Najważniejsze informacje (kliknij, aby przejść)
Czy można wskazać, skąd są wrocławianie?
Żyjemy w olbrzymim, kulturowym tyglu. Panuje powszechne przekonanie, że tuż po wojnie, w latach 1945 - 1946, miasto stało się drugim Lwowem. Ale to półprawda. Drugim Lwowem można by nazwać Kraków – i to byłoby celniejsze porównanie.
Oczywiście, wiele osób przyjechało do Wrocławia właśnie z Kresów, a wśród nich było wielu profesorów, którzy wcześniej pracowali na lwowskich uczelniach, lecz większość wrocławian, nowych mieszkańców Dolnego Śląska, czy - jeszcze szerzej – jak się wówczas mówiło - Ziem Odzyskanych, przybyło na te tereny z tak zwanej „centralnej Polski”.
Poszukiwali lepszego, dostatniejszego życia. Jechali, niektórzy szli, także z Wielkopolski, z Podhala, ze wszystkich rejonów Polski. Opuszczali zrujnowaną Warszawę, wsie, w których nie było elektryczności i kanalizacji, a drogi były błotniste, bo gruntowe. Po pożodze wojennej szukali nowych domów oraz szansy na lepsze życie, pracy. Jeszcze inna grupa przybyszów to między innymi reemigranci z innych krajów Europy, na przykład z Francji, do której Polacy wyjeżdżali przed wojną za pracą.
Jednak pierwszymi polskimi mieszkańcami powojennego Wrocławia i innych zachodnich miejscowości byli więźniowie, którzy przeżyli w filiach obozu koncentracyjnego Gross - Rosen. Często nie mieli dokąd wracać, ich rodziny zginęły, domy spłonęły, dawne życie się skończyło, zostawali więc i osiedlali się w poniemieckich miastach i miasteczkach. Układali sobie życie na nowo.
Bolesław Drobner, pierwszy powojenny prezydent Wrocławia, kiedy przyjechał do miasta na rekonesans w kwietniu 1945 roku, zastał w nim między innymi właśnie więźniów niemieckich obozów, o czym pisał w swoich pamiętnikach.
Później przyjechali wygnańcy z utraconych Kresów II Rzeczpospolitej. Ich szlak do Wrocławia często wiódł przez Syberię, dokąd całe polskie rodziny zsyłali Rosjanie.
Albo przez Niemcy - tak jak Twoją babcię.
Tak. Moja babcia została złapana pod Wilnem, wywieziona do Dachau, a stamtąd skierowana do niewolniczej pracy u bogatego grafa, honorowego członka SS, a za czasów Republiki Weimerskiej nawet ministra. Tam poznała swojego męża – Polaka wywiezionego do Niemiec na roboty z Łodzi. Jeszcze w Niemczech, w ostatnich miesiącach wojny, urodził się mój tato.
Przeżyli, ale na Wileńszczyznę nie mogli już wrócić. Zostali więc skierowani na Dolny Śląsk. A kiedy nazwano ich repatriantami, oburzyli się. Babcia mówiła, że trafiła do jakiegoś „Repatrlandu”, wymyślonego kraju. Oburzała się, że w czasie wojny była kobietą ze znakiem „P” na ramieniu, a teraz ma być naznaczona literą „R”. Z jej opowieści i wzburzenia zaczerpnąłem tytuł książki.
Rodzinne historie warte są odkrycia
Książkę „Repatrland ’45. Drogi Polaków na Ziemie Odzyskane” otwiera właśnie opowieść o Twoich bliskich. Dlaczego zdecydowałeś się na taką, bardzo osobistą, konstrukcję tego reportażu?
Nie znałem w szczegółach dróg, które zaprowadziły moją rodzinę na Dolny Śląsk. I sądzę, że wiele osób ich nie zna.
Kiedy w wydawnictwie padł pomysł, żeby napisać taką książkę, to zacząłem rozmawiać z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi. Wszyscy mi wówczas opowiadali, skąd przybywały ich rodziny, ale nikt nie potrafił odtworzyć historii krok po kroku: skąd przyjechała babcia, a skąd pochodził dziadek. Jak przebiegał transport, skąd wyruszyli, którędy jechali. Kiedy dopytywałem o szczegóły, słyszałem tylko: „O to nie zdążyłem dopytać”, „Żałuję, że o tym nie porozmawialiśmy ”.
Moja babcia nie chciała opowiadać o tym, co się wydarzyło podczas wojny. Półsłówka, niedopowiedzenia, niezabliźnione rany… Wojenny i powojenny ból. Tego wszystkiego chciała nam oszczędzić, więc milczała, a my nie dopytywaliśmy… Tylko od czasu do czasu co nieco wspomniała.
