wroclaw.pl strona główna Najświeższe wiadomości dla mieszkańców Wrocławia Dla mieszkańca - strona główna

Infolinia 71 777 7777

5°C Pogoda we Wrocławiu
Ikona powietrza

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 15:18

wroclaw.pl strona główna
Reklama
  1. wroclaw.pl
  2. Dla mieszkańca
  3. Aktualności
  4. O języku japońskim, „szanownych limuzynach” i o tym, dlaczego w Japonii o drogę lepiej pytać kobiety
Kliknij, aby powiększyć
dr Monika Szyszka  z Pracowni Języka Japońskiego "Matsumi" fot. Tomasz Hołod
dr Monika Szyszka z Pracowni Języka Japońskiego "Matsumi"

Kto i dlaczego uczy się we Wrocławiu japońskiego? Czy ten język jest aż tak trudny, jak się nam wydaje? Dlaczego Japończycy unikają słowa „nie”, a o aucie szefa mówią „szanowna limuzyna”? Zapytaliśmy o to japonistkę i autorkę podręczników dr Monikę Szyszkę, która prowadzi Pracownię Języka Japońskiego „Matsumi” we Wrocławiu. [WYWIAD]

Reklama

Jak to się stało, że nauczyła się Pani japońskiego, zamiast poprzestać na angielskim lub niemieckim? 

Dr Monika Szyszka: Zaczęło się od serialu „Oshin” - historii oddanej na służbę dziewczynki z biednego domu - który pojawił się w polskiej telewizji w połowie lat 80., jeszcze przed słynną „Niewolnicą Isaurą”. Był łzawy i kiczowaty, ale pełen elementów XIX-wiecznej kultury japońskiej. Zachwyciły mnie kimona, architektura, cała ta egzotyka. I w ten sposób, mając 10 lat, wiedziałam już, czym chcę się w życiu zajmować. Znajomość języka miała być kluczem, który pozwoli mi dostać się do tego świata.

I rodzice zapisali Panią na kurs japońskiego?

Nie, wtedy nie było takiej możliwości, a gdy już się pojawiła, byłam licealistką i musiałam podciągnąć się z przedmiotów ścisłych. Języka zaczęłam się uczyć dopiero na japonistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Było trudno? Uczyła się pani od zera...

W ciągu pięciu lat musieliśmy nauczyć się języka, który jest całkiem inny niż te, które znamy, i zrobić to od zera do poziomu użytkownika natywnego, czyli używającego go na co dzień. Ale radziłam sobie. Już na drugim roku byłam tłumaczką kilku grup kolejarzy, którzy odwiedzili w Krakowie swoich kolegów po fachu. Oprowadzałam ich po mieście, pomagałam im robić zakupy. Jedna z tych grup polubiła mnie tak bardzo, że zafundowała mi bilet lotniczy do Japonii, który kosztował wtedy niewyobrażalnie dużo.

Zaprosili Panią do Tokio?

Nie, na prowincję. Przez trzy tygodnie mieszkałam u kilku różnych rodzin, zobaczyłam, jak tam się żyje, wychowuje dzieci, jada. Zwiedzałam okolicę, ale byłam też w tamtejszej szkole, a nawet w barze z hostessami, do którego zabrali mnie gospodarze. Zdarzały się krępujące momenty, ale było ciekawie.

Jak sobie Pani radziła z językiem? Była Pani dopiero na drugim roku…

W sprawach codziennych porozumiewałam się już bez problemu, ale nie byłam jeszcze w stanie rozmawiać na bardziej skomplikowane tematy, np. o polityce. To szybko się zmieniło, bo miałam na UJ bardzo wymagających wykładowców. A gdy po studiach wróciłam do domu, na Dolnym Śląsku pojawiły się właśnie japońskie firmy. Zaczęłam pracować w jednej z nich i mogłam szlifować język. W tym samym czasie na Uniwersytecie Wrocławskim powstała Szkoła Języków Antycznych i Orientalnych, gdzie prowadziłam lektorat języka japońskiego, jednocześnie robiąc doktorat na UJ.

Teraz ma Pani swoją szkołę. Kto się w niej uczy?

Gdy 15 lat temu założyłam Matsumi, zainteresowanie było bardzo duże, bo właśnie dorosło pokolenie, które wychowywało się na mandze i anime. Przybyło też rodziców, którzy byli gotowi opłacić dzieciom takie lekcje, postawić na ich rozwój. Niektórzy z moich uczniów, licealiści i studenci, uczyli się, by w przyszłości związać swoje życie z Japonią. I części z nich się udało. To było pokolenie, które wiedziało, że jeśli się czegoś pragnie, można to zrobić. Czuli, że świat stoi przed nimi otworem.

