Napisała pani dwie farsy – „Niezłą sztukę” i „Zakupoholicy - okazje i promocje” – które sprawiają, że publiczność śmieje się do łez. Skąd pani czerpie inspirację do swoich przedstawień?
Z życia! Kiedyś w autobusach i tramwajach ludzie mówili raczej szeptem, dyskretnie, ale odkąd są telefony, niczym się nie przejmują. Opowiadają o problemach rodzinnych i różnych codziennych sprawach, a ja to wszystko słyszę. Inspiracją do „Niezłej sztuki” – historii o ojcu-emerycie, który utrzymuje dwóch niepracujących drabów i wnuka, a wszyscy kochają się w sąsiadce, czyli tytułowej „niezłej sztuce” – była właśnie taka opowieść. Ale to tylko punkt wyjścia, potem uruchamiam wyobraźnię.
Słucha pani tylko w tramwajach i autobusach?
A skąd! Najciekawsze rozmowy toczą się w sklepach. Jest też na co popatrzeć. Weźmy takie małżeństwo na zakupach. Ona pokazuje się w kolejnej sukience, on patrzy w inną stronę, ale mówi „Tak, tak, bardzo ładnie”. Wszystko mu się podoba, byle wreszcie wyjść. W swoich farsach trochę sobie żartuję z takich rzeczy i to jakoś trafia do publiczności. „Niezłą sztukę” napisałam w zasadzie do szuflady, ale potem jakoś tak wyszło, że powiedziałam w Przestrzeni Trzeciego Wieku „Słuchajcie, mam coś takiego, nie wiem, czy się do czegoś nada”. Nadało się.
I wyreżyserowała pani przedstawienie…
Łatwo nie było, bo musieli w nim grać prawie sami panowie, a do Przestrzeni Trzeciego Wieku przychodzi więcej kobiet. No ale udało się i wybrani w castingu aktorzy byli świetni. Wnuka, zakapturzonego gimnazjalistę, zagrała koleżanka – także znakomita – bo trudno by było ściągać na próby prawdziwego nastolatka. Tamta sztuka była pierwsza, a ta o zakupach druga. Pisałam też inne teksty: sceny do kabaretów, dialogi, teksty satyryczne, skecze. A niedawno skończyłam piosenkę o czterdziestolatku mieszkającym z mamusią. Znalazłam już kompozytora, który napisze mi do niej muzykę.
Łatwo się pani pisze?
Bardzo łatwo, ale ja piszę prosto, bez żadnych wymyślnych technik. Nie czekam aż Pegaz mnie kopnie, po prostu siadam i działam. Mam kłopot z oczami, więc nie stukam w klawisze, tylko dyktuję komputerowi.
Pani ostatnie przedstawienie – „Zakupoholicy - okazje i promocje” – dotyczy tego, jak dajemy się nabierać na promocje, a potem obrastamy w góry niepotrzebnych rzeczy. Co pani chciała przez nie powiedzieć publiczności?
Nie mam ambicji, by czegoś kogoś uczyć. Ja po prostu dostrzegam zabawne strony naszej codzienności i dzielę się tym z innymi. Ale czytałam ostatnio „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak i tak sobie myślę, że może Polacy tak kupują i kupują, bo ciągle jeszcze odbija im się czkawką bieda z poprzednich wieków. Chcą mieć zapasy. Ale to już pytanie do socjologów, ja sobie tylko z tych naszych zakupów żartuję.
Czy kiedykolwiek pisała pani zawodowo?
Nigdy, a w szkole podstawowej byłam z polskiego najgorsza w klasie! Chociaż nie, coś tam kiedyś pisałam, np. w liceum wysłałam kilka felietonów do „Słowa Polskiego”. Nie pamiętam już, ile na tym zarobiłam, ale kupiłam za to buty. No i zawsze dużo czytałam, choć niekoniecznie to, czego wymagano ode mnie w szkole. Nawyk czytania mi pozostał. Teraz mam problem z oczami, więc słucham audiobooków. Jakich? Różnych, od Sasa do lasa. Głównie reportaże, literatura faktu. Lubię to, bo mogę robić w tym czasie inne rzeczy. Maluję, nauczyłam się tkania. Zawsze chciałam wszystkiego spróbować, wszystkie drzwi pootwierać.
A czym się pani zajmuje (lub zajmowała)?
