Wrocław – miejsce wielkie kultury i handlu, który chwyta za serce
Kochamy książki o Wrocławiu, ale niekoniecznie tylko o zabytkach, także o miejscach, do których turyści rzadziej zaglądają, ale nie mogą bez nich żyć lokalsi. Jak targ pod Młynem Sułkowice na Psim Polu.
Wrocławianka Marta Hożewska, polonistka i tłumaczka bułgarskiej literatury napisała kapitalną rzecz o młynie i ludziach z nim związanych zatytułowaną „Miejsce życzliwe” (nakładem Ośrodka Kultury i Sztuki).
– Nawet jeśli przychodzi się tu po coś konkretnego, np. miód albo sznurowadła, to jest to zwykle pretekst. Na targ idzie się po niespodziankę, przygodę – mówi autorka mojej redakcyjnej koleżance Beacie Turskiej w rozmowie wokół książki.
Bije z tego tomu (ilustrowanego zdjęciami Sylwii Owczarek) nostalgia, bo na takich targowiskach znajdziemy nie tylko wiele przedmiotów z lat naszej młodości, albo czasów świetności naszych przodków, ale i jeszcze więcej historii ludzkich (sprzedawców i klientów) związanych z Wrocławiem, ale i przecież z Breslau.
Mnie zachwyciła historia o Jezusie bez głowy, którego (na przecenie) zakupił wrocławski pisarz Filip Zawada, ale też historia miłosna, w której klient zakochał się w sprzedającej ciasta Pani Ewie i został jej drugim, tym razem idealnym mężem.
Tę książkę swobodnie można dać rodzinie, przyjaciołom, niekoniecznie pasjonatom targu na Psim Polu, bardziej tym, którzy lubią poczuć puls miasta.
Ja do młyna jeszcze nie dotarłam, nie mogłam odżałować Niskich Łąk, a jeszcze wcześniej, bezpośrednio po transformacji ustrojowej, Flohmarktu na terenie stadionu przy Oporowskiej. Tam też się działy niesamowite rzeczy, a ludzie opowiadali niezwykłe historie!
W Wydawnictwie Warstwy obszerny rodzaj kroniki dekady, która sprawiła, że o Teatrze Polskim we Wrocławiu usłyszała cała Polska, a reżyserowali tu najwybitniejsi – Jerzy Jarocki, Krystian Lupa, Jerzy Grzegorzewski, a swoją „Kartotekę rozrzuconą” realizował, jako „work in progress”, Tadeusz Różewicz.
„Tamta dekada. Teatr Polski we Wrocławiu w latach 1990-2000” Jolanty Kowalskiej, dziennikarki, teatralnej recenzentki, autorki książek, m.in. znakomitej biografii Kazimierza Junoszy-Stępowskiego, to kompendium tego, co działo się na najbardziej wówczas prestiżowej scenie teatralnej miasta pod wodzą Jacka Wekslera (w latach 1990-2000 był dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Polskiego).
Ale to nie tylko okres wielkich sukcesów, także dramatycznych wydarzeń (pożar w 1994 roku, powódź w 1997 roku), które autorka skrupulatnie opisuje.
Blisko 450-stronicowa książka mogłaby być początkiem większej kroniki Teatru Polskiego po 1989 roku. Wkrótce przekonamy się, czy projekt będzie kontynuowany. Byłoby warto spróbować.
Śledztwa komisarza z pięknego Frýdlantu
Przemysław Wojcieszek nie reżyseruje (a szkoda), ale zaczął intensywnie pisać – i ma już spore grono fanów.
Przyznaję od razu – nie pałam miłością ani do Czech, ani tym bardziej do piwa, ale obydwa tomy z rozpoczętej już oficjalnie serii o czeskim komisarzu Borovce („Świnie wojny” i „Historia o niezwykłym pijaństwie” ukazały się nakładem wrocławskiego Ośrodka Kultury i Sztuki) nieźle się czyta. Nawet jeśli ilość trunku spożywanego przez głównego bohatera, czeskiego komisarza Borovkę może momentami przyprawić o zawrót głowy.
