Moda Made in Poland
W czasopiśmie „Moda” z 1958 roku dwie szykownie ubrane modelki pozują niczym z katalogu Diora. Mają na sobie kolekcję Domu Mody „Telimena”, który powstał zaledwie rok wcześniej, czeka go 50 lat działalność i podbije serca Polek, które pragną wyglądać tak elegancko, jak rówieśniczki za żelazną granicą.
Katarzyna Jasiołek w swojej kolejnej, świetnej popularyzatorskiej książce o polskim przemyśle i wzornictwie (wcześniej ukazał się, także w Wydawnictwie Marginesy, znakomity tom „Tkanina. Sztuka i rzemiosło”) „Dom Mody Telimena. Co nosiły Polki” przybliża pół wieku istnienia wyjątkowego miejsca, w którym nie tylko zaopatrywały się w ubiory kolejne pokolenia Polek, ale też instytucji stojącej na straży tradycji, designu, dobrego gustu.
W 400-stronicowej książce, fantastycznie ilustrowanej zdjęciami i projektami, autorka drobiazgowo prześledziła historię Telimeny, pokazała wyjątkowy dom mody na tle ówczesnej rzeczywistości, gdy nie tylko zdobycie towarów pierwszej potrzeby stanowiło wyzwanie logistyczne, ale polowano też i ekscytowano się modą.
Nie byliśmy Paryżem czy Londynem, ale łódzka Telimena zaspokajała najbardziej wyrafinowane gusta. A trzeba pamiętać, że szyto z materiałów, które paryskich nie przypominały, a o każdą lepszą gatunkowo belę trzeba było walczyć, nie wspominając o designerach, a okazywało się, że Polki miały jednak szansę wyglądać trendy, nawet w trudnej rzeczywistości.
Za opracowanie graficzne i typograficzne książki-albumu odpowiada niezrównana Anna Pol, spod której ręki wychodzą od lat najciekawsze tomy Marginesów. Tym razem przeniosła nas w czasie do lat 60. i 70., kiedy kobiety marzyły w Polsce, by mieć coś z Telimeny.
Idealny prezent dla naszych mam i babć, które, nawet jeśli nie posiadały w szafie sukienek z metką Telimeny, szyły własne z podejrzanych w czasopismach projektów łódzkiej firmy.
Wspaniała, skromna Karolina Lanckorońska
Biografia jednej z najciekawszych polskich arystokratek Karoliny Lanckorońskiej, ale – co najważniejsze – wychowanej w duchu miłości i poszanowania dla sztuki kolekcjonerki i mecenaski zatytułowana „Jedyna” (Wydawnictwo Znak) Marcina Wilka ma swoje plusy i minusy.
To wielka radość, że wyjątkową postać przywraca się zbiorowej pamięci, bo jej zasługi dla kultury są nie do przecenienia. Dziś dzięki Karolinie Lanckorońskiej i jej hojnej donacji w zbiorach Zamku Królewskiego w Warszawie są dwa portrety Rembrandta van Rijna, jedyne dwa olejne obrazy holenderskiego mistrza w kraju.
I to takiej klasy, że kiedy ostatnio wypożyczano je na wystawę do Kunsthistorisches Museum „Dziewczyna w ramie obrazu” została umieszczona na plakacie tej ekspozycji, a do oglądania „polskich Rembrandtów” ustawiały się kolejki chętnych.
To samo Kunsthistorisches Museum zaledwie na początku lat dwutysięcznych zostało zmuszone, staraniami rodziny Lanckorońskich (w tym właśnie Karoliny Lanckorońskiej), do zwrotu zagrabionego przez Niemców w czasie wojny wspaniałego obrazu Dosso Dossiego „Jowisz, Merkury i Cnota”. Dziś, za sprawą Karoliny Lanckorońskiej, oglądać możemy go na Wawelu.
