Biografie chłopek – jak żyły babki wielu Polaków
Potencjalnych czytelników trzeba uprzedzić, że to nie będzie miła lektura. Bo takie też było życie wiejskich kobiet, które katorżniczo pracowały, próbując wyżywić rodzinę, broniły się przed niechcianymi małżeństwami, pragnęły zwykłej pary butów i skromnego przyodziewku, a wielu z nich (choć o tym marzyły) nie posłano do szkoły, bo zabrakłoby rąk do pracy w gospodarstwie.
Wrocławianka Joanna Kuciel-Frydryszak, która w ostatnich latach stała się wnikliwą kronikarką życia kobiet pomijanych (w 2018 roku ukazał się bestsellerowy tom „Służące do wszystkiego” o życiu „białych niewolnic”, panien służących w obcych domach w Polsce w pierwszej połowie XX wieku) teraz sięgnęła po znacznie obszerniejszy i bardziej bolesny temat. Wciąż w polskiej literaturze słabo przepracowany, albo wręcz świadomie pomijany. Jej nowy tom „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” (Wydawnictwo Marginesy) staje się niemal kroniką życia kobiet wiejskich – prababek i babek nie tylko wielu z nas, po prostu większości, o czym Polacy zapominają, albo do czego niechętnie się przyznają.
Za sprawą opowieści tytułowych chłopek, które dorastały na wsiach i pamiętają tamtą rzeczywistość, ale też dzięki historiom przekazywanym przez ich krewnych, którzy często po latach (jak australijska reżyserka filmowa Sophia Turkiewicz) poznawali trudną przeszłość swoich matek, Kuciel-Frydryszak tworzy niezwykłą panoramę polskiej wsi z kobietami w roli głównej.
Książkę wrocławska autorka napisała podczas stypendium prezydenta Wrocławia na realizację artystycznych projektów. Spotkanie z Joanną Kuciel-Frydryszak już 16 września w Muzeum Etnograficznym.
Wrocław miejscem końca świata? Całkiem możliwe
Przynajmniej w książce Damiana Kowala „Ćwirowidło” (Wydawnictwo Warstwy), który wieszczy dość apokaliptyczną przyszłość. W tej wizji żurawie i wróble są absolutnym ewenementem (o ile uda się je usłyszeć w mieście), za to na Śląsku pojawiają się coraz częściej...sępy („przynoszą je tu ciepłe prądy z południa”). Na tym nie koniec. Po katastrofie epidemicznej (przywodzącej na myśl covid) we Wrocławiu trudno rozpoznać krajobraz miejski. Na torowiskach tramwajowych rośnie kwietna łąka, miejsca parkingowe zaludniły nie samochody, ale donice z roślinami, znany klub żużlowy przestał istnieć, zniknęły dyskonty, a Pasaż Grunwaldzki stał pusty i przejęło go miasto. Jak żyć?
Bohater powieści Daktary Wren, kochający ptaki i japoński pop) przemierza na rowerze miasto (można podążać jego śladami, bo ulice autor doprecyzował), zagląda w znane miejsca, podgląda życie postapokaliptycznej stolicy Dolnego Śląska. Dla wrocławian książka będzie fantastycznym prezentem, bo odnajdą w niej swoje ulice i miejsca, ale ważne, że powieść Kowala wyróżniona w konkursie Proza Nieobca skłania do refleksji, co dalej ze światem, którego nie szanujemy. Mocne!
Nie zapominajmy o wodzie. Ubywa jej. Każdego dnia
Świetny reportażysta Szymon Opryszek napisał pasjonującą i przerażającą zarazem książkę „Woda. Historia pewnego porwania” (Wydawnictwo Poznańskie) o tym, jak mordujemy ekosferę. Z premedytacją zresztą. Bo trudno inaczej nazwać mnożące się w Meksyku plantacje awokado, które, jak podkreślają dietetycy, nie tuczy i można smarować nim kanapki zamiast masła. Problem w tym, że może i awokado zapewni nam szczuplejszą sylwetkę, ale jego uprawy (których właścicielami są często ludzie z Europy i Stanów) drenują wodę z całego terenu (na jeden hektar potrzeba 100 tys. litrów wody...dziennie!). Wiedzą o tym mieszkańcy terenów obok plantacji, bo wodę potrzebną do życia...dowozi im beczkowóz.