Borovka swoją dedukcję zawdzięcza dwóm rzeczom – bursztynowemu napojowi, dyskografii zespołu Black Sabbath (rozmawia we śnie z Ozziem Osbornem) i ukochanej żonie Aniczce, z którą może po prostu napić się kawy. Nago w pięknych okolicznościach czeskiego Frýdlantu (który jest miejscem mitycznym, podobnie jak Europa Środkowa jest dla Wojcieszka centrum wszechświata).
W przygotowaniu jest już trzeci tom (znamy nawet tytuł, bo pochwalił się sam autor – „Człowiek na srebrnej górze”).
Ale na razie fani i wspólnie z bohaterem dociekać w tomie nr 2 „Historia o niezwykłym pijaństwie”, kto dokonał brutalnej rzezi na na małżeństwie Probolów i otruł ich psa w Jasnej Górze. Śledztwo zaczyna aspirant Michał Hasiuk. Podejrzenie pada na syna kobiety, ale sprawę trzeba lepiej zbadać i tu splatają się losy Hasiuka i Borovki.
Wartością dodaną są ilustracje Krzysztofa Ostrowskiego.
Żydowski pisarz, który opiewał piękno języka jidysz
Kiedy w 1978 roku Isaac Bashevis Singer został laureatem literackiej Nagrody Nobla w przygotowanej na tę okazję mowie mówił z pasją o języku, w którym powstawały jego dzieła – że jidysz swoją obrazowością i kolorytem jest wyrazicielem nas wszystkich, całej przerażonej ludzkości oczekującej zbawienia.
Od niedawna mamy szansę przeczytać w przekładzie z tego właśnie języka tom „Trzydzieści sześć opowiadań” w niezwykle pieczołowicie przygotowanym wydaniu krytycznym nakładem Zakładu Narodowego im. Ossolińskich w legendarnej serii Biblioteka Narodowa.
Odnajdziemy tu nie tylko świadectwo rzeczywistości m.in. chasydzkiej, jakiej już nie ma, a niegdyś stanowiła integralną część społeczno-kulturalną na wschodzie Polski.
Urodzony w Leoncinie pod Nowym Dworem Mazowieckim mieszkał w Radzyminie, potem w Warszawie, Biłgoraju, a od połowy lat 30. XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Ale w utworach w tym tomie mamy raczej nawiązania do niegdysiejszego świata, z jego obyczajowością, mistyką, całą fantastycznie zarysowaną galerią kontrastowych postaci.
Przez lata w Polsce praktycznie nieznany, w latach 80. XX wieku odkrywany, a teraz? Czy warto wciąż czytać Singera? Przekonajcie się sami. To lektura wymagająca, ale i dająca mnóstwo satysfakcji.
Meksykańskie cuda i włoskie historie o (nie)zwykłym szaleństwie
Eduardo Antonio Parra to nazwisko, którego nie wolno dziś nie znać, choć w Polsce łódzka officyna wydała zaledwie dwa tomy opowiadań meksykańskiego prozaika – fenomenalne „Parabole milczenia” (2006), a teraz „Ziemię niczyją” (z miniaturami z dwóch zbiorów z 1996 i 1999 roku). Obydwie w fenomenalnym przekładzie Tomasza Pindela. Obydwie mocne, mroczne, genialnie napisane.
Na punkcie tego autora można autentycznie oszaleć, bohaterowie dziesięciu kilkustronicowych utworów zostają w pamięci na całe dnie, opisane przez niego zapachy świdrują nos, a obrazów nie da się już wyrzucić z pamięci.
To nie tylko trans-kobieta pracująca jako prostytutka, której nieostrożność ma przykre konsekwencje, to także stara kobieta wyczekująca nad brzegiem rzeki i czytająca język żywiołów, to mężczyźni walczący o wpływy w dzielnicy, to dwoje zaniedbanych włóczęgów, których namiętną miłość z dozą obrzydzenia i fascynacji podgląda dziennikarz.
Siłą prozy Parry jest zwięzłość przy maksymalnym wykorzystaniu narracji i fenomenalne, żywe opisy ludzi i sytuacji. Bohaterowie są często nawet portretowani w nieokreślonych miastach, ale w konkretnych środowiskach. A są uwikłani w wielkie namiętności, pierwotne odruchy.
Prośba do wydawcy i tłumacza – prosimy o więcej!