A kim naprawdę była Karolina Lanckorońska? Wychowaną w skromności, dyscyplinie, ale i wielkim szacunku dla dawnych mistrzów (geniuszowi Leonarda pozostała wierna przez całe życie) znawczynią sztuki?
Arystokratką, która, choć była wychowaną w Wiedniu i na zagranicznych wojażach obywatelką świata, pozostała jednocześnie gorącą patriotką? Kobietą, która żyła, jak na ówczesne warunki i pochodzenie, bez rozgłosu, zawsze jakby w cieniu?
I tu jeszcze wspomnieć o minusie książki Marcina Wilka. Bo nie do końca potrafi nas swoją opowieścią zbliżyć do swojej bohaterki, a przez to opowieść pozostaje momentami zbiorem ciekawych, ale pozbawionych emocji faktów. Niemniej, warto docenić fakt, że książka o Karolinie Lanckorońskiej, tak potrzebna, powstała. Maestra na to zasługiwała!
Wielka sztuka wciąż może nas zaskoczyć
To jest książka dla czytelników 16+ (bo są tu momenty!), ale i całkiem niezła propozycja i zachęta do zgłębiania sztuki dla starszych odbiorców. Katalonka Blanca Guilera chętnie realizuje się na Tik Toku (ma tam 900 tys. śledzących) i dostała nawet nagrodę za popularyzatorskie treści w ciekawej, angażującej formie.
Książca „Historia sztuki, którą przed tobą ukrywano” (przełożył Bartłomiej Kaftan, Wydawnictwo Wielka Litera) jest zapewne kontynuacją jej występów w mediach społecznościowych. I, trzeba przyznać, wyszło świetnie!
Nie wiem dokładnie, jak na dzisiejszych nastoletnich czytelników działają pisane w tak luzackim stylu książki. Sama wychowałam się najpierw na albumach Wydawnictwa Arkady, książce Ernsta Gombricha „O sztuce”, telewizyjnych programach siostry Wendy Beckett i znakomitych popularyzatorskich tekstach prof. Marii Poprzęckiej, które publikowane były niegdyś w „Wysokich obcasach”.
Blanca Guilera może stać się dla młodych (i nie tylko) pierwszą przewodniczką po ukrytych znaczeniach w sztuce. Opowiada ciekawie, tekst jest zwarty, konretny, zawiera sporo przydatnych informacji. Ale mnie najbardziej urzekł wybór dzieł sztuki, o których opowiada Katalonka.
Bo są tu zarówno dobrze znani mistrzowie (Botticelli, Caravaggio, Bosch, Rembrandt, Kahlo, Chagall, Picasso, Pollock) i ukochani przez autorkę prerafaelici, ale nie brakuje też mniej rozpoznawalnych nazwisk. A, co istotne, sporą część prezentowanych w tym tomie dzieł dzieł namalowały kobiety (nie tylko słynne Gentileschi i Łempicka) i za ich przypomnienie autorce należą się wielkie brawa.
Mowa tu zwłaszcza o nieznanych szerokiemu odbiorcy malarek, jak prerafaelitka Evelyn de Morgan (wielu fanów malarstwa nie ma pojęcia, że w tym kręgu tworzyła również kobieta) czy Amerykanka z początku XIX wieku – Sarah Goodridge.
Każdemu z obrazów towarzyszy lapidarny opis, nie brak w nim poczucia humoru Guilery i dystansu. Są wreszcie, zgodnie z tytułem, obrazy, które, rzeczywiście, raczej nie funkcjonują w powszechnym obiegu. Nie zaspojleruję, o które chodzi. Warto znaleźć je samodzielnie!
Noblista, który zadaje pytania o mroczną naturę
Przed laty książki węgierskiego noblisty z dziedziny literatury László Krasznahorkaiego ukazywały się w Polsce nakładem W.A.B. Miały nie masowe, ale niezwykle wierne grono czytelników zdolnych podążyć tropem pisarza, który wieszczy apokalipsę.