A to tylko jeden z bardzo wielu przykładów ludzkiej gospodarki rabunkowej, która prowadzi do zubażania planety o wodę. Szymon Opryszek rozpoczyna swoją opowieść o naszej chciwości od historii Homera Gonzaleza, strażnika sanktuarium motyli w Meksyku, który zniknął, bo stał się niewygodny dla interesów znacznie od niego potężniejszych graczy. Czyta się jak kryminał amerykański, choć to przecież nie fikcja. Niestety.
Sylvain Tesson pieszo przez Francję
Ta niepozorna książka „Na dzikich ściażkach” (Oficyna Noir sur Blanc) znakomitego francuskiego pisarza i podróżnika Sylvaina Tessona ukazała się w Polsce (w świetnym przekładzie Anny Michalskiej) już kilka lat temu, ale we Francji właśnie doczekała się ekranizacji, a w rolę autora wcielił się Jean Dujardin, laureat Oscara.
Sylvain Tesson po pijaku spadł z balkonu z wysokości ośmiu metrów. Pogruchotał żebra, kręgi i czaszkę, ale uszedł z życiem. Rehabilitacja była żmudna, a podczas rekonwalescencji ten rasowy podróżnik i piechur, który przebył pieszo Himalaje, jeździł rowerem dookoła świata i mieszkał w syberyjskiej chacie postanowił, że przejdzie pieszo całą Francję. I słowa dotrzymał, rezygnując z utartych szlaków, wybierając tytułowe dzikie ścieżki („zapomniane, pogrążone w ciszy, bez żywego ducha, wśród gąszczu, który zamyka się natychmiast za piechurem”) i analizując po drodze wiele swoich spraw. To nie tylko wymarzona książka dla amatorów pieszych wędrówek, ale też pochwała przyrody, dzikości, przy okazji też okazja, by wyrwać się z betonowej dżungli i zanurzyć w zieloność.
Pisarz w podróży? Dryfujący!
Okładka wydania „Kaprysów i zygzaków” Théophile'a Gautiera (w przekładzie i ze świetnym posłowiem Mateusza Kwaterko, Państwowy Instytut Wydawniczy) jest tak ekscytująca, że lekturę rozpoczyna się z wielkim entuzjazmem. I ten nie opuszcza nas w kolejnych rozdziałach, bo francuski pisarz parnasista (1811-1872) funduje nam zwiedzanie dalekie od tego, jakie otrzymywali turyści w II połowie XIX wieku zaopatrzeni w bedekery. Gautier, podobnie jak Tesson, też kocha wąskie ścieżki i malownicze zakątki, interesują go nie wielkie zabytki, a czasem zupełnie przyziemne sprawy, choć, jak się okazuje, kluczowe, bo ciekawe dla czytelników.
Któż bowiem nie uśmiechnie się, kiedy Gautier wyzłośliwia się, że w Anglii trudno znaleźć oryginalne obrazy dawnych mistrzów, bo większość to sprytnie wykonane podróbki (nawet z książęcej kolekcji). W Belgii pisarz nie może znaleźć pulchnej blondynki (a chciał taką jak z obrazu Rubensa), za to odnotowuje skrupulatnie, że oberżyści, serwując wrzącą zupę oszczędzają na deserze, którego goście z poparzonymi podniebieniami już nie mają szansy zamówić.
A absolutnym sprytem wykazuje się Gautier zapraszając nas w podróż po Chinach (choć oglądamy tylko chińską dżonkę, czyli łódź w...londyńskim porcie), nie wspominając o Indiach (a opisuje po prostu pawilon tego kraju na... Wystawie Światowej w Londynie). Nadużycie literackie, dziennikarskie? Ani trochę. Zwłaszcza, że spostrzeżenia Francuza wciąż nas bawią. Po blisko 190 latach!