***
Włoski pisarz Italo Calvino znany był jako niezrównany eksperymentator, współwyznawca ruchu Oulipo, który z zabawy stylem i językiem zrobił religię życia i w tej wierze wychował swoich czytelników.
Dla nich trylogia „Nasi przodkowie” (Państwowy Instytut Wydawniczy, przekład Barbary Sieroszewskiej) jest dziełem kanonicznym i ukochanym, bo – odwołując się stylowo do dawnej literatury (powieści, legend, historii łotrzykowskich) pokazuje człowieka w całym jego spektrum pragnień, tęsknot, ale i występków.
Po raz pierwszy w Polsce trzy książki ukazują się zebrane w jednym tomie i chwała za to wydawcy (PIW), bo poprzednie edycje (m.in. piękne trzy osobne tomy z Cyklad) kosztują w internetowych antykwariatach fortunę.
Tymczasem teraz dostajemy w oszałamiającym (to trzeba powiedzieć dobitnie!) przekładzie Barbary Sieroszewskiej, która intencje Calvina wyczuwa bezbłędnie i oddaje przepiękną polszczyzną.
Idąc po kolei – część „Wicehrabia przepołowiony” to opowieść o dwoistości ludzkiej natury, historia niezwykle podchwytliwa, autor z nami subtelnie igra i nie raz wyprowadza na manowce mówiąc o człowieku zespolonym z dwóch niepasujących do siebie części, charakterów, temperamentów.
Najbardziej obszerny „Baron drzewołaz” ma sporo z łotrzykowskich historii, choć bohater jest synem wysokiego rodu, ale w akcie buntu postanawia żyć na drzewie i już z niego nie zejść. Są tu echa Rouseau, a Wolteriański duch (bohater koresponduje zresztą z francuskim myślicielem) unosi się nad fabułą, ale nade wszystko to również książka o niezwykłym triumfie ducha nad ciałem.
„Baron drzewołaz” cały czas inspiruje – w nowym sezonie serialu „Genialna przyjaciółka” Nino czyta historię barona nastoletnim pasierbicom, a w Polsce losami człowieka, który nie schodził z drzewa zainspirowała się artystka Cecylia Malik w swoim pięknym cyklu „365 drzew”.
No i na deser – niezrównany „Rycerz nieistniejący”, w którym tradycja karolińska, arturiańska zderza się z absurdem i brutalnością wojny. Zadajemy pytanie, gdzie podział się rycerski etos, kiedy pod zbroją brak rycerza?
A Calvino prowadzi nas jeszcze dalej w rozważaniach o paradoksach średniowiecznej rzeczywistości i rozprawia się z epickimi legendami oraz wizją herosa pokazując kaszlącego woja, który na polu walki krztusi się od piachu wzniecanego końskimi kopytami, a damy serca...unika, choć ona wyjątkowo odważnie się do niego zaleca.
Arcydzieła, których nie można nie poznać.
Walser! Nie znacie? Czas to zmienić!
Malutka książeczka „Koniec świata i inne małe utwory prozą” Roberta Walsera w przekładzie Łukasza Musiała (Wydawnictwo officyna) jest maleńka (niewiele ponad 60 stron), ale bardzo buńczuczna.
I z powodu osoby autora i tłumacza. Łukasz Musiał czyta szwajcarskiego prozaika Roberta Walsera (1878-1956) wnikliwie, kochliwie (jest prawdziwym pasjonatem, odważnie proponuje translatorskie stanowisko. Pasja nie dziwi – Musiał jest też autorem niezwykle rzetelnej książki o twórczości Szwajcara (także nakładem officyny), którego spuścizna przeżywa teraz w Polsce prawdziwy renesans.
Jak pisze Walser? Tak, jak myśli – bywa uszczypliwy, ale zawsze niezwykle bystry, mocno przewrotny, ale to z uwagi na obezwładniającą szczerość. Uwodzi i zwodzi czytelnika. Wydaje się spełniony – myśli i mówi to, na co ma ochotę. Rozkoszą są dla niego spacery, wtedy jego głowa ma zajęcie. Niezwykle błyskotliwe miniatury dają przedsmak tego, co przeczytamy w większych jego formach.
A Państwowy Instytut Wydawniczy właśnie wznawia „Rodzeństwo Tanner” Walsera w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz, która tłumaczy całą prozatorską spuściznę Szwajcara dla PIW-u. Debiutancki tom Walsera z 1906 roku będzie idealny dla niewtajemniczonych jeszcze w jego twórczość czytelników.
