Magdalena Talik: Pana nowy film „Wrooklyn Zoo” jest właśnie na ekranach. Wiele jest w nim autobiograficznych detali – Wrooklyn Zoo, czyli nazwa skejterskiej grupy, IX LO, do którego chodzi główny bohater, a niegdyś uczęszczał Pan, wreszcie mocno obecny w wielu scenach filmu skejterski świat.
Krzysztof Skonieczny: We „Wrooklyn Zoo” rzeczywiście jest dużo punktów stycznych z moją biografią, wiele ważnych dla mnie miejsc, które kojarzą mi się ze wspomnieniami i doświadczeniami, a także energią ludzi, którzy mnie ukształtowali.
Natomiast w moich filmach zawsze jest to rzeczywistość, którą poddaję silnym procesom mitologizacji i metaforyzacji, żeby lokalności i czemuś osobistemu nadać uniwersalny sens.
W filmie jest IX LO, deskorolka, imprezy, subkultury, moi znajomi z okresu młodości, czyli końca lat 90. i początku dwutysięcznych oraz wiele innych.
Dla potrzeb filmu nakręciliśmy kilka migających pocztówek jak moją podstawówkę na Zakrzowie, nieczynny już basen na Kłokoczycach, sporo moich skejtowych miejscówek, jak Manhattan czy Świdnicka, wiele z melancholijnego Nadodrza czy bardziej turystyczne rewiry Starego Miasta, które we Wrocławiu, opierając się gentryfikacji, nadal mocno należą do mieszkańców.
Wspomniane deskorolkowo-rapowo-grafficiarskie crew „Wrooklyn Zoo” mieliśmy dawno temu z Mateuszem Zielonką (znany dziś kucharz - red.), który zresztą występuje w filmie.
Jest postać dziadka grana przez Jana Frycza i jest to częściowo hybryda moich dziadków - dziadka Stasia, który przeniósł się do Wrocławia z okolic Torunia, i dziadka Pawła, który był repatriantem z okolic Lwowa, co ma ogromne znaczenie dla postaci w filmie.
We „Wrooklyn Zoo” jest wreszcie pamięć Wrocławia jako miejsca pewnej energii, zawieszonego w czasie i dryfującego w przestrzeni. Miasta, w którym trudno powiedzieć, który akurat jest rok, to już zależy od tego, gdzie i jak głęboko zapuścimy się we wrocławski labirynt.
Wrocław jest jak wielowarstwowy palimpsest, który można czytać i odkrywać, co zresztą oprócz bogatej historii ułatwia zachowany pełen przekrój architektoniczny naszego miasta.
Film zaczyna się jak bajka, którą opowiada Zora, romska dziewczyna, której życie wkrótce wywróci się do góry nogami, bo się zakocha w Kosie, licealiście i skejcie.
Od początku gramy z konwencją baśni, bo już od inwokacji-snu Kosy, który opowiada Zora, i ustanawiamy reguły gry rzeczywistości wyśnionej.
Oniryzm, duchowość, mistycyzm, realizm magiczny są dla mnie kluczowe, ponieważ podtrzymują szczególną legendę Wrocławia i jego unikatowy charakter. Magiczny jest zarówno Wrocław, jak i Dolny Śląsk, z miejscami mocy, jak Karkonosze czy Izery, gdzie wielu ludzi trafia z przypadku i czuje taką energię, że już nie chce stamtąd wracać.
Portretujemy te miejsca w filmie, podobnie jak Los Angeles i Kalifornię, które na zasadzie marzenia sennego pojawiają się w świecie głównego bohatera. Do tego z plakatu na ścianie w pokoju Kosy wychodzi legenda amerykańskiej deskorolki Tony Trujillo, który staje się kimś w rodzaju wyobrażonego przyjaciela, przyszywanego starszego brata, czy nawet alter ego z przyszłości Kosy.
Bardzo uduchowiona jest wreszcie cała społeczność romska, której działanie jest katalizatorem dla baśniowości i magii pojawiającej się w tej historii.
We „Wrooklyn Zoo” w roli Zory debiutuje na ekranie młoda Romka Natalia Szmidt.
Jeszcze nigdy romska dziewczyna nie grała głównej roli w filmie, więc jest to ze strony Natalii ogromny akt odwagi i poświęcenia. Dzięki obecności w filmie zarówno jej, jak i jej romskiej rodziny, oraz autentycznej romskiej społeczności, z jeszcze większa siłą wybrzmiewa przesłanie, że miłość nie ma koloru skóry i wyznania, że może wydarzyć się ponad podziałami kulturowym i i światopoglądowymi.
Pokazuje Pan w filmie środowisko romskie. Zaangażował Pan wrocławskich Romów?
Tak, w filmie grają Romowie z Wrocławia i z Dolnego Śląska, m.in. z Wałbrzycha. Natomiast Natalia i jej rodzina, w tym jej prawdziwa babcia Danuta Dolińska, która wcieliła się w rolę wróżbitki-wiedźmy, pochodzi z Ciechocinka.
Mamy też Romów z Włocławka, Gniezna i południa Polski, jak choćby młodego chłopaka, który wciela się w postać Gino. Postawiliśmy sobie za punkt honoru, żeby każdą z romskich postaci zagrała prawdziwa osoba ze społeczności romskiej. Objechaliśmy dosłownie całą Polskę w poszukiwaniu naszych romskich bohaterów i bohaterek, zaprzyjaźniając się z nimi.