Teraz już nie pracuję, mam 75 lat. A wcześniej różnie. Rozpoczynałam kilka kierunków studiów, ale żadnych nie skończyłam, bo prędzej czy później traciłam zainteresowanie. To były czasy PRL-u, trzeba było zdawać te wszystkie komunistyczne „mądrości”. No i poznałam męża, a on pływał na statkach, więc popłynęłam razem z nim. Zwiedziliśmy razem kawał świata, Azję, Afrykę, basen Morza Śródziemnego. Potem mąż brał udział w rejsach pod żaglami, ale tam już było dla mnie za ciasno. Mówiłam mu „Nie mam tam swojej kajuty, swojej szafy, to nie płynę”. Jakiś czas pracowałam w domu kultury, potem jeździłam jako instruktorka na obozy artystyczne, skończyłam w Warszawie studium teatralne dla animatorów kultury przy Akademii Teatralnej w Warszawie. Kwitła komuna i trzeba było klasie robotniczej „zabezpieczyć” – że tak powiem – czas wolny. Potem pracowałam w Intermodzie, prowadziłam klub dla pracowników: spotkania, tańce, wyjazdy, wyjścia do teatru, kina, filharmonii.
Często ludzie gdzieś wychodzili w tamtych czasach?
Bardzo często! Brałam po sto biletów na dwa, trzy terminy, bo ludzie pracowali w różnych porach. Do dziś, gdy spotykam któregoś z dawnych znajomych, słyszę, że nigdy się tyle nie nachodził do teatru, co wtedy. Ale też te spektakle były inne, bez udziwnień, dużo klasyki. Takie dla ludzi.
Co jeszcze pani robiła zawodowo?
Byłam handlowcem, jeździłam na pokazy mody, targi. Pracowałam po 14 godzin na dobę, ale w końcu miałam dość, zwłaszcza że równocześnie opiekowałam się mamą i dorastającą córką, a męża ciągle nie było. Któregoś dnia córka mówi „A ja to bym chciała do Paryża polecieć”. „No to lećmy”, powiedziałam. Kupiłam bilety i rzuciłam pracę. Fakt, mogłam sobie na to pozwolić, ale też nie miałam i nie mam dużych wymagań. Jestem minimalistką. Teraz też wydaję głównie na podróże.
Zajmuje się pani także genealogią...
To moja pasja od 20 lat. W czasie pandemii udało mi się skończyć dla wnuka dwa drzewa genealogiczne. Dotarłam aż do 1631 roku! To niesamowicie wciąga, czasem budziłam się w nocy, bo coś mi się przypominało i zaczynałam szukać. Lubię też malować. Podpatrywałam w Paryżu ludzi, którzy kopiowali obrazy i zrobiłam to samo. Skopiowałam na przykład „Saint Moritz, 1929” – obraz Tamary Łempickiej, ten z kobietą w czerwonym swetrze. Przyszła do mnie kiedyś pani po Akademii Sztuk Pięknych. „Kto to namalował?”, pyta. „Ja”, odpowiadam, a ona na to: „Niemożliwe, przecież ty nie umiesz malować”. „No nie umiem, ale postanowiłam spróbować”. Teraz rysuję komiks dla wnuka, o tym jak znajduje na plaży butelkę z listem od dziadka, którego nigdy nie poznał.
Robi pani mnóstwo rzeczy!
Bo ja nie lubię się nudzić. Wstaję i wymyślam, co by tu zrobić. Teraz wybieram się na pokaz kuchni kazachskiej.
Ma pani tyle energii, że emerytura chyba nie jest dla pani…
Ależ ja chciałam być emerytką już w dzieciństwie! Gdy byłam mała, przychodziło do naszego domu wielu ludzi, którzy nie pracowali. Jedni byli już na emeryturze, inni na rencie. Też tak chciałam. No i teraz tak mam: jestem wolna, niezależna i stale bywam gdzieś, gdzie można robić coś ciekawego.
Co by pani powiedziała ludziom, którzy kończą teraz swoją zawodową karierę?
Żeby odpoczęli, ile potrzebują, ale potem, jeśli zaczną się nudzić, wyszli do ludzi. Niektórzy siedzą w domu cały czas, najpierw dzień, potem tydzień, miesiąc, rok. Jeżeli są szczęśliwi, niech siedzą, ich wybór. Ale jeśli jest im źle, lepiej, żeby znaleźli sobie jakiś klub, przyszli do Przestrzeni Trzeciego Wieku, poszukali sobie zajęcia, poszli zobaczyć coś ciekawego. W mieście dzieje się mnóstwo rzeczy, w dodatku wiele z nich jest za darmo. Szkoda życia na umieranie z nudów.
***
Spektakl „Zakupoholicy - okazje i promocje” można było obejrzeć w kwietniu w sali teatralnej na pl. Solidarności.
- Aktorzy: Grażyna Olechowska, Andrzej Gaszewski, Barbara Kamińska i Adam Iwanowski.
- Głos z offu – Krystyna Seta
- Oprawa muzyczno-techniczna – Jarosław Woszczyna
Informacje dotyczące innych działań Przestrzeni Trzeciego Wieku oraz kalendarz wydarzeń można znaleźć w zakładce PTW na stronie Wrocławskiego Centrum Rozwoju Społecznego oraz na Facebooku.