Tytułowe rodzeństwo to trzej bracia i siostra, wzorowani zresztą na rodzinie Walserów. Bohater (Simon Tanner) żąda dla siebie wolności, a nieskrępowanie życiowe skutkuje sytuacjami Walserowskimi – jest tu szczególne poczucie humoru, ironia, znakomicie nakreślone przez pisarza sylwetki bohaterów. Niezapoznanych twórczość Walsera pewnie zaskoczy, pewną grupę może znużyć, ale dla tropiących prawdziwe diamenty czytelników będzie jak łyk świeżej źródlanej wody.
Tłumaczki, których nie wolno nie zauważyć
Trzy książki i swoisty „pojedynek” dwóch świetnych tłumaczek z języka angielskiego, których nazwisk nie wypada dziś nie znać, tym bardziej, że obydwa są krótkie i łatwo je zapamiętać – to Kaja Gucio i Aga Zano.
Aga Zano (jej przekłady niezwykle wymagających książek Bernardine Evaristo są sensacyjne!) tym razem fenomenalnie przetłumaczyła „Mleczarza” Anny Burns (Wydawnictwo ArtRage), laureatki Nagrody Bookera z 2018 roku i to jedno z największych wydarzeń literackich sezonu, zwłaszcza że proza urodzonej w Belfaście autorki debiutuje na polskim rynku wydawniczym. A jest o co kruszyć kopie!
Akcja rozgrywa się w Irlandii Północnej w okresie nazywanym dość oględnie „The Troubles” (Kłopoty), a będącym po prostu krwawą wojną domową, która od końca lat 60. do 1998 roku pochłonęła blisko 3500 ofiar, miała też bezpośredni wpływ na większość rodzin uwikłanych w konflikt między Brytyjczykami a Irlandczykami.
Anna Burns, która wychowała się w Belfaście, głównej arenie konfliktu, pisze też z własnego doświadczenia. A śledzimy losy średniej siostry (nienazwanej bohaterki), outsiderki mieszkającej w dzielnicy kontrolowanej przez jedną z dwóch stron konfliktu północnoirlandzkiego. Dziewczyna przyciąga uwagę „mleczarza”, zaangażowanego w paramilitarną organizację, który swoją obsesją stopniowo zamienia jej życie w koszmar.
To mocny głos nie tyle w sprawie Kłopotów, przede wszystkim to głos prześladowanej kobiety, oddany w przejmujący sposób. Nie wolno przegapić tej książki! Zapadnie nam w pamięć na długo!
Kaja Gucio dostała na warsztat debiutancki „Wygon” Amy Liptrot (Wydawnictwo Marginesy), brytyjskiej pisarki, która dorastała na Orkadach i studiowała w Edynburgu.
Książka ukazuje się u nas blisko dekadę po sukcesie zagranicznym (100 tysięcy sprzedanych egzemplarzy oraz nagrody robią wrażenie) i po premierze filmowej wersji (z Saoirse Ronan w roli głównej).
Bohaterka „Wygonu”, podobnie jak Liptrot, pochodzi z Orkad, grupy wysp na północy Szkocji (między Morzem Północnym a Atlantykiem), gdzie można hodować owce i uprawiać pole, względnie obserwować przyrodę.
Rodzice bohaterki spędzili na jednej z wysp 30 lat, ale wciąż byli uważani za przyjezdnych, a ich córka, jadąc do Londynu czuła się outsiderką, tęskniła za kolorem, przestrzenią i zapachem Orkadów.
Do jej frustracji dołączył się alkohol i straciła kontrolę nad życiem. Książka to mocny zapis alkoholowej odysei, nałogu, który sieje spustoszenie w każdej dziedzinie życia. Remedium okazuje się powrót do matecznika i kontakt z dziką przyrodą przy pracy dla Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków.
Ciekawy, mocny głos, naprawdę rzetelny przekład Kai Gucio, ale w tę historię trudno było mi się zanurzyć. Styl Liptrot wydał mi się chłodny, zdystansowany, pełen rezerwy.
