O miłości i rozstaniach
Takiego tomu wierszy dawno nie czytaliście! Autora, włoskiego poetę Guida Catalano krytykowano za to, że robi z siebie błazna, tymczasem jego wiersze w książce „Za każdym razem, kiedy cię całuję umiera jeden nazista” w przekładzie Krzysztofa Gryki (Państwowy Instytut Wydawniczy) to taki wybuch radości i spontaniczności, jak moment wręczenia Oscara Roberto Benigniemu, który entuzjastycznie pokonywał drogę na scenę...balansując na oparciach siedzeń.
W Polsce, kraju, z którego pochodzi dwoje noblistów-poetów i ojczyźnie wielu innych wybitnych mistrzów strof, wiersz, aby był dobry, musi wręcz zaboleć. Szczęśliwie, już Wisława Szymborska udowodniła, że poetką wielką jest, choć niekoniecznie umieszczoną na piedestale i przemawiająca ex cathedra, a raczej z wyrafinowaną autoironią i jedynym w swoim rodzaju poczuciem humoru. Dlatego tak mocno pokochali jej twórczość Włosi, którzy cenią nie tylko klasę i styl, ale kochają, gdy autor jest błyskotliwy.
Guido Catalano, urodzony w Turynie poeta, który swego czasu chciał robić karierę muzyczną w zespole Pikkia Froid (!) ceni poezję Wisławy Szymborskiej, to wiadomo. Jego wiersze, a właściwie monologi o tym, jak mocno się kocha, dialogi między jakąś parą ludzi przywodzące na myśl miłosne przekomarzania, teksty w formie pytań i odpowiedzi – raczej nie spodobają się polskim poetom. Są zbyt szczere, oczywiste, zdradzające otwartość podmiotu, przepełnione radością, rozkoszne.
Ale zdanie polskich poetów jest nieistotne. Najważniejsze, że utwory Catalano spodobają się i zdobędą serca polskich czytelników. A to pewne!
Trudno nie polubić bezpretensjonalności autora, który tom „Za każdym razem, kiedy cię całuję umiera jeden nazista” opatrzył opisem – „144 przepiękne wiersze” i dedykował Enrice, dziewczynie, która mu się podoba.
O randkowaniu i sekretach damsko-męskich relacji brytyjska dziennikarka i autorka książek Dolly Alderton wie prawdopodobnie wszystko. Nie tylko pełniła służbę randkowej felietonistki w dzienniku „The Sunday Times”, ale własny pamiętnik, w którym zawarła wiele refleksji o związkach, wykorzystała jako materiał na debiutancką książkę „Wszystko, co wiem o miłości”. Tom, jak nietrudno się domyślić, stał się bestsellerem, na Wyspach i nie tylko.
Tym razem dostajemy do rąk jej czwartą już (w Polsce drugą) książkę „Dobry materiał” w przekładzie Piotra Grzegorzewskiego (Wydawnictwo Poznańskie). To historia o tym, jak bolesny jest rozpad związku z ukochaną osobą i jak trudno zaakceptować fakt, że nie dzieli się już tylu wspólnych doświadczeń, a często miłość jednej strony (wciąż bardzo silna) pozostaje już nieodwzajemniona.
Dokładnie w takiej sytuacji jest Andy, zdeterminowany standuper bez większych scenicznych sukcesów, którego po czterech latach zostawiła pracująca w ubezpieczeniach Jen. Złamane serce to kiepski przewodnik, więc Andy popełnia wiele błędów chcąc odzyskać Jen i przechodzi wszystkie chyba stopnie żałoby, jaka cechuje ocalałych z wielkiego romansu. Nie traci przy tym, szczęśliwie humoru i dystansu do siebie, dlatego książkę Alderton nieźle się czyta.
To też opowieść na dwa głosy, więc choć głównie słuchamy wersji Andy'ego, o ich związku opowiada też Jen, to ważny element do uzupełnienia przebiegu tego romansu.
A czym jest tytułowy „dobry materiał”? Warto poczekać do końca powieści-dziennika Andy'ego, by się o tym przekonać.