Abruzja (Włochy) – teraz tam warto zajrzeć
W ostatnich latach Włochy przybliżał nam poeta, pisarz, tłumacz Jarosław Mikołajewski, ale teraz bardziej wolę książki poety i eseisty Piotra Kępińskiego (dawniej jurora Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius) – najpierw „Szczury z via Veneto” w dużej mierze poświęcone Rzymowi, ale i włoskiej mentalności, obecnie „W cieniu Gran Sasso” (obydwa tomy ukazały się nakładem Wydawnictwa Czarne) o Abruzji. Polacy w dużej mierze nasycili już oczy miejscami stuprocentowo turystycznymi (jak Toskania, Sycylia, nawet Apulia). Teraz czas, aby obejrzeć równie włoskie, ale już nie tak oczywiste regiony.
Jednym z nich jest Abruzja, w której Piotr Kępiński pomieszkuje (w Collelongo), kiedy nie przebywa akurat w Rzymie (obydwa miasta dzieli 1,5 h jazdy). Jego książka to zbiór świetnych tekstów o tej małomównej, naznaczonej bolesną historią trzęsień ziemi i emigracji, ale też obdarzonej pięknymi krajobrazami górskimi krainie, którą do tego stopnia upodobał sobie papież Jan Paweł II, że odwiedził region 134 razy (spacerował w okolicach Gran Sasso, słynnego masywu apenińskiego). Kępiński nie jest po prostu podróżnikiem, pisze jako człowiek, który żyje miejscowymi zwyczajami, rozpoznaje je, szanuje, stał się mieszkańcem, a Abruzyjczyków tropi nawet na emigracji w Kanadzie. Świetna książka, która może natchnąć do nowej, intrygującej podróży włoskiej.
Więźniowie z Sycylii opowiadają historie
To jest intrygująca proza jednego z ciekawszych autorów włoskiej wyspy. Gesualdo Bufalino, przez większą część życia skromny nauczyciel włoskiego i historii byłby może i bardziej znany, gdyby nie debiutował w wieku...61 lat! Ale od razu w wielkim stylu, rozpoczynając krótką wprawdzie, ale intensywną karierę literacką i publikując m.in. 5 powieści, a także...żeniąc się (w wieku 62 lat!).
„Kłamstwa nocy” Gesualda Bufalina w troskliwym, pełnym atencji przekładzie Haliny Kralowej (Wydawnictwo Officyna) to idealna lektura dla tych, którzy pragną wyhamować, wyciszyć siebie. Zrobią to wchodząc w zamknięty świat czterech więźniów z sycylijskiej fortecy, którzy w przeddzień egzekucji dzielą się własną historią życia. Wszystkich łączy wspólny sekret - znają słynnego spiskowca, ale żaden nie odważył się ujawnić jego tożsamości. Mogą w tę jedną noc ocalić siebie wydając prowodyra. Każdy zajmująco wciąga czytelnika w swoją sieć, zmusza by zobaczyć w skazańcu człowieka pełnego namiętności. Bliskość śmierci wyzwala wielkie emocje. Ale czy więźniowie, nawet w obliczu rychłego końca, mówią sobie i nam, czytelnikom, prawdę. To zagadka, której rozwiązanie pozostawia autor czytelnikowi.
Nie do Berlina a wokół Berlina? To ma sens
Mieszkający w Berlinie Brytyjczyk Paul Scraton postanowił pokazać czytelnikom, że warto pojechać nie tylko do stolicy Niemiec (nie bardzo zresztą dla tego kraju reprezentatywnej), ale zatoczyć trochę szerszy krąg. W „Dookoła. Pieszo po obrzeżach Berlina” (przełożyła Barbara Gadomska, Wydawnictwo Czarne) autor przybliża inne dzielnice wielkiej metropolii. Zaglądamy na Tegel, do osiedla Gropiusstadt, gdzie niegdyś mieszkała Christiane F., bohaterka „My, dzieci z dworca Zoo”,najsłynniejszej chyba książki o narkotykach wśród nieletnich, do szpitala Biesdorf na wschodnich przedmieściach, który w swoich murach przechował historie pacjentów psychicznie chorych zamordowanych przez nazistów w okresie przed i wojennym.