Zupełnie inne odczucia towarzyszyły lekturze świetnej nowej książki Anne Enright (laureatki Nagrody Bookera za „Tajemnicę rodu Hegartych”) o wyjątkowo wdzięcznie brzmiącym w języku polskim tytule „Strzyżyk woleoczko” (Wydawnictwo Filtry). Zapewniam, to nazwa jednego tylko ptaka i jednocześnie tytuł wiersza.
I tu ciekawa sprawa, bo tłumacze tej książki to tandem – prozatorskie rozdziały przełożyła także Kaja Gucio, zaś zamieszczone wiersze Piotr Siemion. Przypadek to rzadki i chapeu bas dla wydawnictwa, które z taką atencją traktuje wyjątkowy tom wymagający większej uwagi translatorskiej.
A śledzimy losy młodej Nell żyjącej w ciągłym zawieszeniu, jej matki Carmel, zranionej, ale konsekwentnie idącej przez życie córki słynnego irlandzkiego poety Phila McDaragha (to jego wiersze poznajemy w książce) i babki Terry, porzuconej przez poetę. Głos w jednym z rozdziałów zabiera też Phil.
Z tej mozaiki historii wyłania się niezwykła rodzinna opowieść, porażająco szczera, przekazywana z irlandzkim pragmatyzmem i jednocześnie szczyptą wyspiarskiego szaleństwa. O rzeczach najważniejszych i o sztuce, która ma moc uwodzenia i przekuwania zwykłych wydarzeń w epickie.
Koniecznie!
Angielski sznyt – Zadie Smith i prof. Jarniewicz
Tytuł książki – „Frotaż. Szkice o literaturze anglojęzycznej” (Wydawnictwo Ossolineum) to nawiązanie do jednej z prac Maksa Ernsta, twórcy techniki frotażu, w której pociera się płótno lub karton wydobywając tym samym to, co umieszczono pod spodem.
I tak prof. Jerzy Jarniewicz wydobywa z książki to, co ukryte, a dopiero ukazuje się w kontakcie osobistym z lekturą.
Przekonuje mnie ten argument (zresztą zainicjowany pod wpływem miłości do pracy Ernsta w Muzeum Narodowym w Warszawie).
Zwłaszcza że prof. Jarniewicz jest jednym z nielicznych prawdziwym erudytów, a lektura jego tekstów (zwłaszcza o literaturze angielskiej) utwierdza mnie w przekonaniu, że błogosławieństwem jest, kiedy autor nie tylko czyta, ale ogląda filmy, podziwia sztukę, słucha.
Wtedy jego książka staje się emanacją wszystkich tych zainteresowań, a tom zostaje podzielony na części, których tytuły nawiązują do wielkich dzieł anglojęzycznej literatury, jak Szekspirowska „Burza” czy „Fale” Virginii Woolf.
W tomie zebrano opublikowane już wcześniej (m.in. w „Książki. Magazyn do czytania”) eseje, ale w wersjach rozszerzonych.
Czytamy zarówno autorów anglojęzycznej klasyki, jak Dickens, Twain, Stevenson, Woolf, Salinger, ale też Baldwina, Updike'a, McCarthy'ego, Sontag, Didion, Mantel, czy tekst poświęcony jednej z powieści Zadie Smith.
To nie tylko eseje o autorach i ich książkach, kontekst jest znacznie szerszy, nie może być inaczej, kiedy mamy do czynienia z jednym z najlepszych specjalistów od prozy anglo w Polsce.
Profesor Jarniewicz pisze w jednym z esejów o Zadie Smith, a jej najnowsza powieść – „Oszustwo” (przekład Justyna Hunia, Wydawnictwo Znak) – już w księgarniach. Fani się mocno wyczekali, bo aż siedem lat, na tę książkę, ale nie spodziewajmy się dzieła na miarę „Białych zębów” czy „O pięknie”, choć wielowątkowy tom ma swoje walory. Bo Zadie Smith może pisać różnie, ale jednej rzeczy nikt jej nie odbierze – umiejętności ciekawego opowiadania historii.
Tym razem przenosi nas do wiktoriańskiej Anglii i obnaża hipokryzję, manipulacje i kłamstwa, jakie spowijały XIX-wieczne imperium, nad którym słońce niemal nie zachodziło. Tymczasem mrok rzuca się tu w oczy, m.in. za sprawą bohaterki Elisabeth Touchet (nazwisko przywodzi na myśl jedną z głównych postaci „Portretu damy” Henry'ego Jamesa, a autor też uchodził za demaskatora XIX-wiecznego pozornego europejskiego ładu).