Noblista o kobietach, zwierzętach i o sobie
J.M. Coetzee w 2012 roku był gościem poznańskiego Festiwalu Malta. Pamiętam, jak obecny podczas spotkania z noblistą mój przyjaciel ze zdumieniem zrelacjonował wyjątkowo lakoniczne odpowiedzi pisarza na zadane przez dziennikarzy pytania.
Słynący z nieśmiałości pisarz nigdy nie przepadał za publicznymi wystąpieniami (choć nagrody sprawiły, że został do nich, de facto, zmuszony), a w jego imieniu przemawiali niejednokrotnie literaccy bohaterowie. Jak choćby powołana przez niego do życia Elizabeth Costello, którą powołał do życia w powieści z 2003 roku, a która powracała w jego kolejnych utworach.
Costello, starzejąca się australijska pisarka (sam Coetzee przed laty zamieszkał w Australii), która sporą część swojej twórczości poświęciła refleksjom na temat praw zwierząt, pojawia się w aż pięciu historiach Coetzeego pisanych w latach 2003-2023, a zawartych w polskim wydaniu w tomie „Nadzieja” (w przekładzie Agi Zano, Wydawnictwo Znak).
Znajdziemy tu zarówno tytułowy utwór, jak i pozostałe – „Próżność”, „Kiedy kobieta się starzeje”, „Stara kobieta i koty”, „Kłamstwa”, „Szklana rzeźnia”. Łączy je nie tylko ta sama bohaterka, ale jej relacje z dziećmi – Helene i Johnem oraz jego rodziną.
Utwory z tą samą bohaterką, co czytelnik szybko sobie uświadomi, układają się niemal w rozdziały powieści. Zaczynamy żałować, że Coetzee nie napisał po prostu większej formy, ale może jest jak jego bohaterka i porte parole w zamieszczonym tekście „Szklana rzeźnia” – nie ma już siły dokańczać rozpoczętych wątków.
Nie będę spoilerować, jeśli dodam, że Costello w tych krótkich utworach Coetzeego mówi o pogardzanych przez nas i deptanych prawach zwierząt. I robi to nieprzypadkowo.
Już w uzasadnieniu Nagrody Nobla dla Coetzeego szwedzcy akademicy podkreślali, że przejrzał na wylot obsceniczne pozy i fałszywą pompę historii, użyczając swego głosu pogardzanym i tym, których go pozbawiono.
W tomie „Nadzieja” znajdziemy nie tylko opowieści z Elizabeth Costello, ale m.in. świetny tekst „Historia” o mężatce, która decyduje się na niezobowiązujący romans.
Coetzee publikowany jest w Polsce od lat, ma grono zagorzałych fanów, ale od pewnego czasu jego utwory, z biegiem lat coraz bardziej aktualne, znajdują też wrażliwych czytelników wśród reżyserów teatralnych.
We Wrocławskim Teatrze Współczesnym Marek Fiedor zrealizował spektakl „Czekając na barbarzyńców”, zaś w Nowym Teatrze w Warszawie Krzysztof Warlikowski poświęcił osobny spektakl właśnie postaci Elizabeth Costello.
Ali Smith dopisuje ciąg dalszy Pór roku
Uwielbiam, kiedy jeden tłumacz pracuje nad książkami jednego autora, a nawet staje przed trudnym zadaniem zmierzenia się z całym cyklem. To przypadek Jerzego Kozłowskiego, który przełożył prozę szkockiej pisarki Ali Smith i jej niezwykłe literackie przedsięwzięcie „Pory roku”.
Od 2016 roku ukazał się tom „Jesień”, a potem – prawie co roku – kolejny, aż do książki „Lato”. Krótkie odstępy czasu między wydaniem kolejnych odsłon były celowym zamierzeniem, bo choć we wszystkich czterech tytułach Smith czerpie inspiracje z Shakespeare'a, Dickensa, ale też ze sztuki XX wieku (przywołane są m.in. artystki Pauline Boty, czy Lorenza Mazzetti), opowiada o współczesnych wydarzeniach w Wielkiej Brytanii.