Za słowami pisarza poszedł też węgierski reżyser Béla Tarr, którego ekranizacja powieści „Szatańskie tango” przeszła do historii światowego kina (bynajmniej nie tylko za sprawą czasu trwania: 460 min).
W tym roku, już po ogłoszeniu nazwiska Krasznahorkaiego, jako laureata literackiego Nobla, Wydawnictwo Czarne zapowiedziało wznowienie tomu opowiadań „A świat trwa” w przekładzie Elżbiety Sobolewskiej. Na początek roku planowane jest natomiast także wznowienie wspomnianego „Szatańskiego tanga”.
W zbiorze „A świat trwa”, który ukazał się na początku grudnia, mamy 21 opowiadań i decyzja, by najpierw zaprezentować czytelnikom mniejsze formy (uszeregowane w trzech częściach – „Mówi”, „Opowiada”, „Żegna się”) wydaje się zasadna. Podobnie jak zamieszczenie pod koniec „Posłowia” tłumaczki, która wprowadza w świat pisarza, którzy wieszczy rozpad społeczeństwa i kreuje katastroficzną wizję świata.
Brzmi minorowo, wręcz funeralnie, ale krótkie formy László Krasznahorkaiego z tego tomu pozostaną nam w głowie, jego zdania będą wibrowały, wprowadzały niepokój, bo podskórnie zdajemy sobie sprawę, że węgierski pisarz mówi o tym, czego obawiamy się najbardziej.
Wyjątkowo ciekawe jest opowiadanie „Najpóźniej w Turynie”, którego bohaterem jest Friedrich Nietzsche, a którego to utworu echa odnajdziemy też w filmie „Koń turyński” Béli Tarra (ze scenariuszem Krasznahorkaiego). I ostatnie, wstrząsające credo „Niczego stąd nie chcę”.
Lektura mocna, ale, wydaje się, dziś nam niezbędna.
Drzewa mojego życia
Wydana pięknie i z dbałością książka „Drzewa” Ayo Kōdy (przełożył Krzysztof Olszewski, Wydawnictwo Znak) jest jak japońskie pudełko z laki, jak papier washi (wytwarzany, nomen omen, z rośliny – morwy papierowej) – subtelna, pełna wdzięku, zarazem jednak konkretna, będąca wytworem bogatej refleksji i ogromnej wiedzy.
Ale też, jak pisze we wstępie poetka i botaniczka Urszula Zajączkowska, jest w niej uważność, która nie śmie formułować sądu.
Dostajemy bowiem do rąk zbiór 15 esejów, w którego epicentrum pozostają drzewa ważne dla autorki. Publikowała je w czasopiśmie „Płomień nauki” przez trzynaście lat (1971-1984), a ich polski tłumacz Krzysztof Olszewski przyznaje, że Aya Kōda pisze piękną, wyszukaną japońszczyzną zacierając granice między prozą a eseistyką.
W „Drzewach” zachwyci nie tylko fakt, że autorka ogląda je z wielu perspektyw (a przede wszystkim opowiada w pierwszej osobie), ale też fakt, że w utworach wydaje się prowadzić z bohaterami swoich esejów wyjątkowy dialog.
Przygotowując eseje Aya Kōda podróżowała po całej Japonii, przemierzyła wiele kilometrów (warto spisać miejscowości, wyspy z książki i obejrzeć na mapie odległości), by się im przyjrzeć, ale też porozmawiać z leśnikami, którzy na co dzień doglądają konkretnych gatunków.
Kuratela przewodników pomogła, kiedy Kōda pisała esej o odradzaniu się świerka ajańskiego, bo sama miałaby kłopot, aby dostrzec odrosty z kłody piastunki.
Czasem ktoś znajomy podpowiadał, że kryptomerie noszą kimona (czyli są odziane w korę), czasem sama zapragnęła zobaczyć miejsce, gdzie popioły wulkaniczne wyrzadziły drzewom sporą krzywdę.