Pani Touchet redaguje powieści niezbyt wysokich lotów, ale błyskotliwość każe jej śledzić słynną sprawę, który żył cały Londyn lat 60. i 70. XIX wieku, czyli baroneta Rogera Tichborne'a, który miał jakoby zatonąć jako 25-latek, ale jego matka żyła nadzieją, że jednak ocalał i wyznaczyła nagrodę za informacje o synu, co nakręciło spiralę domysłów, kłamstw i próby podszywania się pod zaginionego.
Arcyciekawy proces jest dl Pani Touchet źródłem informacji i okazuje się, że inteligentna kobieta widzi w tej sprawie zdecydowanie więcej szczegółów niż się wydaje.
Sztuka, która zachwyca, a czasem ratuje życie
Wiele jest książek o ciekawej sztuce, poleceń, jakich obrazów nie można przegapić w muzeach, historii sztuki w nowym kontekście. Na tle wielu tych publikacji „Kolekcja. Opowieści o współczesnej sztuce polskiej” Borysława Czyżaka (Wydawnictwo Marginesy) to lektura wytrawna niczym znakomite wino o pełnym bukiecie.
Autor, fizyk z wykształcenia, rozkochany w sztuce jest przede wszystkim człowiekiem wysokiej kultury języka i doskonałych standardów jego używania w piśmie, jakie narzucają renomowane zachodnie uniwersytety (Oksford, Stanford). Kolekcjonuje ponadto sztukę XX wieku, zna jej autorów i się z nimi przyjaźni, żyje sztuką. Ale jego teksty zawarte w tym tomie nie są po prostu zwykłymi rekomendacjami.
To pogłębiona obserwacjami, licznymi lekturami, kolekcjonerskim doświadczeniem refleksja o sztuce. Borysław Czyżewski barwnie pisze o dokonaniach i biografiach artystów, zręcznie je ze sobą splata, potrafi ponadto zaintrygować czytelnika nawet bardziej rozleniwionego.
Przeczytamy w tomie o mniej znanym powszechnej widowni Wacławie Taranczewskim, o świetnie kojarzonych Henryku Stażewskim, Ernie Rosenstein, Magdalenie Abakanowicz, czy niesamowitej Marii Anto i jej córce Zuzannie Janin.
Eseje o dziełach mnie zachwyciły, bo na nowo rozbudzają chęć spojrzenia na dobrze często znane prace. Książka, która powinna stać się jedną z lektur o polskiej sztuce współczesnej. Czy obowiązkową, nie wiem. Czytaną z rozkoszą – to z pewnością!
***
W którymś z designerskich czasopism natknęłam się niedawno na zdjęcie srebrnej cukiernicy projektu Julii Keilowej i widok futurystycznego elementu zastawy stołowej z II połowy lat 30. XX wieku zupełnie mi nieznanej artystki zupełnie zbił mnie z pantałyku.
O twórczyni tego cuda pisze nieoceniona Małgorzata Czyńska w tomie „Julia Keilowa. Metaloplastyczka na nowe czasy” (Wydawnictwo Marginesy), której książki o artystach (Kobro, Berezowska) i rozmowy z nimi (Dwurnik, Tarasewicz) znamy i cenimy.
Tymczasem z bogato ilustrowanej (z fantastycznymi materiałami archiwalnymi z rodzinnego archiwum i z dawnych czasopism) biografii żydowskiej artystki, która zginęła w 1943 roku, ale przed wojną żywo uczestniczyła w życiu artystycznym, wyłania się portret twórczyni konsekwentnej, pasjonatki metaloplastyki i nowatorskich rozwiązań.
Urodzona w żydowskiej rodzinie w Stryju Julia Ringel (po mężu Keilowa) mieszkała z rodziną m.in. przez kilka lat w Wiedniu (znajomość niemieckiego miała się potem okazać kluczowa), ale jej pasja zawiodła ją w latach 20. do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Rozkochana w metaloplastyce postanowiła zająć się tym mniej „prestiżowym” segmentem sztuki. I zachwyciła wszystkich.