A kto uczy się japońskiego dzisiaj?

Chęć ułożenia sobie życia w Japonii to nadal główna motywacja moich uczniów. Ale przychodzą do mnie także ludzie, zwykle koło pięćdziesiątki, którzy mówią „Zawsze chciałem się uczyć tego języka, bo fascynuje mnie japońska kultura”. Chcą się po rozwijać, realizować. Znają już angielski i inne języki, a teraz chcą spróbować czegoś nowego.

Czego się można spodziewać, rozpoczynając naukę?

Przede wszystkim zderzenia z czymś całkiem innym niż języki europejskie. Japoński należy do innej rodziny języków, ma inną gramatykę, pismo, wiąże się z innym sposobem myślenia. Pisze o tym m.in. Richard E. Nisbett, który w książce „Geografia myślenia” porównuje sposób pojmowania świata przez różne nacje. Japończycy i Chińczycy rozumują i postrzegają świat, naturę, ludzi i siebie samych całkiem inaczej niż Europejczycy i dzieje się tak właśnie z powodu języka, jakiego używają, by to wszystko opisać.

Czym na przykład różni się język japoński od polskiego?

Wszystkim! Na przykład tym, że nie odmienia się w nim rzeczowników i przymiotników przez przypadki, lecz dokleja do nich kolejne końcówki. Tym, że przymiotnik może być orzeczeniem, można np. powiedzieć, że coś się „słodczy” (trochę na takiej zasadzie, jak wówczas, gdy mówimy, że coś się czerwieni). Na początku problem sprawia też całkiem inny szyk zdania, w którym z naszego punktu widzenia wszystko jest na opak.

Czyli tak jak mówił mistrz Yoda: „Zaiste cudowny umysł dziecka jest”?

Właśnie tak, z czasownikiem na końcu zdania. Scenarzyści „Gwiezdnych wojen” mówili zresztą w wywiadach, że skonstruowali jego wypowiedzi na wzór składni japońskiej. Ale nie to jest najtrudniejsze.

Zgaduję: chodzi o pismo?

Nie, ale faktycznie na początku może sprawić kłopot. Japończycy ma trzy systemy pisma. Sylabariusze, czyli katakana i hiragana mają po 45 znaków, wyrażających sylaby. W każdym z nich te znaki wyglądają tak samo i podobnie się je wymawia, jednak pierwszy z nich służy do zapisywania słów japońskich, a drugi do zapożyczeń. Są jeszcze chińskie znaki kanji, reprezentujące słowa lub ich niosące znaczenie części.

Ilu znaków kanji trzeba się nauczyć, by cokolwiek rozumieć?

 Na co dzień korzysta się z około tysiąca, najwyżej dwóch, ale jest ich znacznie więcej, około 10 tysięcy. Każdy z tych piktogramów jest trochę jak rebus: mówi sam za siebie, ale trzeba znać reguły gry, by to dostrzec. Trzeba też być uważnym, bo czasem wystarczy zmienić jeden element, zapomnieć o małej kreseczce, by kompletnie zmienić znaczenie znaku i np. zamiast „książka” napisać „drzewo”. W dodatku każdy znak czyta się na co najmniej dwa sposoby, po chińsku i japońsku. 

Kliknij, aby powiększyć
Powiększ obraz: Na zdjęciu widać zapis w języku japońskim fot. Tomasz Hołod
Na zdjęciu widać zapis w języku japońskim

Czy tego w ogóle da się nauczyć?

Oczywiście, choć to wymaga pracy. Emotikony, czyli uśmiechnięte i smutne buźki, których używamy w social mediach (nawiasem mówiąc wymyśliła je japońska młodzież, która początkowo tworzyła je przy pomocy kropek, przecinków, nawiasów itd.) to przecież także piktogramy, a jednak umiemy je rozpoznawać. Zresztą, jak wspomniałam, to nie one sprawiają ludziom Zachodu największą trudność.

Co może sprawić większą trudność?

