse-Lautrec, Signac, Gauguin, van Gogh, Monet, Rousseau. Wizytówki wręczają głosem lektora oraz słowem pisanym na planszach w korytarzu. Językiem przystępnym, tak jak lubimy słuchać i czytać o sztuce.
Zostańmy w korytarzu na chwilę, bo oprócz plansz są tam obrazy. Kilka w wykonaniu kuratorki i malarki Darii Solar, która przygotowała kopie mistrzów i pastisze, np. wrocławskie nenufary z ogrodu botanicznego odwołujące się do cyklu obrazów Moneta. Są też obrazy bez autora (piszę tak nieprzypadkowo – tak samo brzmi tytuł filmu o malarzu Richterze, który wgniata w fotel; proszę obejrzeć!), czyli ustawione w rzędzie kopie. Uwaga, niepodpisane. Nie wiadomo, kto je wykonał… Tak nie wypada.
Korytarz kończy się czymś tak słodkim, że aż kuszącym. Oto wielka rama ze scenografią imitującą „Japoński mostek w Giverny” Moneta. Stań na mostku, cukiereczku, i zapozuj do zdjęcia. Pstryk, i wchodzimy z powrotem do sali głównej.
W oczekiwaniu na pewien dzień…
Jest ciemno, ekrany mienią się feerią barw, światło rozchodzi się na wykładzinie zgrabnymi kształtami. Rozsiadam się na pufie i myślę, że ta wystawa jest taka jak on – prosta, miękka, wygodna i przyjemna w dotyku. Działa odprężająco.
Dobre miejsce na randkę, na wspólny czas z wnuczką, na pierwsze spotkanie z impresjonistami, a w zasadzie z impresjonistami, neoimpresjonistami i postimpresjonistami, albo generalnie – z malarzami. Od czegoś należy zacząć i pamiętać przy tym, że sztuki nie trzeba rozumieć, kiedy można ją pokochać.
Miłość jest bezcenna, ale za randki trzeba płacić. Bilet dla zakochanej pary w sobotę = 140 złotych. Ile?! Proszę mi oddać przynajmniej połowę! Dlaczego? Bo ta wystawa to kopia, z dwóch powodów. Po pierwsze wbrew temu, co napisane na stronie internetowej, nie ma na niej prac impresjonistów. Są anonimowe kopie i animowane reprodukcje – ruchome zdjęcia ich dzieł w powiększeniu. Powtarzam: zdjęcia.
Po drugie jest to powtórka konwencji ekspozycji, która w tym samym miejscu była w zeszłym roku i dotyczyła Vincenta. Teraz bohaterów przybyło, obrazy się zmieniły, ale kręci się i świeci tak samo. I znów nazwali ją „multisensoryczna”. Zdecydowanie na wyrost. Ta wystawa nie pachnie, nie oferuje się do zjedzenia, ani nie prosi się o dotykanie. Nie wywołuje zawrotów głowy ani wykonaniem, ani treścią, choć cieszy oko. Odbiera się ją wzrokiem i słuchem. Niestety, marketingowe pudełko, w którą ją ubrali, sprawia, że myśli się o komercyjnej zagrywce, w której organizatorzy liczą sobie punkty za każdą zarobioną złotówkę.
Ja za 70 złotych tego nie kupuję (w dzień powszedni bilet normalny kosztuje 60 zł) i czekam na dzień, w którym do naszego małego Wrocławia przyjadą wielcy impresjoniści w oryginalnych formach – swoich obrazów. Miro i Dali, którzy zostali u nas na dłużej z grafikami (bardziej od malarstwa osiągalnymi), udowadniają właśnie, że dużo może się zdarzyć.