Od czego zaczęło się życie akademickiego we Wrocławiu w 1945 roku?
Prace nad odbudową i uruchomieniem polskich uczelni we Wrocławiu trwały tu na miejscu już od 10 maja, czyli od chwili przyjazdu Grupy Naukowo-Kulturalnej do zniszczonego wojną miasta, które skapitulowało kilka dni wcześniej.
Prace te zaczęły się jednak już znacznie wcześniej, bo wczesną wiosną w Krakowie, gdy w Festung Breslau rozgrywały się dramatyczne wydarzenia. Po tygodniach ciężkiej, wytężonej pracy, rozpoczęcie zajęć na nowo powstałych polskich uczelniach – Uniwersytecie i Politechnice we Wrocławiu – wyznaczono na dzień 15 listopada, czyli niemal dokładnie pół roku po objęciu Wrocławia przez polską administrację.
Wybór tej daty nie wydaje się przypadkowy, choć istnieją różne relacje dotyczącego tego, kto tego dokonał: czy prof. Stanisław Kulczyński, delegat Ministerstwa Oświaty, organizator i pierwszy rektor połączonych wówczas obu uczelni, czy prof. Kazimierz Idaszewski, który miał wygłosić pierwszy wykład symbolicznie inaugurujący działalność wrocławskich uczelni.
Co ciekawe i warto o tym pamiętać, że z dzisiejszej perspektywy 15 listopada łączy w sobie zarówno historię niemieckich uczelni, na bazie których powstały polskie szkoły wyższe we Wrocławiu, jak i dzieje lwowskiego środowiska akademickiego, które odegrało kluczową rolę w utworzeniu we Wrocławiu polskiego ośrodka naukowego.
Dzień 15 listopada w dawnym Wrocławiu to nawiązanie do czasów jezuickich czy tych nieco późniejszych?
To nawiązanie do samego początku, do źródeł wrocławskiej Alma Mater, czyli do czasów jezuickich i pierwszej wrocławskiej szkoły wyższej, czyli Uniwersytetu. Jeszcze zanim formalnie cesarz Leopold I Habsburg powołał do życia Uniwersytet Leopoldyński, podpisując 21 października 1702 roku dokument fundacyjny, zwany popularnie Złotą bullą, jezuici za datę założenia swojej szkoły, czyli kolegium jezuickiego, przyjęli 15 listopada.
Pierwsza inauguracja Cesarskiego i Królewskiego Uniwersytetu Leopolda Towarzystwa Jezusowego, bo tak brzmiała pełna nazwa tamtej uczelni, odbyła się 15 listopada 1702 roku, w uroczystość Świętego Leopolda – patrona cesarza i zarazem Austrii. Datę tę jezuici obrali także jako święto swojej uczelni, które obchodzili także i w kolejnych latach.
A lwowskie inklinacje 15 listopada wiążą się z jakimi wydarzeniami?
W tym przypadku również chodzi w pewnym sensie o inaugurację, ale nie uniwersytetu a uczelni technicznej, czyli Politechniki Lwowskiej.
Na marginesie dodam, że przez wiele lat była to jedyna szkoła wyższa na świecie, w której wykładano w języku polskim, o czym warto pamiętać. W dziejach tej uczelni dzień 15 listopada zawsze traktowany był jako wyjątkowy.
Choć utworzona we Lwowie w 1817 roku szkoła realna o profilu technicznym istniała zaledwie do 1825 roku, to przyczyniła się do powołania w 1835 roku Akademii Realno-Handlowej, która zaledwie po kilku latach, już w 1844 roku, została przekształcona w Akademię Techniczną, a ta stała się fundamentem poprzedniczki Politechniki Lwowskiej, czyli Cesarsko-Królewskiej Szkoły Politechnicznej, która zainaugurowała uroczyście działalność w nowej siedzibie 15 listopada 1878 roku.
O tym wydarzeniu Politechnika Lwowska pamiętała aż do II wojny światowej. Potem tę pamięć w pewnym sensie przeszczepiono do Wrocławia.
Czy to możliwe, że jesienią 1945 roku we Wrocławiu pamiętano o tych dwóch wydarzeniach z 15 listopada 1702 i 1878 roku, więc świadomie nawiązano do jednego z nich lub do obu?
Trudno dziś to stwierdzić, wydaje się jednak, że z pewnością pamiętano o rocznicy lwowskiej, przecież ze Lwowa wywodziła się znaczna część ówczesnej kadry akademickiej.
Dlaczego lwowiacy przyjechali właśnie do Wrocławia? Po drodze mieli do wyboru Kraków, Gliwice i inne miasta…
Powodów jest wiele. Przede wszystkim trzeba mieć w tym kontekście na uwadze, że Wrocław dawał szansę na stworzenie czegoś od podstaw, przy zachowaniu jednak pewnej ciągłości.