Choćby keigo, czyli język grzecznościowy. Choć Japonia to kraj demokratyczny, osoba starsza jest wyżej w hierarchii niż młodsza, mężczyzna wyżej niż kobieta, szef wyżej niż pracownik. Rozmawiając z Japończykiem musimy wiedzieć, gdzie się na tej drabince znajdujemy i używać odpowiednich słów. Te same słowa, np. „ty”, mogą mieć różne znaczenie w zależności od sytuacji. Są też specjalne wyrazy, tzw. honoryfikatory, których się w takich sytuacjach używa. Np. o swoim samochodzie powiemy „samochód” (kuruma), a o samochodzie kogoś, kto jest wyżej w hierarchii „szanowny samochód” albo wręcz „szanowna limuzyna” (okuruma). To nie musi mieć nic wspólnego z rzeczywistą wartością tych aut, chodzi jedynie o wyrażenie szacunku i pokazanie, że wiemy, jak się należy zachować. Trudne może być także to, że trzeba się z tą swoją niższą pozycja pogodzić…

Z czego jeszcze trzeba sobie zdawać sprawę, planując naukę japońskiego?

Ucząc się japońskiego musimy przeprogramować swój sposób myślenia i np. zrozumieć, że gdy rozmawiamy z Japończykiem, wiele zależy od kontekstu. Nie wszystko musi być dopowiedziane. W Japonii używa się powiedzenia „czytać powietrze” (kūki o yomu). Chodzi o to, by najpierw zorientować się, jaka jest sytuacja, o co może chodzić, a dopiero mówić. Zapytany o coś Japończyk często milknie, co może być przez nas odczytywane jako niechęć do udzielenia odpowiedzi.

Czy to prawda, że Japończycy rzadko mówią „nie” i „nie wiem”?

Gdy pytamy Japończyka o drogę, najczęściej nie odpowie „Nie wiem”, więc mówi cokolwiek, a czasem nawet odwraca się na pięcie i odchodzi. Przyznając się do niewiedzy, straciłby twarz. Z doświadczenia wiem, że o drogę najlepiej pytać starsze panie, które nie mają takich obaw, żyją na większym luzie.

A co z wymową?

Przyzwyczajeni do „ś”, „ć” i „ź” Polacy nie mają z nią trudności, bez problemu wymawiamy takie słowa jak matcha ( wym. matcia) czy wasabi (wym. łasabi). Tylko japońskie „r” jest nieco inne, mniej warczące. To dźwięk między „r” a „l”, więc wszystkie zapożyczone z angielskiego słowa z „r” są więc wymawiane tak samo (np. „election” – czyli „wybory” i „erection”, czyli erekcja), co jest źródłem wielu żartów.

A co ze słowami, które nie mają odpowiedników w języku polskim?

W japońskim jest dużo słów, które opisują doznania zmysłowe, np. zapisane dźwiękiem uczucie, które mamy dotykając jedwabistych włosów. Wyrazów dźwiękonaśladowczych jest o wiele więcej niż w polskim, np. jeśli toczy się duży przedmiot, mówimy goro-goro, a jeśli mały koro-koro. Jest też mnóstwo synonimów, np. słowo „bardzo” ma piętnaście odpowiedników, których się używa w różnych kontekstach.

To wszystko nie brzmi tak, jakby nauka japońskiego była bułką z masłem.

Bo nie jest, trzeba na nią poświęcić trzy razy więcej czasu niż na angielski, francuski albo hiszpański.  Jednak warto uczyć się tego języka, bo poza tym, że go poznajemy, rozwijamy te obszary mózgu, które w naszym kręgu kulturowym są nieco zaniedbane. Np. poznawanie japońskiego pisma stymuluje te jego rejony, które są odpowiedzialne za orientację w terenie i umiejętność operowania w wyobraźni figurami geometrycznymi. To także świetny sposób, by nauczyć się tego, czego często nam brakuje: uważności, dokładności, wyczulenia na kontekst i wrażliwości na niuanse.

Czy wielu wrocławian uczy się japońskiego?

Trudno to oszacować, ale jest sporo miejsc, w których można się zapisać na kurs:  szkoły Kaname, Nami, Ichigo, Tomodachi, Szkoła Języków Antycznych i Orientalnych UW), a we wrocławskich kawiarniach odbywają się także spotkania polsko-japońskich grup konwersacyjnych.

Skąd ta popularność?

Fascynacja kulturą japońską nie mija. Lubimy tamtejszą kuchnię, interesujemy się kulturą (także tą w wersji pop) i stylem życia, co widać choćby w księgarniach, gdzie jest sporo poradników takich jak „Sztuka prostego życia. 100 wskazówek jak osiągnąć szczęście i spokój” Shunmyo Masuno czy „Japoński przepis na stuletnie życie” Hideko Yamashita. Sama Japonia też stała się bardziej dostępna: bilety lotnicze wciąż są drogie, ale nie są to już tak kosmiczne kwoty jak kiedyś.

Rozmawiała Beata Turska 

Posłuchaj podcastu

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama
Powrót na portal wroclaw.pl