Ale spacery Scratona po obrzeżach to też architektoniczne perełki odkrywane przez autora, ciekawe historie związane też z miastem podzielonym niegdyś na zachodnią i wschodnią strefę wpływów. I kwestie przynależności. Jesteśmy jeszcze w Berlinie, czy, jak zgodnie twierdzą mieszkańcy Spandau, już nie. Ciekawa alternatywa dla wakacyjnych wędrówek. Zamiast do centrum, warto czasem zboczyć na peryferie. Będzie może nawet ciekawiej.
Na oryginalny wyjazd? Do Słowenii
Zuzanna Cichocka, slawistka i tłumaczka języka słoweńskiego w swojej książce „Słowenia. Mały kraj wielkich odległości” (Wydawnictwo Poznańskie) oprowadza po zadziwiającym zakątku Europy - językiem słoweński włada 2,5 miliona osób, a ma aż 46 narzeczy i dialekty mogą nieźle namieszać, zważywszy na to, że jedną rzecz można nazwać kilkoma znacząco się różniącymi wyrazami. Nazywana Szwajcarią po słonecznej stronie Alp jest państwem, które po latach odzyskało niepodległość (od 1991 roku, wcześniej przez dekady była częścią Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii), ale wbrew pozorom Słoweńcy z sukcesem pięlęgnują zwyczaje.
Cichocka pisze nie tylko o tożsamości, rozmawia ze Słoweńcami pytając o przeszłość i dzień dzisiejszy, o problemy, nadzieje. A przy okazji kusi fantastycznymi krajobrazami i pięknymi zdjęciami słoweńskich miast, nieprzepełnionych turystami, jak chorwackie. Daje też niezły wgląd w zaskakującą momentami architekturę Słowenii - klasyczną, postkomunistyczną, nowoczesną. Szukacie nowej destynacji? Już nie musicie. Słowenia może być następna na liście ciekawych miejsc do odwiedzenia.
Z t-shirtem w torbie podróżnej. Tylko którym?
Bo pisarz Haruki Murakami ma całą kolekcję, którą uzbierał właściwie niepostrzeżenie. Bo kupował tanie koszulki, bo dostawał takie biorąc udział w imprezach sportowych, bo ktoś mu je podarował. Warunek eksponowania w książce był jeden – aby t-shirt był ciekawy, podobał się autorowi, zasługiwał na historię. „Wątpię, czy taka książka komuś się przyda” – zastanawia się na wstępie Murakami i dopowiada, że może chociaż będzie źródłem wiedzy o dawnych zwyczajach i tego, że pisarz żył na luzie nosząc właśnie koszulki. Książeczka „Moje ukochane t-shirty” (przełożyła Anna Zielińska-Elliott, Wydawnictwo Muza) będzie, rzecz jasna, lekturą obowiązkową dla fanów Murakamiego, ale można po nią sięgnąć nawet jeśli znużyły nas jego powieści.
Bo Murakami prywatnie jest wyjątkowo dowcipny, opowiada ze swadą, a każdy z t-shirtów to okazja, by opowiedzieć o pasjach – zespołach, filmach, samochodach. Pod koniec tomiku jest jeszcze rozmowa i w niej Murakami zdradza, że w sumie to nie same koszulki są cool, tylko ludzie w nich fajnie wyglądają i dodaje, że jeśli cena t-shirta jest zbyt wysoka, po prostu rezygnuje z zakupu. Traktuje ciuch użytkowo, choć smaczki (w postaci ciekawego nadruku) są wartością dodaną.
