Po przedstawieniu w Operze Wrocławskiej można się zastanowić, jak odbierze je osoba, która nie widziała nigdy ani sztuki „Anioły w Ameryce” Tony’ego Kushnera na scenie (w Polsce w poruszającej interpretacji Krzysztofa Warlikowskiego) ani mini serialu nakręconego na podstawie sztuki reżyserowanego przez wybitnego Mike’a Nicholsa (ze scenariuszem samego Kushnera). Zapewne poczuje się, przynajmniej na początku, nieco zagubiona, zwłaszcza że z ponad sześciogodzinnego utworu wybrano jedynie niektóre wątki, pomijając wiele innych, także istotnych (choć libretto Mari Mezei zaakceptował autor sztuki). Stąd kiedy bohaterowie prowadzą dialog to ze sobą, to z wytworami swoich halucynacji (Prior i Harper), a wszystko w naszpikowanym bogatą symboliką tekście, zrozumienie staje się nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza że, podobnie jak w sztuce, tak i tutaj śpiewacy wcielają się nie tylko w swoje role, ale kreują jeszcze dodatkowe (mezzosopranistka Dorota Dutkowska była np. rabinem, teściową jednej z kluczowych bohaterek, lekarzem i Aniołem Azji).
Przedstawienie zbyt dosłowne
András Almási-Tóth stworzył spektakl dość czytelny, ale zbyt dosłowny, za mało wysmakowany, a momentami po prostu kiczowaty, w czym utwierdziła jeszcze widzów scenografia Krisztiny Lisztopád. Minimalistyczna ( i tego nie można traktować jako zarzutu), ale też z elementami (choćby złota zasłona), które nijak nie pasowały do całości. Nie wiadomo także, po co na jednym z opuszczanych transparentów widniało słowo „ebola”, skoro widzom przez cały czas trwania opery uświadamiano, że bohaterowie są chorzy na AIDS. Owszem, wirus ebola może być w dzisiejszych czasach uznany za nowy HIV, ale lepiej było na dekoracji zostawić jedynie człowieka w masce i lateksowych rękawiczkach. Obraz jest czasami bardziej uniwersalny niż słowo.
Doskonali śpiewacy
Wśród śpiewaków dominowali gościnni artyści, którzy partie z „Aniołów w Ameryce” mają doskonale opanowane, choć wielkie brawa i niekwestionowany podziw Petera Eötvösa (w pełni zasłużenie) zebrała sopranistka Aleksandra Kubas-Kruk jako Anioł, publiczność wyróżniła także bardzo dobrą Małgorzatę Godlewską (w świetnej partii Harper). Bardzo dobrze partię Louisa zaśpiewał tenor Gyula Rab, a to rola wymagająca naśladowania stylu musicalowego, co udało się artyście perfekcyjnie. Sprawdzony już poprzednim razem w Operze Wrocławskiej Michał Kowalik jako Roy Cohn wciąż ma siłę przekonywania i był odpowiednio demoniczny. David Adam Moore w partii głównego bohatera, Priora udźwignął rolę kreując postać zwykłego człowieka, który staje się prorokiem i przyjmuje na siebie odpowiedzialność za ludzi.
Peter Eötvös dyryguje
Gorzej, że losy bohaterów „Aniołów w Ameryce” pozostają widzowi obojętne, choć muzyka daje sztuce Kushnera zupełnie nową przestrzeń. Niektórzy pamiętają jeszcze świetne koncertowe wykonanie opery Eötvösa w Operze Wrocławskiej sprzed kilkunastu miesięcy, które, choć bez scenografii i kostiumów broniło się właśnie stroną muzyczną i w wielu momentach było naprawdę zabawne. Podczas piątkowej premiery sam kompozytor dyrygował zespołem instrumentalistów i solistami na scenie, więc wypracowane brzmienie było wzorcowe. Szkoda, że na widowni panowała raczej nabożna cisza, bo wiele tłumaczonych i wyświetlanych symultanicznie z promptera tekstów jest naprawdę szalenie zabawna i błyskotliwa (w stylu nowojorskich intelektualistów). Tymczasem dominował nastrój powagi. I przeświadczenie, że obejrzało się dzieło trudne, wymagające, czasem nieprzystępne.
Magdalena Talik