Cykl jest oszałamiającym literackim doświadczeniem, warto wracać do poszczególnych tytułów.
Ale po opublikowaniu Pór roku nikt raczej nie podejrzewał, że Ali Smith wróci do pomysłu pór roku, w książce, która dotyczy okresu po lockdownie spowodowanym pandemią koronawirusa i została nietypowo zatytułowana „Companion piece” (co oznacza rodzaj dopełnienia dla wcześniejszych książek o porach roku, czy, jak podpowiada Jerzy Kozłowski, powieść kompankę).
Jerzy Kozłowski zdecydował się na tytuł „Piąta pora roku”, a Wydawnictwo W.A.B. na okładkę, która pięknie nawiązuje do cyklu poprzednich czterech powieści.
A historia zaczyna się, jak w dobrym suspensie, bo do Sandy Gray dzwoni dawna znajoma ze studiów, a dziś kustosz jednego z muzeów i zaznacza, że ma niezwykłą historię, którą musi opowiedzieć właśnie jej. To punkt wyjścia do cudownej podróży w świat literacki Ali Smith, która z nierównaną erudycją łączy wątki, a ma też wyjątkowe poczucie humoru. Jednak brytyjskie, choć to Szkotka.
Tabucchi – Włoch zakochany w Portugalii
Urodził się w Pizie w 1943 roku, zmarł w Lizbonie w 2012 roku. W tym zestawieniu ciekawa jest nie tyle linia czasu, ile linia miejsc, bo oddaje dwie ojczyzny Antonia Tabucchiego – ojczyznę języka – Włochy i ojczyznę ducha – Portugalię.
Miłość do drugiego kraju nie była dziełem przypadkowego zauroczenia. Pisarz, jeszcze podróżując po Europie, w Paryżu zakochał się w wierszu „Trafika” Fernanda Pessoi, portugalskiego poety i prozaika (1888-1935), który zresztą zostaje przywołany w tomie „Przyszedłem do ciebie, ale cię nie zastałem” (nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego). Fascynacja Pessoą skutkowała nauką języka, studiowaniem dzieł, miłością do ojczyzny autora „Księgi niepokoju”.
W zbiorze opowiadań w pięknym przekładzie i starannym wyborze tłumaczki Joanny Ugniewskiej mamy szansę zetknąć się z utworami przepełnionymi onirycznym klimatem fascynacji Pessoą, ale też zachwycić erudycją Tabucchiego i jego niezwykłą wyobraźnią, w której łączy płynnie postaci z różnych epok, pozwala autorowi spożywać obfity posiłek wspólnie z...bohaterem jego książki (w końcu w snach wszystko jest naturalne), oddawać głos postaciom, by kreowali wydarzenia.
Kto raz rozsmakuje się w zaskakująco subtelnej i pełnej elegancji prozie Tabucchiego będzie chciał do niej powracać.
Ogród Moneta, plaże w Normandii – Vargi wędrówki po Francji
Przyznaję się, zdecydowanie wolę podróżniczo-eseistyczne książki Krzysztofa Vargi od jego powieści, a jego trylogię o Węgrzech polecam jako żelazny repertuar dla wszystkich, którzy pragną zajrzeć w głąb węgierskiej duszy (nie tylko w głąb kraju).
Varga jest fantastycznym podróżnym – uważnym, spostrzegawczym, obdarzonym poczuciem humoru i lekką ironią (czasem cięższego kalibru, zwłaszcza, gdy przywołuje Polskę) i zauroczonym, a jego fascynacja przekłada się na sposób opowiadania, język, na klimat.
Taki jest tom „Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii, Bretanii i Pikardii” (Wydawnictwo Czarne). Nie wiem, czy to idealna propozycja dla podróżujących w rzeczone historyczne krainy Francji, po lekturze można za mocno się sugerować poglądami autora, obsesyjnie dążyć do obejrzenia tych samych co on miejsc, a efekt, wiem to z doświadczenia, bywa mizerny.