Ta piękna książka (wydrukowana zielonym kolorem czcionki!) z subtelnymi ilustracjami Karoliny Korbut to propozycja na idealny odpoczynek w najbardziej dostojnym gronie.
Wierny ogrodnik
Książkę Karela Čapka, „Rok ogrodnika” (przekład Elżbieta Zimna, Wydawnictwo Dowody) powinien sprawić sobie każdy, kto przymierza się do zakupu ogródka działkowego, właśnie wybudował dom (z ogrodem), albo po prostu...zazdrości sąsiadowi, że ładnie mu coś urosło, a nam mogło przecież urosnąć ładniej.
Ale ogrodniczą pasją, jak podkreśla czeski pisarz, zarażeni zostają ludzie dojrzalsi, bo dla młodych kwiat oznacza cięty prezent dla dziewczyny. Aż trudno uwierzyć, że w tym zakresie mało się zmieniło, choć książka Čapka powstała w 1929 roku! I wciąż jest zachwycająca! Nie tylko jako zbiór lapidarnych tekstów o tym, co robić w kolejne miesiące w ogrodzie, ale też jako pochwała pasji i bogactwa natury z, co i rusz występującymi, żarcikami na temat pasji-obsesji.
Książka miała już polskie wydanie (w 1986 roku), ale prowadzone przez Marcina Szczygła Wydawnictwo Dowody zamówiło nowy przekład u Elżbiety Zimnej. Jest znakomity, tłumaczka rewelacyjnie wprowadza nas w świat wprowadza nas nie tylko w kolejne miesiące i postępujące z nimi rozterki ogrodnika-amatora, ale też pięknie podkreśla wyraźny humor autora.
A należy dodać, że cudowny, pełen ciepła rysunek na okładce (i pozostałe już w środku książki) to dzieło brata pisarza Josefa Čapka. Obaj chętnie i wielokrotnie współpracowali artystycznie.
Piękne ćwiczenia z natury
Wisława Szymborska pisała, że niektórzy lubią poezję i uściślała, że to może dwie osoby na tysiąc. Niewiele, bo poetyckie tomy często nam umykają w przeważającej na rynku reprezentacji prozy.
Dlatego właśnie nie można przegapić tego tomu piszącej w języku francuskim szwajcarskiej poetki Anne Perrier, „Flet pełen wiatru” (przełożyła Anna Dutka-Mańkowska Państwowy Instytut Wydawniczy).
W niewielkiej objętościowo książeczce (niecałe 140 stron) tłumaczka Anna Dutka-Mańkowska zebrała utwory Anne Perrier z jej 12 tomów, począwszy od wczesnego „Do witraża” z 1955 po ostatni „Jedyny ogród” z 1999 roku.
Szwajcarska poetka kochała ogród i harmonię natury (tom jest ilustrowany m.in. kwietnymi pracami Christiane Papé), flet i muzykę (sama grała na tym instrumencie, ale też ukończyła konserwatorium w Lozannie w klasie fortepianu), intrygował ją temat śmierci, bliski był temat życia duchowego (sama przeszła konwersję z kalwinizmu na katolicyzm).
Dla kogo to poezja? Dla wrażliwych, kochających kontemplację, odkrywanie zadziwiających synaps łączących nasz świat z tym, którego istnienie jest jednak obok. Dla wielbiących haiku.
„Skrzydło anioła
Za moim ciemnym oknem
Śnieg”
(z tomu „Zmarłe ptaki”).
Jaki jest kruk, każdy przeczyta
Po lekturze książki Petra Rákosa „Corvina, czyli Książka o krukach” (Wydawnictwo Amaltea) należy piać peany na cześć tłumaczki Olgi Czernikow. Udało jej się w genialnym stylu oddać absolutnie surrealistyczny klimat tomu czeskiego autora.