Lwowscy uczeni wierzyli w to, że tutaj są w stanie przenieść ze Lwowa całe szkoły naukowe, całe zespoły. Wierzyli, że ich środowisko nie zostanie rozbite, że przeszczepią tu przedwojenne tradycje i wysoki etos pracy naukowej. Obawiali się, że np. w Krakowie nie będzie to możliwe. Do pewnego stopnia to wszystko się udało, aczkolwiek mitem jest, że większość wrocławskiej kadry naukowej w pierwszych latach stanowili lwowiacy.Kamilla Jasińska, zastępca dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu
Pamiętajmy, że w tamtym czasie wśród wykładowców sporo było także uczonych z Wilna, Krakowa, Warszawy czy Poznania. Na przykład na Wydziale Prawa większość profesorów pochodziła z Wilna. Na Wydziale Humanistycznym czy Matematyczno-Fizyczno-Chemicznym zajęcia prowadzili uczeni wcześniej związani nie tylko z uczelniami lwowskimi, ale też pochodzący z innych dużych polskich ośrodków akademickich.
Wiadomo, że trzon kadry naukowej stanowili ci, którzy dotarli do Wrocławia w pierwszych miesiącach po wojnie, ale czy wśród wykładowców byli też tacy, którzy trafili do wojennego Wrocławia wcześniej i byli tu więzieni przez Niemców, a potem po prostu tu zostali?
Oczywiście, że tak – znam przynajmniej kilkanaście takich przypadków. Mówi się o nich „niewolnicy w Breslau, wolni we Wrocławiu”.
Wojenny Wrocław był miastem, w którym niemieckie obozy pracy przymusowej wyrastały już od 1940 roku niczym grzyby po deszczu. Powstawały m.in. przy różnych mniejszych i większych zakładach przemysłowych, które pracowały na rzecz wojennej gospodarki III Rzeszy.
Szczególne miejsce zajmował niemiecki obóz przejściowy i obóz pracy Burgweide, ulokowany tuż za granicą miasta we wsi Burgweide, czyli na terenie powojennych Sołtysowic, włączonych do Wrocławia w 1951 roku.
To właśnie tam trafiło m.in. wielu warszawiaków deportowanych z powstańczej Warszawy między sierpniem a listopadem 1944 roku. To była przede wszystkim ludność cywilna, choć nie brakowało także powstańców, którzy ukrywali swoją AK-owską działalność. Analizując życiorysy nie tylko kadry naukowej, ale ogólniej – twórców powojennych wrocławskich uczelni – jak dotąd w kilkudziesięciu przypadkach natknęłam się na wątki obecności w niemieckich obozach pracy na terenie wojennego Wrocławia.
Są wśród nich warszawiacy, lwowiacy, Wielkopolanie, mieszkańcy tzw. Polski centralnej. Fakt, że po wojnie zdecydowali się pozostać w naszym mieście, doskonale pokazuje kto tworzył nam powojenny Wrocław.
Kim byli pierwsi studenci nowych wrocławskich uczelni? Na jednym ze zdjęć z wykładu prof. Idaszewskiego, są ludzie dojrzali. Wielu z nich rok później odebrało dyplomy inżynierskie.
Jesienią 1945 r. studia na Uniwersytecie i Politechnice we Wrocławiu rozpoczęło kilka tysięcy osób. To grono osób można podzielić na kilka grup.
Pierwsza, to osoby, które zaczęły studia kilka lat przed wojną i nie zdążyły ich ukończyć. Po wojnie ci ludzie mieli ok. 27–30 lat i szybko zdobyli dyplomy. Kolejna grupa studentów to młodzi ludzie, mniej więcej w wieku współczesnych maturzystów. Niektórzy z nich mieli możliwość ukończyć szkołę średnią w czasie wojny, inni rozpoczęli studia na tajnych kompletach. Ci także zapisywali się na studia.
Były też takie sytuacje, które świetnie ilustruje przypadek Jerzego Łanowskiego, wybitnego hellenisty, później profesora i prorektora Uniwersytetu Wrocławskiego, który przed wojną ukończył dwa lata studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Naukę kontynuował podczas sowieckiej okupacji i na konspiracyjnym uniwersytecie, zdobywając magisterium w 1944 roku na powtórnie przejętym przez władze sowieckie lwowskim uniwersytecie.
Zależało mu jednak na tym, by mieć polski dyplom, dlatego we Wrocławiu ponownie przystąpił do egzaminu magisterskiego, zostając w ten sposób pierwszym absolwentem wrocławskiej uczelni. To on był posiadaczem dyplomu nr 1 Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu.
Jakie były warunki do nauki zaraz po wojnie?
Gmach główny Uniwersytetu był niemal kompletną ruiną. Bomba rozcięła budynek na dwie części. Spalona była Biblioteka na Piasku. Większość z ponad stu obiektów uniwersyteckich albo wcale nie nadawała się do użytkowania, albo wymagała poważnych remontów – nie miały dachów, nie miały szyb w oknach. Centrum miasta to było morze ruin.