Uznałem więc, że napiszę książkę dla tych, którzy niewiele wiedzą o wojennej i powojennej tułaczce swoich przodków - rodziców czy dziadków.
Jest w książce fenomenalna scena - rozmawiasz ze swoimi bliskim, którzy opowiadają o babci i dziadku, wzajemnie uzupełniając zapamiętane sytuacje. To jest niczym klejenie rodzinnego albumu z urwanych scen.
Tak! Kleiliśmy razem rodzinny, jeszcze celuloidowy, film. Co innego ze zdawkowych opowieści dziadków zapamiętali moi rodzice, co innego moja siostra, a co innego ja. Na to wszystko nałożyłem informacje odnalezione w archiwach, między innym w Arolsen Archives, niezwykłej, niemieckiej instytucji państwowej, w której zgromadzono kilkanaście milionów dokumentów dotyczących przymusowych pracownikach w III Rzeszy. Wśród nich były także dokumenty moich dziadków.
Rodzinne filmy i albumy kleili też inni i opowiadali mi o swoich przodkach. Wśród nich była moja przyjaciółka, aktorka Renata Pałys, mama Cezarego Żaka – Halina Żak, i kilkanaście innych osób. Razem tkaliśmy tę uniwersalną w założeniu opowieść o powojennej tożsamości mieszkańców Dolnego Śląska.
Nowi wrocławianie w obcym mieście
W historiach rodzin, które przedstawiłeś w książce, powtarza się powojenny motyw budowania wspólnot w nowym miejscu - tak, aby żyć wśród bliskich, znajomych, żeby mieć jakikolwiek wspólny mianownik.
To jest bardzo wyraźnie kreślone chociażby przez Renatę Pałys. Niemal cała lwowska kamienica, w której przed wojną mieszkali jej dziadkowie i mama, przeniosła się do kamienicy we Wrocławiu przy dzisiejszej ulicy Dubois, niemieckiej Kohlenstrasse. Budynki w pobliżu również zajęli ich lwowscy sąsiedzi. Kiedy więc jej dziadkowie wychodzili na ulicę we Wrocławiu, spotykali przede wszystkim tych, których znali ze Lwowa.
Takie enklawy „samych swoich” tworzyły się w wielu dzielnicach, miastach, wsiach.
W książce wybrzmiewa także poczucie obcości nowych mieszkańców Wrocławia i Dolnego Śląska oraz przekonanie o tymczasowości sytuacji, w której się znaleźli. Jakie są tego konsekwencje?
To poczucie obcości i tymczasowości już się zatarło, lecz, rzeczywiście, w pierwszych, powojennych latach bywało paraliżujące. Rodzice mojej mamy pochodzili z Wielkopolski. Dziadek przejął nadzór nad wodociągami w Wołowie i uruchamiał je dla pierwszych polskich mieszkańców miasta, w którym zamieszkali, ale aż do lat 60. w Wielkopolsce, na terenie przedwojennej Polski, utrzymywali swoje dawne mieszkanie. Na wszelki wypadek, gdyby Niemcy rzeczywiście wrócili na Dolny Śląsk, chcieli mieć dom, do którego mogliby wrócić. W nim, pod kluczem, trzymali najcenniejsze meble, rzeczy osobiste, porcelanę, odzież. W Wołowie gospodarowali bardzo długo na poniemieckim…
Dzisiaj we Wrocławiu już nikt się nie zastanawia czy pochodzi z Kresów, czy z łódzkiego. Ja czuję się wrocławianinem, a Dolny Śląsk to moja mała ojczyzna, ze swoją bardzo bogatą, piękną, popiastowską, poczeską, pohabsburską, popruską, poniemiecką, powojenną, porepatriancką historią.
Ten zbiór historii to forma zachęty wobec wrocławian do zainteresowania się przeszłością bliskich?
W książce zamieściłem zachętę i swoistą przestrogę: „Nie strać ostatniej szansy. Jeśli jeszcze żyją, zapytaj swoich rodziców lub dziadków…”. Każdego dnia nasi bliscy odchodzą, a z nimi bezpowrotnie przepadają ich, a więc i nasze, historie.
Na szczęście zainteresowanie losami naszych rodzin rośnie. Zaledwie w ciągu miesiąca od premiery „Repatrlandu ‘45” wyprzedał się cały nakład, a wydawnictwo szybko zleciło dodruk. Opowieści o drogach prowadzących do powojennego Wrocławia przyciągają, elektryzują. Cieszę się, że ocalamy je od zapomnienia i zachęcam wszystkich do nagrywania opowieści swoich dziadków, publikowania ich w internecie, albo w książkach oraz do lektury „Repatrlandu ’45. Dróg Polaków na Ziemie Odzyskane”.