Jej biografię i dokonania Małgorzata Czyńska nie tylko pokazuje, ale i przypomina, bo książka to też nadrabianie zaległości.
***
Ewa Mańkowska, krakowianka, malarka, redaktorka, autorka książek (m.in. „Żydowscy obywatele Krakowa” napisała najbardziej bodaj osobistą książkę „Hanna i Dorota” (wydawnictwo EMG), bo jedna z dwóch tytułowych bohaterek – malarka Dorota Seydenman (wcześniej Berlinerblau) była spokrewniona z jej familią, przywoływał ją w opowieściach ojciec Ewy Mańkowskiej.
Ale to historia dwóch niezwykłych kobiet i malarek związanych ze środowiskiem kapistów (czyli polskich malarzy działających w Paryżu na przełomie lat 20. i 30. XX wieku i zafascynowanych postimpresjonistami).
Hanna Rudzka-Cybisowa i Dorota Seydenman były ze sobą zaprzyjaźnione, pomagały sobie finansowo i emocjonalnie (obydwu rozpadły się związki małżeńskie), ale największą próbą dla ich znajomości okazał się czas wojny.
Hanna pracowała, mająca żydowskie pochodzenie Dorota musiała się ukrywać, była zbyt dobrze znana w środowisku artystycznym. Hanna przetrwała wojnę, Dorota nieostrożnie wyjechała do rodziny do Rabki i została aresztowana, osadzona w więzieniu w Nowym Sączu. Nie pomogła interwencja przyjaciółki.
Uzupełniona wieloma archiwalnymi zdjęciami książka „Hanna i Dorota” to lektura obowiązkowa dla wszystkich, których fascynuje ruch kapistów (zwłaszcza, że Muzeum Narodowe w Krakowie przypomina ich sylwetki i dzieła podczas trwającej do kwietnia wystawy w Pawilonie Czapskiego), ale też odkrywanie rodzinnych historii i losów ludzi, których naznaczyła II wojna światowa.
Wojna w Bośni – rana, która się nie zabliźniła
Nieważne, czy o wojnie w Bośni czytamy wstrząsający reportaż, czy osobistą prozę, jedno jest pewne. Cień tamtego konfliktu, który był najtragiczniejszym w Europie po II wojnie światowej, wciąż jest długi i wydaje się, że dopiero teraz można próbować przepracować traumę.
Urodzony w Prijedorze (Bośnia i Hercegowina) Darko Cvijetić napisał „Windę Schindlera” (Oficyna Noir sur Blanc, przekład Dorota Jovanka Ćirlić) z jednej strony jako opowieść o mieszkańcach dwunastopiętrowego czerwonego wieżowca z czterema windami, z drugiej – jako opowieść o lokatorach, o mieście, dla których wojna okazała się końcem prosperity, jaką znali, końcem dawnego porządku.
Szczęśliwi posiadacze mieszkań, którzy wprowadzili się wiosną 1975 roku pracowali w fabrykach, których już dziś w Prijedorze nie ma, w kopalni, ale na początku lat 90. sprawy przybrały inny obrót.
Wojna stała się cezurą dla życia rodziców, którzy umarli z rozpaczy, kiedy dzieci nie wróciły z wojny, dla sąsiada, który przesiedział wojnę w kuckach we własnym mieszkaniu, zamknięty na klucz jak Władysław Szpilman w Warszawie, dla kobiet-dziś wdów, które stały po przeciwnych stronach konfliktu, a dziś razem zasiadają do posiłku i wciąż czekają na powrót synów.
To historie pisane z pozornym tylko dystansem, jest w nich ból, rozpacz, wściekłość, niedowierzanie.
Intrygujące, ale znakomita tłumaczka Dorota Jovanka Ćirlić wyjaśniała, że choć autor, jak sam twierdzi, pisze w zachodnim wariancie serbskochorwackiego (choć taki nie istnieje), ona tłumaczyła jednak „Windę Schindlera” z serbskiego. Co ciekawe, Cvijetić reprezentował na festiwalu Europejski Poeta Wolności język...bośniacko-serbsko-chorwacki.
To tylko pokazuje, jak wciąż skomplikowanym mikrokosmosem jest rzeczywistość ludzi z państw dawnej Jugosławii.