Bo okaże się, że jednak nie znajdziemy ani takich serów (albo nie będą nas zachwycać smakiem), ani nie spojrzymy na plażę w Pourville – malowaną przez Moneta – z takim natchnieniem, ani nie odnajdziemy wielu linków z literaturą, które podrzuca nam autor.
Ale książkę Vargi uwielbiam jako genialną impresję francuską osadzoną w konkretnych krajobrazach. I za to, że oprowadza właśnie autor, którego interesują niekoniecznie tylko te zabytki, których nie wolno przegapić, ale wiele innych, czasem przykurzonych, czasem poza ogólnym zainteresowaniem, a genialnych.
Mało tego, Varga podróżuje z książkami pisarzy, których miejsca pamięci odwiedza, podgląda pejzaże znane z obrazów i porównuje z autentyczną lokalizacją. Poza Vargą fascynatem odzywa się też Varga fatalista, zwłaszcza gdy przywoływana jest Polska – a to w kontekście kiepskiej architektury, a to fatalistycznych ciągot mieszkańców Europy Środkowej. Warto przeboleć jego utyskiwania, bo książka o francuskich peregrynacjach jest świetna.
Ananda Devi – losy kobiet wykluczonych
Niewielkie gdańskie Wydawnictwo w Podwórku ma imponującą misję i realizuje ją z podziwu godną konsekwencją. To publikowanie, wspólnie z Wydawnictwem Uniwersytetu Śląskiego, książek autorów z krajów frankofońskich, czyli tych, w których obywatele posługują się językiem francuskim (z wyjątkiem Francji).
Jednym z takich krajów jest Mauritius, w minionych wiekach kolonizowany kolejno przez Holendrów, Francuzów i Anglików. Językiem urzędowym jest dziś angielski, ale i francuski i to właśnie ten drugi (włącznie z językiem kreolskim – bazującym na języku francuskim) okazał się kluczowy dla kultury wyspy na Oceanie Indyjskim.
Po francusku pisze Ananda Devi, pochodząca z Mauritiusa, a od lat mieszkająca we Francji autorka. Zbiór trzech utworów pod wspólnym tytułem „Żywoty wykluczonych” to piąty tom tej autorki opublikowany nakładem Wydawnictwa w Podwórku (ukazuje się w specjalnej serii Frankofonia Literaria).
Nad przekładami i merytorycznym wyborem tytułów serii czuwa od lat Krzysztof Jarosz, wybitny romanista, dziekan wydziału humanistycznego Uniwersytetu Śląskiego, który szczególnie upodobał sobie literaturę autorów z Mauritiusa.
Ananda Devi stopniowo zdobywa sobie wierne grono polskich czytelników. Realizm magiczny, niezwykła sensualność to cechy charakterystyczne jej prozy, ale wspólnym mianownikiem wielu jej utworów są bohaterki, często wykluczone, pragnące żyć na własnych zasadach, wbrew społecznym normom, które skutecznie odbierają kobietom głos i możliwość decydowania o swoim losie.
W tym tomie słuchamy też głosu niekochanego młodego chłopaka porzuconego przez matkę, którego adoptuje morze.
W trzech utworach z tomu „Żywoty wykluczonych” poznajemy outsiderów (Daya, Muna, Józefin Szalony) o bogatym życiu wewnętrznym, wyobraźni, inteligencji emocjonalnej, którzy żyjąc na krawędzi są emanacją humanizmu.
„Obłęd to jedyna przestrzeń, do której nie mają dostępu zakazy społeczne. To jedyny sposób na to, aby kobiety mogły się wyrażać poza narzucanymi im ograniczeniami, nie troszcząc się o konsekwencje. Szaleństwo uwalnia mowę. Szaleństwo w ogóle wyzwala” – mówi Ananda Devi w załączonym w książce obszernym wywiadzie dla maurytyjskiego czasopisma.Proza Devi jest mocna, często brutalna, zaskakująca też językowo, bo sporo tu cytatów z niezwykle dźwięcznego kreolskiego. Zdecydowanie warto!