Z muzyką w tle
Obydwu tomów nie można przegapić. Powieści „Lekcje” Brytyjczyka Iana McEwana (Wydawnictwo Albatros), laureata Nagrody Bookera i tomu poetki Ewy Lipskiej „Wariacje Geldbergowskie” (Wydawnictwo Literackie).
McEwan (w przekładzie Andrzeja Szulca) po kilku chudych latach powraca z intrygującą historią życia Rolanda Bainesa, męża i ojca małego synka, Londyńczyka, którego właśnie, w tajemniczych okolicznościach, opuściła żona. Poszukiwania kobiety nie przynoszą skutku, ale dla Bainesa jej odejście jest tylko jedną z wielu niedokończonych i bolesnych spraw. Pierwszą pozostają lekcje gry na fortepianie odbywane jeszcze w szkole z internatem, które prowadzą do nieoczekiwanego spotkania i przeżywanej latami traumy. W obszernej (blisko 600 stron) powieści McEwan mierzy się z tematem wojny, komunizmu, Tchatcherowskiej Anglii, a przede wszystkim analizuje źródło życiowych niepowodzeń Rolanda Bainesa, człowieka bez właściwości, zagubionego w życiu i uczuciach.
Nowy tom Ewy Lipskiej nawiązuje tytułem do słynnych Bachowskich Wariacji Goldbergowskich (nic dziwnego, autorka jest wytrwaną melomanką), a ich bohater (tu występujący jako Geldberg) przywodzić może na myśl i Pana Cogito dumającego nad światem i jego kondycją, choć tu w bardziej lapidarnej formie spod znaku Marka Twaina (minimum słów, maksimum sensu). Kim jest Geldberg? Na pewno nie turystą, raczej bezsennym, wnikliwym obserwatorem życia (a podejrzewa, że jest „zespołem wad wrodzonych”), który nie lubi poezji (ale „mieszka w kraju, w którym co sekundę rodzi się nowy poeta”), przymierza własny grób, tak bardzo podobają mu się królewskie pogrzeby. Podziwia przyrodę, kontempluje pojęcia, lekko ironizuje. Poetycka proza Ewy Lipskiej do czytania wielokrotnego, za każdym razem odkryjemy inny skarb.
O Wielkiej Brytanii bez cenzury
Książki „Przyjęcie” Natashy Brown (w przekładzie Martyny Tomczak, Wydawnictwo Poznańskie) nie można przegapić. Na wakacje będzie w sam raz. Szczupła (niewiele ponad 100 stron), lekka, ale niech to nas nie zmyli. Ładunek emocjonalny ma na setki wolt. Główna bohaterka, czarnoskóra Brytyjka jest wykształcona i utalentowana, ale w pracy musi uznać szklany sufit, w życiu prywatnym natomiast powinna aspirować do zamożnej rodziny swoje chłopaka. I w pewnym momencie wszystko zaczyna w niej krzyczeć, czy nie powinna raczej żyć tak, jak chce, a nie tak, jak może. Problem w tym, że w klasowej do bólu Wielkiej Brytanii nie wszystko można, kiedy masz inny kolor skóry i pochodzenie.
W młodej kobiecie narasta wściekłość, a w ciętych komentarzach do rzeczywistości dostaje się i politykom, i białym kołnierzykom, i systemowi, który nigdy nie gwarantuje ci, że jesteś zabezpieczona finansowo. Fantastyczna książka! Prawdziwa literacka torpeda!
Pedro Almodóvar pisze. Nie najgorzej
„Ostatni sen” (w przekładzie Agaty Ostrowskiej i Katarzyny Okrasko, Wydawnictwo Poznańskie) to lektura obowiązkowa dla fanów Pedra Almodóvara, którzy odnajdą w książce znane z filmów Hiszpana tropy, czy postaci, ale też całkiem nowe pomysły. Teksty reżysera przez lata niestrudzenie archiwizowała i porządkowała jego wieloletnia współpracowniczka Lola García. Teczki puchły, bo Almodóvar przyznaje, że zawsze pisał, lądowały w przepastnych szufladach i wreszcie, po latach, asystentka postanowiła dać je do przeczytania szefowi i opublikować.
