wroclaw.pl strona główna Akademicki Wrocław – studia i uczelnie wyższe we Wrocławiu Akademicki Wrocław - strona główna

Infolinia 71 777 7777

15°C Pogoda we Wrocławiu
Ikona powietrza

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 17:00

wroclaw.pl strona główna

Reklama

  1. wroclaw.pl
  2. Akademicki Wrocław
  3. Aktualności
  4. O umieraniu, pandemii i pisaniu opowiada Marta Kucharska, lekarka, asystentka na Uniwersytecie Medycznym i pisarka.
Na zdjęciu Marta Kucharska, lekarka i autorka powieści pt. „Tarnina” Oleksandr Poliakovsky
Na zdjęciu Marta Kucharska, lekarka i autorka powieści pt. „Tarnina”

Umieranie osoby bliskiej to jedno z najtrudniejszych doświadczeń. Jak sobie z nim poradzić? Jak przekuć w coś wartościowego? O śmierci, pandemii i pisaniu opowiada Marta Kucharska, lekarka, asystentka na Uniwersytecie Medycznym i autorka powieści „Tarnina”.

Reklama

Mirka Kuczkowska: – Czy to, że jest Pani lekarką, ułatwia czy utrudnia pisanie?

Marta Kucharska: – Myślę, że są i plusy, i minusy tej sytuacji.

Jakie są plusy?

– Większość dnia spędzam w specyficznym mikroświecie, który dostarcza mi wiele nie zawsze łatwych tematów. Oczywiście nie analizuję po pracy tego, jaki zdobyłam materiał do książki. Nie. Ale stykam się z wieloma historiami, które trwale zapisują we mnie. Są to zdarzenia trudne, zabawne, wzruszające, a nawet absurdalne – bo tam, gdzie jest smutno, bywa i wesoło.

A minusy łączenia zawodu lekarskiego z pisarstwem?

– Jeszcze do niedawna miałam pewien kompleks, że nie ukończyłam studiów humanistycznych. Będąc na warsztatach pisarskich, czułam, że jestem trochę z innej bajki. Nie byłam pewna swej wiedzy, bo jeśli chodzi o literaturę, dokształcam się sama. Poza tym zawód lekarza pochłania dużo energii i czasu, a pisanie wymaga też sporej determinacji.

Kiedy zaczęła Pani pisać?

– Gdy byłam dzieckiem, najpierw chciałam być poetką, później podróżnikiem. Do dziś są to dwa silne bodźce, którym ulegam: pisanie i podróże. Ponieważ dobrze się uczyłam, po liceum poszłam na medycynę. Wielokrotnie miałam wątpliwości, ale dziś nie żałuję tej ścieżki. Wynika to pewnie z tego, że studia medyczne nie są jakoś bardzo porywające, za to praca w tym zawodzie już tak.

Publikowała Pani poezję, opowiadania, a w listopadzie 2022 roku ukazała się Pani pierwsza powieść. Co Panią zainspirowało do napisania „Tarniny”?

– Inspiracji było kilka, ale najważniejsza dotyczyła śmierci bliskiej mi osoby, której tę książkę zadedykowałam. Moja ciocia zachorowała na nowotwór, bez szansy na wyleczenie przy obecnym stanie wiedzy. To było moje pierwsze tak mocne przeżywanie odchodzenia i umierania bliskiej mi osoby. I to nie z perspektywy lekarza. Oczywiście w pracy miałam do czynienia z pacjentami, którzy umierali. Śmierć zawsze boli, bo lekarz, czy tego chce, czy nie, wiąże się z osobami, które leczy.

Ale pacjent nie jest rodziną…

– Tak, w życiu osobistym stratę przeżywa się inaczej. A dla mnie – paradoksalnie dlatego, że jestem lekarzem – ta sytuacja była podwójnie trudna.

Dlaczego?

– Przede wszystkim wiem, jakie człowiek ma szanse na przeżycie w danej chorobie, więc gdy pojawiła się diagnoza, wiedziałam, co oznacza. I nie mogłam od tej wiedzy uciec. Nauka, wiedza – to broń obosieczna. Sprawia, że jako lekarz mogę pomóc wielu osobom, ale w beznadziejnych sytuacjach nie mam złudzeń.

