Pierwsze wspomnienie z kina
Magdalena Talik: Chciałam Was zapytać o pierwsze doświadczenia kinowe. Film, atmosfera w kinie, zapach starych foteli, klimat pewnej odświętności, egzotyki, oczekiwania?
Lech Moliński: Wychowałem się na VHS-ach, to było pokoleniowe doświadczenie dzieciaków i nastolatków w latach 90., kiedy w Polsce królowały wypożyczalnie kaset wideo.
Mimo dorastania na Opolszczyźnie, pierwszy seans kinowy przeżyłem w Kinie „Orzeł” w Kowarach, razem z moim kuzynem Adrianem. Dwóch malutkich chłopców zostawionych przez opiekunów w ciemnej sali na filmie „Podróże Pana Kleksa”.
To był szok, zupełnie inny świat, różnica między oglądaniem filmu na ekranie a na telewizorze kineskopowym była potężna. Nawet teraz mam ciarki, gdy to wspominam.
Potem najwięcej seansów pamiętam z Kina „Zorza” w Namysłowie, wśród tego też szkolne wyjazdy na Disneyowskie bajki – „Króla Lwa”, oczywiście, czy „Pocahontas”.
Ukształtowały mnie kina w Opolu – „Kraków” i Kino Centrum-Odra, a jeśli chodzi o wrocławskie miejsca projekcyjne pierwsze doświadczenia mam, paradoksalnie, z Cinema City w CH Korona, bo przyjeżdżaliśmy całą klasą na „Władcę Pierścieni” i różne adaptacje lektur, jak „Zemsta” Andrzeja Wajdy.
Później, już jako świadomy student, odkrywałem pozostałe kina – od „Warszawy” przez „Atom” w NOT do Kina Dworcowego, które wtedy prowadził Piotr Weiss.
Starałem się regularnie chodzić do tego ostatniego. Czułem, że łapię w ten sposób łączność z historią. A mówiło się wtedy o remoncie dworca na Euro 2012 i o tym, że kino może nie przetrwać. Tak się zresztą stało.
Jerzy Wypych: Ja też zahaczyłem o VHS, miałem trylogię „Władca Pierścieni”, którą obejrzałem jakieś kilkaset razy i znałem ją na pamięć.
Ale pierwsze kinowe doświadczenie, jakie pamiętam, to kino „Apollo” w Kaliszu, przy rzece, bo pamiętam fajny spacer. Film zatarł mi się w pamięci, ale pewnie „Shrek” albo coś podobnego.
We Wrocławiu pierwszy seans filmowy to chyba „Baraka” w obecnym Kinie DCF z moją siostrą Agatą, która wtedy pokazywała mi trochę filmowe zakątki.
600 kin stałych w Polsce tuż po wojnie
Kina na Dolnym Śląsku są bohaterami waszej książki „Te wszystkie Raje, Zrywy i Jutrzenki. O małych kinach na Dolnym Śląsku”, która ukazała się w lipcu nakładem Wydawnictwa Warstwy. Tych niewielkich ośrodków kultury było niegdyś w regionie setki. W 1949 roku – aż 600 kin stałych i 160 objazdowych w Polsce. Na tzw. Ziemiach Odzyskanych kino też miało wielką moc?
Lech Moliński: Tak, chociaż pierwszych kilka lat po wojnie potrzeby nowych mieszkańców tych ziem były zdecydowanie większe niż możliwości projekcyjne.
Nowych polskich filmów praktycznie się nie kręciło, na „Skarb”, czy „Zakazane piosenki” czekano kilka lat, a radzieckie rozrywkowe produkcyjniaki nigdy nie cieszyły się u nas popularnością i sympatią.
Do minimum ograniczono obecność filmów hollywoodzkich, a to właśnie Amerykanie wiedzieli wtedy najlepiej, jak zarządzać emocjami poprzez kino.
Przełomowy okazał się 1950 rok – akcja kinofikacji wsi, czyli wsparcie małych miasteczek i wiosek planowym, programowym otwieraniem kin.