Jak się czyta Almodóvara pisarza? Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że tworzenie scenariuszy jednak trochę różni się od pisania prozy. Zawarte w książce opowiadania (Hiszpan nie uznaje podziałów gatunkowych i, jak podkreśla we wstępie, wszystko jest dla niego opowieścią) są po prostu ciekawe, bywają intrygujące, a autor pełnymi garściami czerpie z tradycji (m.in. z Biblii, znanych baśni), sporo także z własnej biografii, a bodaj najciekawsze fragmenty są właśnie wspomnieniowe, kiedy pisze np. o poznaniu Andy’ego Warhola, któremu przedstawiano reżysera jako „hiszpańskiego Warhola”, czy o tym, jak po premierze „Zwiąż mnie!” Liza Minelli schodziła dla niego po metalowych schodach śpiewając „New York, New York”, może też o trudach pisania w samotności. Te fragmenty się dosłownie pożera.
Książka ku uciesze. Do wielokrotnego czytania
Czytanie powinno być przyjemnością i dawać radość. Niespodziewanie, to wcale nie opasłe tomy znanych autorów, ale ten mikroskopijny tomik szwajcarskiego autora Franza Hohlera „Wielki karzeł i inne opowieści” w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz, jednej z najwybitniejszych tłumaczek z języka niemieckiego (Państwowy Instytut Wydawniczy 2023) rozbawi Was do łez historiami, które skrzą się purnonsensowym humorem i będziecie chcieli powtórnie do niego zajrzeć. Opowiastki zamieszczone w książeczce (niewiele ponad 100-stronicowej) zachwycają zupełnie naturalnym łączeniem tego, co zwyczajne z tym, co niewiarygodne.
Dlatego, nie sposób się nie uśmiechać, kiedy czytamy, że ubranie jednego z urzędników, który zaspał, postanowiło pójść za niego do pracy, albo kiedy poznajemy historię granitowego głazu, który poszedł do kina i zaśmiewał się do łez na seansie, albo kiedy kupa gnoju przyjaźni się z wiewiórką, mimo niesprzyjających okoliczności przyrody.
„Uwielbiam to przejście do normalności do fantazji, na przykład gdy przedmioty nagle zaczynają mówić. Czyli z jednej strony doceniam spojrzenie zwrócone na rzeczywistość, z drugiej – sabotaż rzeczywistości” – tak mówił Franz Hohler. Ze szwajcarskim autorem warto czasem od wrednej rzeczywistości uciekać.
Strzały na Brooklynie. Amerykańska układanka
To jest dopiero historia-torpeda. Na nowojorskim Brooklynie 71-letni diakon Cuffy Lambkin zabija strzałem z colta kaliber 38 Deemsa Clemensa, 19-letniego handlarza narkotyków. Dlaczego diakon z kościoła baptystów, który nie miał wrogów i trenował osiedlową drużynę baseballową zadziałał tak impulsywnie? Znajomi snują różne teorie, a autor zwodzi czytelnika i trzyma w napięciu do samego końca.
Powieść „Diakon kontra King Kong” Jamesa McBride'a, zwycięzcy National Book Award (w przekładzie Tomasza S. Gałązki, Wydawnictwo Echa) to lektura mocna jak tytułowy King Kong, czyli serwowany na Brooklynie bimber. I tak samo zaskakująca jak diakon, który o śmierć ocierał się w życiu wiele razy.
Fanom Nowego Jorku i jego specyfiki spodoba się koloryt lokalny, odtworzony slang, opowiadane przez miejscowych historie, imigranckie życiorysy, naznaczone krwią i ambicjami. Czyta się wsiąkając w akcję z coraz większym feelingiem. Nic w tej muzyczności prozy dziwnego. Autor jest również...saksofonistą jazzowym.