Gwoli ścisłości, nie jest to książka specjalistyczna dla ornitologów, ani filozoficzne studium kruczej inteligencji (o której krążą legendy). Kruk Dagobert Nordlicher staje się nie tylko bohaterem, ale też pretekstem do fantastycznej literackiej podróży. Uruchamia wiele ukrytych wątków, mechanizmów, tropów. Bawi się z czytelnikiem i bawi czytelnika. A to wielka sztuka!
Petr Rákos był (zmarł w 1994 roku) z pewnością erudytą i pasjonatem literatury, choć z zawodu psychiatrą (a nawet ordynatorem Kliniki Psychiatrycznej w Pradze-Bohnicach), więc wszelki absurd musiał wydawać się mu bliski. Dlatego mieszanie wątków, wprowadzanie islandzkich mitów, pirackich opowieści, a nawet kazań św. Franciszka w tym jednym tomie (a to tylko zajawka) wygląda w ocenie czytelniczej bardzo naturalnie.
Malo tego, oprócz „Corviny, czyli książki o krukach” powstały jeszcze „Furia, czyli Książka o prześladowaniu” oraz „Askiburgion, czyli książka o ludkach”.
Niewielkie wrocławskie wydawnictwo Amaltea tą pozycją tylko udowadnia, że kocha rzeczy wartościowe i nieoczywiste. My też!
Brytyjska szkoła prywatna – źródło cierpień
Charles Spencer w Polsce jest najlepiej znany jako brat księżnej Diany (który, jak doskonale pamiętamy, przejmująco przemawiał na jej pogrzebie) i 9. hrabia Spencer, spadkobierca tradycji i fortuny prominentnej brytyjskiej rodziny.
Chrześniak królowej Elżbiety II w swojej ojczyźnie jest znacznie bardziej rozpoznawalny. Został historykiem i dziennikarzem, napisał kilka książek (m.in. o bitwie pod Blenheim), był orędownikiem w sprawie swojej siostry Diany, zabiegał, aby jej obydwaj synowie mieli silny kontakt z rodziną Spencerów po jej tragicznej śmierci.
Tuż przed 60. Charlesa Spencera (zimą 2024) do księgarń w Wielkiej Brytanii trafiła książka „Szkoła bardzo prywatna. Moja elitarna brytyjska edukacja” (przełożyła ją na język Zofia Szachnowska-Olesiejuk, opublikowało niedawno Wydawnictwo Czarne), w której hrabia rozlicza się ze swoimi traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa.
Źródłem cierpień była prywatna szkoła z internatem Maidwell Hall, do której rodzice (wówczas rozwodzący się) wysłali ośmioletniego Charlesa. Konfrontacja z miejscem, gdzie dyscyplina oznaczała konsekwentnie stosowaną przemoc, molestowanie (padł jego ofiarą także autor), obniżanie poczucia własnej wartości, naznaczyła późniejszego lorda Spencera na całe życie.
Po latach, konfrontując swoje wspomnienia z przeżyciami innych kolegów ze swojej szkoły, doszedł do wniosku, że o koszmarze, jakiego byli świadkami, trzeba napisać.
Co ciekawe, jego książka to nie tylko rozliczenie z sadystycznym i mającym pedofilskie skłonności dyrektorem oraz jego pomagierami (wymienianymi wreszcie z nazwiska), ale też z systemem, w którym rodzice, w imię tradycji i dobrej edukacji, umieszczają dzieci w placówkach edukacyjnych.
Spencer jeden z rozdziałów poświęca swoim rodzicom, których bardziej niż opieka i dobrostan własnego syna i własnych córek (także Diana była absolwentka prywatnej szkoły) zajmowały własne sprawy, romanse, przyjaźnie. To subtelny, ale bardzo czytelny sygnał człowieka, który pokonał wiele demonów.
I ma świadomość, że wielu jego kolegom się to nie udało.