Zachodnia ściana Polski, z uwagi na lepszą infrastrukturę poniemiecką, stwarzała możliwość szybszego rozwoju sieci kin, co dotyczyło dzisiejszych województw zachodniopomorskiego, dolnośląskiego, lubuskiego, wielkopolskiego.
Kina otwierano niemal w stu procentach w zaadaptowanych, już istniejących salach restauracyjnych, konferencyjnych, w hotelach, świetlicach, albo w dawnych kinach poniemieckich, jak miało to miejsce w Lubomierzu, czy w Trzebnicy, gdzie aparatura projekcyjna nie została zniszczona, więc można było wyświetlać filmy nazajutrz po zakończeniu wojny.
Po dwóch latach inicjatywa kinofikacji wytraciła swój impet i przez to mamy sporą dysproporcję – we wschodniej części Polski poziom ukinowienia był i jest niższy niż na zachodzie czy na obszarze dawnej Galicji.
Bez prądu nie będzie kina objazdowego
Słowem-kluczem tych powojennych lat kin na Dolnym Śląsku była elektryfikacja, a właściwie jej brak. Elektryk Wytwórni Filmów Fabularnych, Pan Henryk Tas, opowiadał mi, że kiedy Andrzej Wajda kręcił „Lotną” na jednej z dolnośląskich wsi ekipa przywiozła agregat, by zrealizować zdjęcia nocą.
Lech Moliński: Brak prądu spowalniał akcję kinofikacyjną, a kina objazdowe musiały być zaopatrzone w agregaty, bo często dojeżdżały do wsi, w których nie było dostępu do prądu. To się zgadza i nie było rzadkie.
Warunki projekcyjne w kinach objazdowych były z reguły kiepskie, bo seanse odbywały się tylko po zachodzie słońca, a wyciemnienie oznaczało prowizoryczne działania – na przykład użycie koców.
Czasem sale aranżowano w świetlicach, remizach strażackich. Ślady tamtych seansów odnajdziemy w filmie „Pociąg do Hollywood” Radosława Piwowarskiego, gdzie mała Merlin, grana przez Katarzynę Figurę, właśnie podczas seansu w takiej remizie zakochuje się w kinie.
Podobnie jak małoletni bohater „Historii kina w Popielawach” Jana Jakuba Kolskiego, który ma specjalne odświętne ubranie na przyjazd kina objazdowego, też pochłonięty tymi ruchomymi obrazami.
Widzimy natomiast w obu filmach, że starsi widzowie trochę pomstują, nie wszystko w tym kinie objazdowym im się podoba – nie widzą ekranu, dźwięk jest średni, repertuar też.
Z przekazów wiemy, że krytykowano zbyt małą ilość filmów polskich i komedii oraz brak dostępu do filmów amerykańskich.
A pamiętajmy, że ruchome obrazy dawały możliwość przeżycia jakichś niesamowitych zdarzeń, były oknem na świat.
„Kronika filmowa” stwarzała okazję, aby dowiedzieć się, poprzez obraz, co dzieje się w dalszych zakątkach kraju czy Europy, a fabuły z odległych krain pokazywały inne życie.
W waszej książce przeczytałam, że w 1946 roku we Wrocławiu działało pięć kin – „Polonia”, „Pionier”, „Śląsk”, „Warszawa” i dość tajemnicze – „Wyzwolenie”. Gdzie się znajdowało?
Lech Moliński: Na Sępolnie w ceglanej szkole przy ul. Krajewskiego. Mało o nim wiemy, ale udało się wreszcie potwierdzić, że działało właśnie na Sępolnie do 1946 roku. Potem nie było już potrzeby korzystać ze szkoły, bo uruchomiono kina w wyższym standardzie.
Kina na Dolnym Śląsku – jakie pozostały
Poza Wrocławiem w województwie funkcjonowało wiele kin. Dziś pozostały nieliczne z tamtych czasów – w Jeleniej Górze, Legnicy, Lubaniu, Wałbrzychu, Żarach. To sieć kin, którym zarządza Dolnośląskie Centrum Filmowe. A jakie mamy małe kina poza popularną siecią DCF?