Pamiętam, że kiedy opowiadałem Romom scenariusz, często pytali, skąd tak wiele wiem o ich życiu. Oczywiście w filmie staraliśmy się pokazać jak największy przekrój społeczności romskiej, ale nadal jest to pewien wycinek ich rzeczywistości czy niekiedy już przeszłości.
Natomiast ważne, że pomimo konwencji baśni i plastycznej estetyki, robimy to w sposób autentyczny. Okazuje się, że aż 72 % naszego społeczeństwa nie zna osobiście nikogo ze społeczności romskiej, a to największa mniejszość etniczna w Europie! W dodatku bardzo prężnie się rozwijająca, wbrew niestety nadal panującym stereotypom i uprzedzeniom. We „Wrooklyn Zoo” wkluczamy ich do dyskursu dbając o ich obecność i udzielając głosu.
Pracuje Pan często z naturszczykami. Do „Wrooklyn Zoo” zaprosił Pan Natalię Szmidt. A gdzie wypatrzył Pan Mateusza Okułę, odtwórcę głównej roli Kosy, deskorolkowego mistrza Polski?
Wcześniej obserwowałem go na „soszialach” i kiedyś przyjechałem na zawody skejtowe do Trasformatora, które Mateusz zresztą wygrał. Na desce wydawał się charyzmatycznym szatanem, więc tego samego wieczoru powiedziałem mu o filmie, bo scenariusz był już wtedy w dużej części gotowy.
Natomiast okazało się, że poza deskorolką Mateusz jest bardzo poblokowany, jeśli chodzi o wyrażanie emocji czy ekspresję – gdy na pierwszych zdjęciach próbnych dałem mu zadanie, żeby wystawił głowę przez szyberdach i krzyczał z radości, nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Odblokowanie go zajęło dwa lata, ale był to pasjonujący proces. Wtedy też zapewniliśmy mu szkołę teatralną pod okiem wielu specjalistów – aktorów, konsultantów, psychologów.
Podobnie w przypadku Natalii, której sytuacja wyjściowa była inna, ponieważ jest obytą ze sceną świetną tancerką, ale też pięknie przeszła przez wszystkie przygotowania do roli.
Do tego sam regularnie pracowałem z obojgiem. Musieli nabrać cech ekranowych bohaterów, zbudować ich na fundamencie swojej biografii i wrażliwości, a to wymagało od nich wytrzymałości fizycznej i psychicznej. To był żmudny i trudny proces, któremu pięknie podołali, z magicznym efektem na ekranie, bo jest pomiędzy nimi ogromna chemia.
Ciekawą postacią jest Stanisław Kosiński, dziadek Kosy. W tej roli wspaniały Jan Frycz, tym razem jako mężczyzna dający wnukowi oparcie, choć i mocno niepokorny.
Postać dziadka Stasia została utkany z mojej pamięci, a wiele z mebli, rekwizytów, elementów wystroju mieszkania jest prawdziwych, a kostiumy to w dużej części oryginalne ubrania po moich dziadkach. Choćby czapeczka NY Knicks, którą kupiłem w basketball shopie na Jedności Narodowej i sprezentowałem jakieś 30 lat temu dziadkowi.
Pamiętam, że kiedy Jan Frycz założył te ubrania-kostiumy to ładunek emocjonalny był tak silny, że musiałem wyjść z przymiarek, bo wzruszenie mieszało się z magią. Poczułem się, jakbym dosłownie wskrzesił dziadka.
Poza osobistym podejściem zależało mi także na stworzeniu postaci-archetypu, z którym każdy poprzez pamięć o swoich dziadkach będzie mógł się utożsamić. Przecież jako pokolenie byliśmy bardzo silnie zżyci z babciami i dziadkami, którzy nas wychowywali przekazując nam swój świat, który bardzo szybko odchodzi...
Z „Wrooklyn Zoo” bije nostalgia za minionymi czasami. Wybrzmiewa Kaliber 44, Hemp Gru czy Syndykat, są piosenki o Wrocławiu Marii Koterbskiej i Romana Kołakowskiego. Czym dzisiaj, kiedy patrzy Pan na Wrocław bardziej z warszawskiej perspektywy, jest dla Pana miasto młodości?
Mogłem spojrzeć na Wrocław z pewnej perspektywy, która jest już na pewno kierowana jakimś dystansem, refleksją, syntezą, jeśli chodzi o moją biografię, bo wyjechałem dwadzieścia lat temu na studia do Warszawy i już tam zostałem. Ale bywam tu często u najbliższej rodziny – mamy, taty, siostry – i przyjaciół.
Wrocław przywołał mnie po latach przez spektakl „Magnolia”, który w 2019 roku zrealizowałem we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Poczułem wtedy, że chcę odkryć to miasto na nowo.
Tym filmem chcieliśmy oddać hołd dla Wrocławia jako unikatowego miejsca, jeśli chodzi o historię i mapę Polski, oraz przede wszystkim dla jego mieszkańców, którzy – począwszy od roku 1945 – współtworzą stolicę Dolnego Śląska i cały nasz unikatowy region. Czuję, że tak kompleksowego filmu pokazującego Wrocław jeszcze nie było, a nasze miasto w pełni na to zasługuje.