Temat wyjątkowo na czasie, bo w mediach brytyjskich książkach hrabiego Spencera była szeroko dyskutowana w kontekście problemów, z jakimi zmaga się wielu absolwentów ekskluzywnych brytyjskich szkół prywatnych.
Londyn oglądany przez czarnych imigrantów
Trynidadczyk Sam Selvon emigrował do Londynu jako 27-latek w 1950 roku. Czas nie był przypadkowy – nastąpiło to dwa lata po uchwaleniu ustawy o obywatelstwie brytyjskim (Trynidad jest dawną angielską kolonią).
To w Wielkiej Brytanii powstały najważniejsze powieści Selvona, a najsłynniejsza z nich „Samotne londyńczyki” (w przekładzie Teresy Tyszowieckiej) ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Ossolineum.
Co ciekawe, to właśnie w Anglii wielu migrantów z Trynidadu odkrywało swoją tożsamość „karaibską” i identyfikowało się z Indiami Zachodnimi, choć mieszkając w swoim kraju nie mieli takiej potrzeby.
Atmosfera Londynu lat 50., mieszanka kulturowa, sprzyjała ciekawym debiutom artystycznym, choć warunki życia okazały się rozczarowujące dla przybyszów z dawnej brytyjskiej kolonii.
Selvon, jako pierwszy, pisał o Londynie z perspektywy jego czarnych mieszkańców, imigrantów, nierzadko outsiderów, czasem wyrzutków. A symbolem wielu z tych obywateli jest główny bohater Moses Aloetta, czarny mieszkający w Londynie, który pojawi się zresztą w trzech powieściach Selvona.
Książka będzie absolutnym odkryciem dla wszystkich, którzy kochają nasycone społecznym wątkiem portrety miast. A w tym przypadku frajda jest podwójna, bo „Samotne londyńczyki” wyszły spod pióra autora z zupełnie innej kultury i język nie brzmi tu, jak klasyczna angielszczyzna wychowanego w kraju obywatela.
Język ma w sobie szczególną melodyjność, poetyckość, klimat jest oniryczny, zawieszony między jawą i snem, wygłaszane prostymi zdaniami obserwacje życia w mieście – niezwykle trafnie uchwycone, w wielu przypadkach dowcipne, choć życie w dużym mieście żadnego z bohaterów nie rozpieszcza.
Wielkie brawa za znakomity przekład, za projekt okładki i za wycinankowe niespodzianki pomiędzy niektórymi kartkami w książce. Uwaga! Trzeba czytać ostrożnie. Papierowe londyńczyki mogą nas zaatakować!
Śmierć przed obrazem
Czasem zdarzają się interesujące zbiegi okoliczności. Jak ten, że pewien czas temu premierę miała interesująca książka prof. Marii Poprzęckiej „Śmierć przed obrazem”, której tytuł zainspirowany był sceną zabójstwa prezydenta Gabriela Narutowicza w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych 16 grudnia 1922 roku.
Teraz nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego ukazała się biografia zabójcy prezydenta – malarza Eligiusza Niewiadomskiego autorstwa historyka Tomasza Sikorskiego.
Pokaźnych rozmiarów (700 stron!) książka jest pasjonująca, nawet dla czytelnika mało zaznajomionego z tytułową postacią. Może dlatego, że autorowi udało się bardzo trafnie namalować Niewiadomskiego w kontekście szczególnych czasów po odzyskaniu niepodległości, gdy polskie państwo, wciąż jeszcze młode, słabe, targane było wewnętrznymi sporami między kilkoma ugrupowaniami politycznymi.
Dokładnie 11 grudnia 1922 roku odbyło się zaprzysiężenie pierwszego prezydenta RP Gabriela Narutowicza, który był atakowany m.in. przez prawicę, a już 16 grudnia w Zachęcie został zastrzelony przez zwolennika Narodowej Demokracji, malarza i teoretyka sztuki Eligiusza Niewiadomskiego.