Lech Moliński: Kina najczęściej zarządzane, już od lat 90., przez ośrodki kultury. Ciekawym przykładem są trzy kina, które od początku swojego istnienia są powiązane z ośrodkami kultury, do dziś funkcjonują i się rozwijają.
Pierwsze to dwusalowy Kinoteatr „Forum” w Bolesławcu działający w budynku z lat 70. Jest bardzo popularny, przyciąga sporo widzów, w korytarzu można znaleźć nagrody od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej za najlepsze otwarcia, wyniki frekwencyjne poszczególnych tytułów.
Przy Ośrodku Kultury w Dzierżoniowie funkcjonował też niegdyś inny kinoteatr w modernistycznym budynku, czyli „Zbyszek”, o którym sporo piszemy w książce.
Zestaw uzupełnia dwusalowe Kino „Aurum” przy Złotoryjskim Ośrodku Kultury, które funkcjonuje od lat 50.
Dostarcza rozrywkę nie tylko mieszkańcom Złotoryi, ale też widzom z Jawora. Tamtejsze kino „Jubilat” nie miało szczęścia i nie przetrwało do dziś.
Podobne przykłady to kino „Odra” w Oławie, kino „Astra” w Obornikach Śląskich, czy Kino „Capitol” w Miliczu, które niedawno otworzyło się po długiej przerwie w nowej lokalizacji, ale z nawiązaniem do starej nazwy.
Jeśli prześledzimy to, co dzieje się w ostatniej dekadzie w kinach na Dolnym Śląsku, to po momencie, kiedy – z uwagi na dokonującą się zmianę technologiczną i na to, że jakość projekcji oraz wnętrza nie odpowiadały ówczesnym potrzebom – mamy obecnie mały renesans.
Kino wraca do mniejszych ośrodków.
Książka o kinach i esej fotograficzny w jednym
Ile odbyliście podróży na Dolny Śląsk oglądając miasta, kina, rozmawiając z ludźmi, którzy z tymi kinami byli związani, robiąc klasyczne przygotowanie historyczne?
Jerzy Wypych: Nasze podróże trzeba podzielić na kilka kategorii. Znakomitą większość pracy merytorycznej wykonał Lech, szukając informacji w archiwach, tworząc research.
Zastanawialiśmy się, jakie obiekty tak naprawdę nas interesują i gdzie należy pojechać, żeby zdobyć też materiał zdjęciowy, który towarzyszy książce.
Rozpoczęliśmy od dwóch kilkudniowych wycieczek po Dolnym Śląsku, gdzie wybieraliśmy obiekty kinowe.
Podczas pracy nad pierwszą wspólną książką „Nikt nie woła, każdy pamięta. Filmowy Dolny Śląsk” byliśmy bardziej od siebie zależni, bo czytałem teksty Lecha i moja sekwencja wizualna miała odpowiadać tekstowi. Tym razem zdjęcia są niezależną, osobną wypowiedzią.
Zdecydowaliśmy, że będą oddechem pomiędzy rozdziałami, a moja wypowiedź wizualna będzie opowiadać o doświadczeniu kinowym i jego wielowymiarowości. Finalnie jest to esej fotograficzny o multisensoryczności kina i jego wyjątkowości.
Wychodzę od ciemności kinooperatorki, robię zbliżenia projektora i jego elementów, które pozwalają na wyświetlenie filmu, potem pokazuję widownię, elementy związane z zapleczem kina, aż po architekturę budynku.
Nie oglądamy w tej książce zdjęć z jednego kina, ale z wielu, nie zdradzamy z których. Chodziło o to, aby zbudować opowieść o idei kina i o doświadczeniu kinowym.
Trochę zabrakło mi, przyznaję, zdjęć z zewnątrz obiektów, o których piszecie.
Lech Moliński: Nie myśleliśmy o albumie-przewodniku po budynkach kinowych, chciałem raczej zachęcić do robienia czegoś, co jest moją codziennością.