Opowieść o Salwadorze, w stylu Thomasa Bernharda
Ta niewielka (niewiele ponad 100-stronicowa) książeczka to bardzo oryginalna propozycja Wydawnictwa Ossolineum. Redaktorzy sięgnęli po prozę pochodzącego z Salwadoru Horacia Castellanosa Moyi.
To unikatowa okazja, by czytać książkę prozaika z kraju, który na świecie kojarzy się właściwie wyłącznie z największym współczynnikiem morderstw na świecie i z odpowiedzialnym za to morderczym gangiem Mara Salvatrucha.
Jego mini powieść „Wstręt. Thomas Bernhard w San Salvadorze” w świetnym przekładzie Aleksandra Trojanowskiego to kompulsywny monolog Edgarda Vegi, akademika, historyka sztuki, ale, co jest istotne, emigranta politycznego (podobnym był Moya).
Vega wraca po latach na obczyźnie do ojczyzny i w jedynym przyzwoitym barze La Lumbre, między piątą a siódmą popołudniu, mówi do swojego salwadorskiego dawnego kolegi ze szkoły zwanego Moya (jak pisarz).
A właściwie Vega nie mówi, tylko wyrzuca z siebie słowa krytyki, gorzkie refleksje o kraju, z którego musiał wyjechać. Jego monolog jest nienawistny, pełen obrzydzenia, ale ma też momenty zadziwiająco humorystyczne, w stylu rasowego czarnego humoru, bo tylko taki pasuje, gdy mówi się o rzeczach upiornych.
Nazwisko austriackiego giganta Thomasa Bernharda pojawia się w tytule nieprzypadkowo. Moya perfekcyjnie naśladuje w monologu Vegi sposób mówienia bohaterów powieści Bernharda, którzy pod zjadliwymi monologami, w charakterystycznych rytmicznych powtórzeniach, wygłaszają swoje credo i obnażają absurdy rodzimego kraju. Tam Austrii, we „Wstręcie” Salwadoru.
Książka, która wstrząsnęła ojczyzną Moyi. Głos, który ma kolosalną siłę rażenia.
Szlakiem idola Boba Dylana
Najpierw drobna uwaga. Książka „To jest wasz kraj, to jest mój kraj” Woody'ego Guthriego nie jest premierą, ukazała się (w świetnym przekładzie Tomasza S. Gałązki) nakładem Wydawnictwa Czarne w 2022 roku.
Ale będzie świetnym wprowadzeniem do amerykańskiego folku i do biografii artysty, na którego punkcie młody Bob Dylan oszalał do tego stopnia, że pielgrzymował do Greystone Park w New Jersey, aby go odwiedzić w szpitalu psychiatrycznym, co zresztą James Mangold przypomniał niedawno w niezłym filmie „Zupełnie nieznany” o wczesnych latach Dylana (Timothée Chalamet otrzymał nominacje do Oscara za tę rolę).
Dylan zaczytywał się w książce „Bound for Glory” (w polskim tłumaczeniu inny tytuł – „To jest wasz kraj, to jest mój kraj”) i podziwiał obezwładniającą szczerość swojego idola, który stał się, właściwie mimochodem, bardem Ameryki, a w swoich protest songach mówił o problemach Ameryki biednych obywateli, którą poznał przemierzając kraj wzdłuż i wszerz autostopem, koleją – od takiej podróży zresztą rozpoczyna się jego opowieść. Blisko życia zwykłych ludzi, bez dostatków, z nieustannie obecną muzyką.
Książka nosi w Polsce tytuł najsłynniejszego songu Woody'ego Guthriego „This Land is Your Land”, która ma status hymnu folkowego Ameryki. Dylana, który zrobił w show biznesie błyskawiczną karierę, dzieli od Guthriego bardzo wiele. Woody nigdy nie dorobił się prawdziwej fortuny, a jego działalność przerwała odziedziczona po matce choroba. Pozostał jednak blisko ludzi i ich problemów, zarówno poważnych, jak i błahych. Dlatego jego autobiografia (pisana, zdaje się, bez ghostwritera!) jest taka zajmująca.