Jaki był zabójca, na którym wykonano wyrok śmierci już w styczniu 1923 roku? „Nie uśmiechał się, nie miał poczucia humoru. Czy był psychopatą? [...] Czy może był to ideowiec, fanatyk, którego porwała nieprzytomna, zaciekła agitacja pism prawicowych? Chyba jedno i drugie – pisał we wspomnieniach Antoni Słonimski, uczeń Niewiadomskiego w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie.
I miał sporo racji, ale warto sięgnąć o tę świetnie napisaną i doskonale udokumentowaną źródłami książkę Tomasza Sikorskiego, bo wydaje się być bardzo na czasie w naszej rzeczywistości, gdzie narastający w sieci hejt i konsekwentna propaganda potrafią spaczyć wielu zwykłych obywateli.
Postać Eligiusza Niewiadomskiego, a przede wszystkim jego ofiary, prezydenta RP Gabriela Narutowicza, który przed oddaniem trzech strzałów przez zamachowca oglądał obraz Teodora Ziomka „Ranny szron” pojawia się też w książce „Śmierć przed obrazem” prof. Marii Poprzęckiej (Wydawnictwo słowo/obraz terytoria). I nie jest wyłącznie pretekstem do podjęcia dyskusji o starości, śmierci.
Na co patrzył umierający prezydent, a może czego nie powinien był oglądać, kiedy Kazimiera Iłłakowiczówna, wówczas obecna w Zachęcie, zabiegała, by oddalić od umierającego zamachowcy, by nie był ostatnim obrazem, jaki zostanie pod powiekami Gabriela Narutowicza.
Ale w książce prof. Poprzęckiej, znakomitej historyk sztuki, która w podziwu godnym stylu przez lata popularyzuje w Polsce sztukę swoimi tekstami i tomami, mamy nie tylko obraz śmierci, również wizję starości, m.in. w bardzo interesującym ujęciu – profesor przygląda się postaci wiernej służącej Judyty w scenie obcinania głowy Holofernesowi.
Ciekawym jest również rozdział poświęcony śmierci pisarza Bergotte'a, bohatera Proustowskiego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” przed obrazem „Widok Delft” Vermeera. Albo refleksja wokół dwóch wystaw w Zachęcie (ten rozdział kończy książkę) dwojga dojrzałych artystów – rzeźbiarki Louise Bourgeois i malarza Jacka Sempolińskiego, które były dowodem na to, że wiek nie stanowi przeszkody w eksplozji twórczej energii.
Ciekawa książka, która zachęca do innego spojrzenia na starość, śmierć, znikanie.
Dorastanie w cieniu dyktatury
Wydawnictwo Filtry opublikowało świetne, bardzo powściągliwe w stylu, choć jednocześnie wymowne opowiadania Alejandro Zambry „Moje dokumenty” (w przekładzie Katarzyny Okrasko, więc wiadomo, że warto sięgnąć).
Chilijski pisarz dorastał w okresie dyktatury generała Augusto Pinocheta, która trwała nieprzerwanie w latach 70. i 80., a w tym czasie kraj najpierw zaliczył chilijski cud gospodarczy, a potem hiperinflację i gospodarczy kryzys, zaś opozycja poddawana była brutalnym represjom przez rządzącą krajem juntę wojskową.
Ale w 11 opowiadaniach Zambry nie znajdziemy krwawych opisów, jest raczej destabilizacja, jaką w życie mieszkańców Chile, tu akurat klasy średniej, wprowadziły rządy Pinocheta i jaka nastąpiła pustka, rozczarowanie, dezorientacja, gdy władza absolutna się skończyła.
Wśród bohaterów mamy zwłaszcza mężczyzn, czasem młodych, którzy dopiero wkraczają w dorosłość, próbują kreować męskość w sposób dobrze znany przed laty, ale w rzeczywistości po Pinochecie ich starania są bezowocne. Dominuje atmosfera tymczasowości. Ciekawy portret końca pewnej dyktatury.