Budynki Politechniki, znajdujące się w okolicach dzisiejszego placu Grunwaldzkiego, też ucierpiały, ale mimo wszystko były w lepszym stanie. Podobnie zabudowania klinik uniwersyteckich w okolicy dzisiejszej ul. Tytusa Chałubińskiego. Te mniej zniszczone obiekty były z kolei narażone na ograbienie przez szabrowników.
Metody zabezpieczenia majątku uczelnianego były różne. Do miana legendy urosła opowieść o tym, jak prof. Tadeusz Owiński – pionier wrocławskiej stomatologii, kazał rozebrać schody prowadzące z parteru na wyższe piętra, by w ten sposób uchronić wyposażenie kliniki stomatologicznej przed kradzieżą.
Dlaczego Uniwersytet i Politechnika przez kilka pierwszych lat działały jako jedna uczelnia?
Dekret o przekształceniu wrocławskich uczelni – niemieckiego uniwersytetu i niemieckiej politechniki – w polskie szkoły akademickie został wydany pod koniec sierpnia 1945 roku.
Formalnie powołano dwie uczelnie: Uniwersytet i Politechnikę. Ówczesna rzeczywistość sprawiła jednak, że te dwie szkoły wyższe de facto funkcjonowały razem w ścisłej wspólnocie akademickiej. Był jeden rektor, prof. Stanisław Kulczyński, wspólna była kwestura i inne jednostki, jak np. Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii.
Połączenie Uniwersytetu i Politechniki było - jak to się wówczas mówiło - „małżeństwem z rozsądku”. Uniwersytet dysponował większymi siłami naukowymi, a Politechnika miała lepszą bazą lokalową.Kamilla Jasińska, zastępca dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu
Niektórzy historycy dziś w to powątpiewają, jednakże m.in. takie właśnie przekonanie leżało u podstaw połączenia tych dwóch uczelni wspólnotą akademicką. One po prostu wzajemnie się uzupełniały. Czas na usamodzielnienie się przyszedł po kilku latach.
Mówi się, że 80 lat temu wrocławskie uczelnie miały charakter „miastotwórczy”. Co to oznacza?
Pierwszym zadaniem kadry akademickiej i przyszłych studentów wrocławskich uczelni było przygotowanie sobie miejsca do pracy i do nauki. Nikt nie przyjechał na gotowe. To wszystko trzeba było sobie wypracować. Gołymi rękami odgruzowywano – a niekiedy także rozminowywano – ulice i obiekty uczelniane, naprawiano dachy, wstawiano okna, szukano ławek i tablic, urządzano sale wykładowe i seminaryjne.
Profesorowie ramię w ramię ze swoimi uczniami podnosili z gruzów uczelnie, a tym samym całe miasto. Chęć rozpoczęcia pracy naukowej, akademickiej i chęć podjęcia studiów były dla tych ludzi niezwykłym motywatorem. To sprawiło, że bardzo szybko, bo już 15 listopada, czyli pół roku po objęciu Wrocławia przez polską administrację, uczelnie mogły zainaugurować działalność.
To był ewenement, podobnie jak fakt, że to nie miasto stworzyło te uczelnie – to miasto wyrastało z gruzów równolegle z uczelniami.
Wrocław, choć był miastem obcym, bo „poniemieckim”, a do tego zrujnowanym, naprawdę przyciągał kolejnych mieszkańców, a takim magnesem przyciągającym nowych ludzi były właśnie uczelnie. To one dawały nadzieję na lepszy start i tym samym przyciągały do tego miasta nad Odrą rzesze wojennych rozbitków, w tym polskiej inteligencji i młodzieży.
Życie naukowe, studenckie, akademickie kwitło. Wrocław wyrastał z gruzów równolegle z uczelniami i rozwijał się. To dlatego mówi się, że w pierwszym powojennym okresie wrocławskie uczelnie miały wybitnie miastotwórczy charakter.
Można się zastanawiać, jak rozwijałby się Wrocław, gdyby historia potoczyła się inaczej, gdyby nie było Grupy Naukowo-Kulturalnej, gdyby nie było tych wszystkich odważnych i spragnionych nauki ludzi. Czy akademicki Wrocław wyglądałby tak, jak wygląda dzisiaj? Niech każdy z nas spróbuje sobie sam odpowiedzieć na te pytania.
Kamilla Jasińska jest zastępcą dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu, autorka m.in. licznych tekstów popularnonaukowych dotyczących historii Uniwersytetu Wrocławskiego i postaci z nim związanych, np. wydanej w 2020 r. przez wydawnictwo Via Nova książki „W ogniu i w gruzach. Uniwersytet Wrocławski w latach 1945–1946. Inne spojrzenie”.