Mała Rosja w Nowym Jorku
Sierpień 1991 roku. W ZSRR podczas puczu Janajewa za chwilę upadnie ostatni przyczółek komunizmu. Tymczasem w Nowym Jorku mieszkający tam Rosjanie próbując przetrwać w upale przedziwne okoliczności, w jakich zgromadzili się w mieszkaniu. To powolna, ale nieuchronna śmierć rosyjskiego emigranta Alika, który w Stanach Zjednoczonych doczekał się udanej artystycznej kariery.
W ich przekomarzaniu się, rozmowach powraca obraz kraju, w jakim niegdyś żyli, zanim przybyli do Ameryki. Ale przekonujemy się, że artysta Alik zbudował wokół siebie krąg wyznawców, a wszyscy wspominają dawną rzeczywistość, która właściwie nigdy nie istniała. To ich wyobrażona ojczyzna. Prawdziwa płonie w transmitowanych w CNN wiadomościach.
W „Wesołym pożegnaniu” (Wydawnictwo Filtry w przekładzie Piotra Braszaka), pisanej w latach 90. XX wieku krótkiej prozie Ludmiły Ulickiej, jednej z najciekawszych obecnie rosyjskich pisarek (musiała uciekać z Rosji, kiedy otwarcie mówiła o agresji na Ukrainę) unosi się duch Czechowa, klimat niemożliwego, nostalgii za minionym, która ludzi unieruchamia, blokuje, a jednocześnie daje im osobliwe szczęście.
Science fiction ironiczne – Strugaccy lekiem na całe zło
To już trzeci tom utworów zebranych spod maszyny do pisania braci Arkadija i Borysa Strugackich. Każda z ksiąg to wyzwanie logistyczne – noszenie może nadszarpnąć kręgosłup. Pierwsza odsłona cyklu – „Piknik na skraju drogi i inne utwory” to 925 stron, kolejna – „Wywrócony świat i inne utwory” to zaledwie 845 stron, zaś świeżo wydane „Miasto skazane i inne utwory” (w przekładzie Pawła Laudańskiego i Rafała Dębskiego), to rekordzista – 1149 stron! (wszystkie książki opublikowane nakładem Prószyńskiego i S-ka).
Ten licznik nie jest przejawem ironii, raczej podziwu dla spuścizny braci Strugackich, którzy w warunkach sowieckiej cenzury, pod płaszczykiem science fiction, potrafili przemycać wiele odsłaniając i piętnując absurdy tamtej rzeczywistości.
Utwory (w tomie znajdziemy cztery tytuły – „Bajka o Trójce”, „Kulawy los”, „Miasto skazane”, „Obarczeni złem”) są dobre – najciekawsza wydaje się zwłaszcza otwierająca tom „Bajka o Trójce”, w której poziom absurdów sięga zenitu, a jest to możliwe, gdy mowa o chorobliwej biurokracji.
Ambitni naukowcy, którzy pragną w rozsądny sposób zmieniać rzeczywistość w starciu z komisją, której członkowie posiadają właściwie wszystkie cechy poza umiarem i kompetencją. Brzmi znajomo? Oczywiście, bo Strugaccy pisali o przeżartej głupotą, biurokracją i chorą ideologią Rosji, ale dziś ich utwory wciąż wydają się aktualne.
Poza prozą fantastycznie czyta się komentarze Borysa Strugackiego, w których przybliża okoliczności, w jakich pisali, redagowali teksty, poddawani byli cenzurze (jako autorzy „szkodliwej w ideowej relacji powieści”).
A że obaj słynęli z poczucia humoru te appendiksy czyta się świetnie (po ukończeniu brudnopisu „Bajki o Trójce” zanotowali: „Zmęczeni do otępienia. Ostatnie stronice braliśmy szturmem – nie krwią, posoką!”
Na szczęście czytelników umorduje tylko rozmiar tomu.