Co było dla Pani najtrudniejsze?

– Na pewno trudne było przełamanie strachu przed rozmową o umieraniu. Lekarze uczeni są teraz zasady, aby nie dawać pacjentom złudnej nadziei. Nie mogłam i nie chciałam okłamać mojej cioci, mówiąc jej, że wszystko będzie w porządku. Nie chciałam też pozbawiać jej wiary i sił w chorobie. Ona ich potrzebowała, by móc przedłużyć życie o kilkanaście trudnych, ale wartościowych miesięcy. Są to sytuacje niezwykle wymagające, w których nie ma jednego wzorca towarzyszenia osobie umierającej. Inna rzecz, że te wzorce zmieniają się wraz z rozwojem choroby. Najtrudniej pokonać barierę, która tworzy się między bliskimi ludźmi, gdy umierający nie chce martwić rodziny swoim stanem zdrowia, a rodzina nie chce odbierać nadziei choremu na wyzdrowienie.

Wkradają się wówczas niedomówienia.

– Chciałam tego uniknąć. Okazało się, że szczera, choć bolesna rozmowa, łzy i wspólne bycie ze sobą dały nam – nie tylko mojej cioci i mnie, ale i całej naszej rodzinie – ogromną ulgę, umożliwiły pożegnanie. Dzięki temu po jej śmierci nie zostaliśmy z poczuciem pustki.

Ale rozmowy o odchodzeniu z osobą, która umiera, są przerażająco trudne...

– Śmierć dla wielu z nas to temat tabu. Nie chcemy o niej rozmawiać, uwiera nas jak kamyk w bucie, choć prędzej czy później każdy będzie musiał się z tym tematem zmierzyć. Sama doświadczyłam, jak towarzyszenie osobie umierającej jest bardzo ważne, i postanowiłam o tym napisać. Już w trakcie pisania okazało się jednak, że moja książka zamiast o umieraniu coraz bardziej przechodzi w opowieść o życiu i poszukiwaniu siebie.

Główną bohaterką „Tarniny” jest lekarka.

– Tak, tego też chciałam uniknąć. Mówiłam sobie: Tośka nie może być lekarzem, bo wszyscy będą ją ze mną utożsamiali. Szukałam dla niej innego zawodu, ale nic mi nie pasowało, więc wróciłam do pomysłu, aby była lekarką. Moja bohaterka dowiaduje się, że jej zmarła ciocia zostawia jej dom w zalesionych podgórskich okolicach. Jedzie tam, a jej pobyt okazuje się stopniowym odkrywaniem nieznanego dotąd oblicza ciotki, jak i potrzeb jej samej.

W powieści ważną rolę odgrywa też natura.

– Tak, szczególnie związana z Pogórzem Kaczawskim, które nieustannie mnie inspirowało. Na Pogórzu jest nadal dziko: idzie się w łąkę czy w las, nierówną drogą, bez żadnych oczekiwań. Turystów jest niewielu a szlaki nierzadko porastają samosiejki, jeżyny...

I dużo tam magii. Pisanie o mocach natury i bohaterach mitologicznych nie kłóci się ze stereotypowym wizerunkiem racjonalnego lekarza?

– Trzeba odróżniać kwestie zawodowe od literackich. Oczywiście jako lekarz muszę być racjonalna, stosuję medycynę opartą na faktach i badaniach. Natomiast pisząc, mogę pozwolić sobie na pewną frywolność, na oddanie się sile wyobraźni. Poza tym świat na poziomie racjonalnym też ma swoje granice. Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy go poznali, to i tak pozostaniemy w niedosycie i ograniczeniu. Przecież nawet z nami samymi dzieją się rzeczy tajemnicze, które można ująć w metaforę.

Taką rolę pełnią w powieści postaci mitologiczne?