W hotelu we wspomnianym Prijedorze (jak zaznaczał Cvijetić to dziura w świecie znana ze zbrodniarzy wojennych, obozów i malarzy) znalazła się też na szlaku swoich podróży fińska dziennikarka i dokumentalistka Taina Tervonen przygotowując książkę reportażową „Grabarki. Długi cień wojny w Bośni” (Wydawnictwo Czarne, przekład Katarzyna Marczewska).
Odbyła szczególną trasę po Bośni śladami zbrodni wojennych z lat 90. XX wieku i to w wyjątkowym momencie, bo m.in. w 2011 roku, kiedy – po 16 latach ukrywania się – aresztowano generała Ratka Mladicia.
Choć Europa już zapomniała o tym krwawym konflikcie, w Bośni wciąż trwa intensywny proces identyfikacji ofiar z masowych grobów. Tervonen spotkała na swojej drodze ludzi, którzy klasyfikują zbrodnie, pobierają DNA, przyporządkowują kości (m.in. Senem, antropolożkę sądową kierującą ośrodkiem identyfikacji zwłok w regionie Krajina w północno-wschodniej części kraju).
Mottem książki Finki jest zresztą wypowiedź 9-latka, który rezolutnie mówi, że kości ludzkich szuka się, bo to ważne dla rodzin. „Kiedy się je znajduje, bliscy mogą wyprawić pogrzeb, i wtedy to już nie są zaginieni”.
A z rozmowy Tervonen w jednym z barów wiemy, że w Bośni martwi są wciąż żywi w pamięci. To największy hołd, jaki można im złożyć. Mocna, przejmująca, głęboko humanistyczna książka.
O kobiecie, której nikt nie wierzył
Młoda Gloria Ramírez pijąca w Walentynki w miejscowym barze, potem korzystająca z propozycji podwiezienia przez kierowcę ciężarówki, który woła do niej „Hej, Walentynko”. I ta sama Gloria kilkanaście godzin później, czołgająca się po pomoc do najbliższego domu. Opisana przez Elizabeth Wetmore wstrząsająca historia mogłaby się zdarzyć w wielu miejscach, ale jej plenerem jest Teksas.
A „Walentynka” w przekładzie Hanny Pasierskiej (Wydawnictwo Czarne) to mocne, świetnie oddane studium małomiasteczkowego teksańskiego piekła. Nie tylko dlatego, że słońce parzy tu mocno, ziemia i niebo są płaskie, a susza morduje wszystko – od roślinności po bydło hodowlane. Ofiarami teksańskiej gorączki i mentalności są też ludzie.
Historia Glorii (potem zmieniającej imię na Glory, by zostawić za sobą przeszłość) to opowieść o tym, jak zobojętnienie, środowiskowa zmowa, ale też podskórny rasizm zaczynają toczyć społeczność małego miasteczka jak nowotwór.
Mocny debiut 52-letniej pisarki, która autentycznie włożyła w niego serce.
Zbrodnia w Strzelinie A.D. 1925
Dotychczas kojarzyliśmy Tomasza Duszyńskiego z serią książek, których akcja rozgrywa się w Kłodzku (dawne niemieckie miasto Glatz) czy ze współcześnie rozgrywającą się akcją w powieści „Małomiasteczkowy”.
Ale jeśli tęsknimy za bohaterami cyklu Glatz wystarczy sięgnąć po nową powieść autora „Grzesznik ze Strehlen” (Wydawnictwo SQN), którą umiejscowił w swoim rodzinnym Strzelinie, ale przedwojennym (stąd Strehlen).
Pojawią się tu bohaterowie z serii o Kłodzku przedwojennym (m.in. nadwachmistrz Franz Koschella), a zostajemy wciągnięci w intrygę z połowy lat 20. XX wieku i podpatrywać będziemy śledztwo kapitana Wilhelma Kleina.
Tropi porwaną córkę zamożnego przedsiębiorcy, a w międzyczasie trafia na prowadzoną przez młodego policjanta sprawę zaginięcia młodych kobiet z okolicy. Walorem książki jest nie tylko wartka akcja, ale i spacer po Strzelinie (bo autor prowadzi nas ulicami, które wciąż istnieją, ale też przypomina też, które zniknęły z mapy miasta).