Dużo podróżuję po Dolnym Śląsku i kiedy gdzieś jadę, to sprawdzam – po pierwsze – czy był tam kręcony jakiś film, po drugie – jaka była historia kina w tym miejscu i czy budynek ciągle stoi.
Jerzy Wypych: Mam wrażenie, że nasza praca przy książce polegała na tym, żeby pokazywać trochę tego, czego już nie ma, albo w jaki sposób się przekształciło w coś innego.
Często pracuję w ten sposób, że poszukuję w przestrzeni rzeczy, poszlak pamięci. A nasza książka jest, być może, właśnie o pamięci.
Lech Moliński: Dla mnie twój esej fotograficzny jest bardzo o pamięci.
Natomiast ja, pisząc, myślałem o opisaniu jakichś historii, które się wydarzyły i ciekawie byłoby je przedstawić, bo dotyczą pomijanych z różnych względów miejsc, jak Lubań, Raciborowice, Twardogóra, rzadko trafiających na karty książek.
Ale nie chodziło tylko o wywołanie nostalgii, bo wierzę, że wszystko musi się zmieniać, transformować. Takie hasła mnie prowadziły.
Które ze spotkań z ludźmi kina z Dolnego Śląska były najbardziej przejmujące?
Lech Moliński: Bardzo poruszającym doświadczeniem było przyjeżdżanie do kina „Kujawy” w Raciborowicach, gdzie już nie ma słynnego pana Sławka, ale jego ostatni uczeń Władek Bojanowski, zgodził się ze mną porozmawiać.
Atmosferę w dawnych „Kujawach” budują teraz Pani Teresa Przybylska prowadząca Izbę Pamięci w Raciborowicach i dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w Warcie Bolesławieckiej Mirosław Kopczyński.
Wracaliśmy tam kilkakrotnie i za każdym razem otwierała się jakaś kolejna warstwa historii.
Podczas zbierania wspomnień mieszkańców trafiłem na coś, co mnie zszokowało, czyli relacje związane z filmem „Kozara”, z perspektywy historii kinematografii zupełnie nieistotnym tytułem w reżyserii Veljko Bulajića z 1962 roku.
To był przykład partyzanckiego kina, jakie kinematografia jugosłowiańska produkowała na potęgę w tamtych latach.
Ale w Polsce, z uwagi na przesiedlenie ludności z terenów dzisiejszej Bośni m.in. do Raciborowic i okolic, film prezentowano młodzieży i zapisał się jako ważne wydarzenie dla całej społeczności, być może, łącznik z wyobrażoną krainą dzieciństwa albo światem rodziców czy dziadków.
Kina na Dolnym Śląsku, które warto odwiedzić
Które z kin istniejących do dziś na Dolnym Śląsku polecilibyście do obejrzenia i zwiedzenia?
Lech Moliński: Kino „Wawel” w Lubaniu jest rezerwuarem pamięci, przebywanie w nim to podróż w czasie. Budynek jest z lat 30. poniemiecki, a w środku znajdziemy jeszcze ślady tej niemieckości, np. detale w toalecie. Jest niezwykle piękna sala, która ma też swoją strukturę dźwięku.
Na podłodze są stare skrzypiące deski, a fotele zostały zebrane przez kierownika, Pana Ryszarda Dziubkę, bodaj z trzech kin dolnośląskich.
Jeśli ktoś lubi architekturę socrealistyczną polecam Kino „Aurum” w Złotoryi. Architektura modernistyczna to, z kolei, Kino „Zbyszek” w Dzierżoniowie.
A żeby zobaczyć, że kino poza dużymi ośrodkami może mieć się bardzo, bardzo dobrze i być prowadzone z prawdziwym znawstwem i pasją, na pewno trzeba zawitać do Bolesławca i do wspomnianego Kinoteatru „Forum”.
Książka Lecha Molińskiego i Jerzego Wypycha „Te wszystkie Raje, Zrywy i Jutrzenki. O małych kinach na Dolnym Śląsku” ukazała się w lipcu nakładem Wydawnictwa Warstwy. Kupimy ją m.in. na stronie wrocławskiego wydawnictwa.