– Każdy ma jakieś lęki, ja też. Bohaterowie z mitologii słowiańskiej świetnie nadają się do ich przejęcia. A „Tarnina” to nie reportaż, więc mogłam pozwolić sobie na taki zabieg. Poza tym tacy bohaterowie są bardzo wdzięczni – robią, co chcą, mało co ich ogranicza. Pisanie o ich przygodach sprawiało mi ogromną przyjemność.

Jak długo pracowała Pani nad „Tarniną”?

– Zaczęłam jeszcze przed pandemią, więc mniej więcej trzy lata. Ponad dwa lata pisałam, a rok trwało poprawianie, redagowanie i opracowanie tekstu przez wydawcę.

W czasie pandemii pracowała Pani na oddziale chorób zakaźnych z prof. Krzysztofem Simonem. Jak wspomina Pani ten czas?

– Pierwsze dni i tygodnie pandemii były bardzo stresujące i wyczerpujące, zarówno dla mnie, jak i dla całego zespołu. Pamiętam, jak jechałam do pracy samochodem i słuchałam głośno Lao Che i ich płyty „O powstaniu warszawskim”. Byłam w kleszczach adrenaliny i dzięki temu mogła pracować, ale bardzo się bałam. Nawet nie tyle o siebie, ile o bliskich. Po pracy czy po dyżurze wracałam do domu z lękiem, że mogę kogoś zakazić. Na początku było wiele niewiadomych. Samo zdejmowanie kombinezonu i maski było stresujące. Bałam się, że zrobię to w sposób nieprawidłowy i ulegnę zakażeniu. W stresie, w ogromnym zmęczeniu fizycznym i psychicznym popełnia się przecież najgłupsze błędy. Z czasem było trochę łatwiej, ale początek był bardzo trudny. Szczęśliwie pracuję w gronie wyjątkowych osób i dawaliśmy sobie potrzebne wsparcie. Ale to był bardzo wyczerpujący czas.

Teraz sytuacja wydaje się stabilna. Czuje Pani ulgę?

– Przyznam, że trochę wyparłam tę pandemię i emocje z nią związane. Były zbyt silne. Pewnie kiedyś do nich wrócę, ale jeszcze nie teraz. Chodzi nie tylko o strach, że zakażę bliskich. Pojawiały się też momenty rozgoryczenia, irytacji i gniewu.

Co powodowało aż takie emocje u Pani?

– Rzeczywistość. Rozgoryczenie było spowodowane brakiem wzajemnego szacunku w społeczeństwie, szczególnie wobec tych, którzy mieli mniejsze szanse. Irytowały i bolały mnie komentarze pod postami o liczbie zmarłych. Ludzie pisali, że właściwie nie ma się czym przejmować, bo przecież umierały głównie osoby i tak już chore. Ale przecież one też miały swoje życie, które mogło trwać. Ich pragnienie życia było tak samo mocne jak osób zdrowych, a może nawet mocniejsze. Irytowała mnie obojętność i ignorancja osób, które się nie szczepiły, ignorowały zalecenia związane w profilaktyką, a jednocześnie utrzymywały kontakt z osobami starszymi i schorowanymi. Był też żal związany z oskarżeniami, że jako personel medyczny stosujemy eutanazję lub czerpiemy korzyści z pandemii. To nie są łatwe emocje.

Jak Pani sobie z tym wszystkim poradziła?

– Dzięki obecności i wsparciu bliskich osób. Poza tym, gdy tylko mogłam, jeździłam na Pogórze Kaczawskie i pisałam. Tak powstała „Tarnina”.

Marta Kucharska: doktor nauk medycznych, asystent na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu; specjalista chorób zakaźnych i medycyny podróży, hepatolog. Pracuje m.in. w Klinice Chorób Zakaźnych i Hepatologii, I Oddziale Chorób Zakaźnych w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym we Wrocławiu, w przychodni w Bolesławcu, Jeleniej Górze i Lwówku Śląskim. Pisze poezję i prozę. Do tej pory wydała tom wierszy („Abisynia”), trzy zbiory opowiadań („Kino objazdowe”, „Saudade” i „Irga karmiona przez lawinę”) oraz powieść „Tarninę”.

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama

Powrót na portal wroclaw.pl