wroclaw.pl strona główna Najświeższe wiadomości dla mieszkańców Wrocławia Dla mieszkańca - strona główna

Infolinia 71 777 7777

9°C Pogoda we Wrocławiu

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 05:20

wroclaw.pl strona główna
  1. wroclaw.pl
  2. Dla mieszkańca
  3. Aktualności
  4. Ostatni wywiad Witolda Sokołowskiego, pseudonim Sokół

W środę 17 lipca 2024 w wieku 100 lat zmarł Witold Sokołowski, pseudonim „Sokół”. Powstaniec warszawski, wrocławianin, jeden z pionierów powojennej odbudowy przemysłu na Dolnym Śląsku. Odznaczony medalem Zasłużony dla Wrocławia. Zapis rozmowy z panem Witoldem, przeprowadzonej w tym roku, opublikowaliśmy 18 lipca. Nie zdążył jej autoryzować. Dziś, w 80. rocznicę Powstania Warszawskiego, przypominamy tę niezwykłą historię.

Opowieść zaczyna się na korytarzu w budynku bezpieki. Jest rok 1945.

- Tak się szczęśliwie złożyło, że jak mnie już ciągnęli przez korytarz, to przechodził pewien kapitan, który pamiętał mnie z powstania. Armia Ludowa była już wówczas częścią personelu milicji i bezpieczeństwa. Ale w czasie powstania, na terenie mojego działania był malutki oddział, 12 ludzi z Armii Ludowej. No i niektórzy z moich zwierzchników chcieli ich po prostu albo aresztować, albo rozstrzelać. Ja w konspiracji działałem od 1939 roku i miałem określoną pozycję. No i spowodowałem, że do końca powstania ten oddział na moim terenie był. Ten człowiek był kapralem w roku 44. A w 45 już był kapitanem. No i on coś tam im powiedział. Zostawili mnie, umyli. Dał mi pieczątkę. Ale powiedział: panie Sokół, pryskaj pan.

Sokół nie do końca posłuchał tej rady. Został w Warszawie.

Ale cofnijmy się jeszcze kawałek wstecz.

W okupowanej stolicy

W 1939 roku pan Witold ma 16 lat, jest praktykantem na kolei, na dworcu Warszawa Wschodnia. To właśnie wtedy zaczyna się jego praca w konspiracji.

- Był taki okres niepowodzeń 11 Dywizji Wileńskiej i 27 Dywizji z Wołynia – wspomina.

Żołnierzy, którym udało się dotrzeć do Warszawy, trzeba było poprowadzić do partyzantów w Górach Świętokrzyskich.

– I moim zadaniem było iść, nie spuszczać takiego żołnierza z oczu aż dojedzie w określone miejsce. Jechałem do Piotrkowa, a tam działał kolejarz: bardzo zaangażowany i połączony z oddziałem partyzanckim. Tam zostawiałem żołnierza i wracałem. Ja wiem, tak gdzieś chyba koło stu ludzi eskortowałem do partyzantów - dodaje.

Pięć lat później w Warszawie wybucha powstanie. Sokół walczy na Marymoncie. Jest zwiadowcą w zgrupowaniu Żywiciela. Dokładnie pamięta dzień, w którym dostał się do niewoli.

– To było na Krechowieckiej na Żoliborzu. Ja występowałem jako cywil. Byłem zarośnięty, brudny. W czasie powstania, to całe życie było w piwnicach. SS-mani wrzucali granaty, zamykali drzwi i podpalali. A tych, których tak udało się wygonić, zbierali na tej Krechowieckiej i stamtąd gonili na Powązki – wspomina.

Ranny, w kolumnie jeńców, trafia najpierw do Pruszkowa, a stamtąd na stację Włochy. Po drodze Niemcy wstrzykują jeńcom ropę.

- Niemcy doszli w tym do perfekcji. Wstrzykiwali ropę naftową do organizmu, tuż przed zorganizowaniem kolumny. Praktycznie to po dobie człowiek umierał. Ja przeżyłem… – opowiada pan Witold pokazując znamię na ręce po zastrzyku...

Siostry Budzyńskie i ratunek we Włochach

Na rogu, vis a vis stacji Włochy, rozstawione były punkty sanitarne. Jeszcze do niedawna akowskie, teraz zamienione na punkty Czerwonego Krzyża. W takim punkcie sanitarnym natyka się na znajome twarze. Jedna z sióstr Budzyńskich była koordynatorką w AK przy Marszałkowskiej 71.

– I jak tak podchodzę, nie wiem chciałem pić czy coś, bo ostatnio to już nic nie było do jedzenia. No i ta jedna z Budzyńskich, ta starsza wiekiem siostra, żona dyrektora ZUS, w pewnym momencie mówi: „Sokół. Ty?!” – Znalazło się w ciągu 10-15 minut dwóch panów, wzięli mnie pod rękę i zaprowadzili do prowizorycznego szpitala. Tam mnie zoperowali – wspomina pan Witold.

Witold Sokołowski, spotkanie z prezydentem Wrocławia Jackiem Sutrykiem Oleksandr Poliakovsky
Witold Sokołowski, spotkanie z prezydentem Wrocławia Jackiem Sutrykiem

Rannego powstańca Budzyńska umieszcza w garażu na swojej posesji. Sokół śpi w zaparkowanym tam blaszanym kabriolecie. To ryzykowna gra, bo mieszka u niej niemiecki oficer – dowódca garnizonu we Włochach.

– Zakochany był komendant. No takiej miłości nie widziałem. Przecież ja kwiczałem z bólu, zwłaszcza parę tygodni. A odległość od garażu do domu była taka, że on musiał słyszeć. A udawał, że nie słyszy – opowiada pan Witold.

Zakochanego oficera po jakimś czasie przenieśli. Zanim wyjechał, wypisał przepustkę. Dał też jasno do zrozumienia, że wiedział o człowieku w garażu. – Niech ucieka z Włoch – miał powiedzieć.

I Sokół wyfrunął. Jeszcze z ręką w temblaku, ale z przepustką.

W Wojsku Polskim u pułkownika Mossora

Po zakończeniu wojny szybko z powrotem znalazł się we Włochach.

– Ja jestem rocznik 23, akurat wypadło, dostałem kartę poborową. Przyszedłem do RKU, a cały sztab, to wszystko było we Włochach – mówi Witold Sokołowski. – Ważyłem wtedy 42 kilo, taki fifak – dodaje.

Szeregowy Sokołowski nie przypominał może komandosa, potrafił jednak ładnie pisać. W gimnazjum technicznym Konarskiego w Warszawie nauczyli go pisma technicznego. Został asystentem pułkownika Stefana Mossora. A Mossor – przedwojenny oficer, zajmował się wtedy między innymi weryfikacją akowców.

– To była wybitna jednostka. I on wziął mnie do siebie. On nie wiedział gdzie jest jego syn i całe to uczucie przelał na mnie – opowiada pan Witold. – Dostałem kaprala i w krótkim czasie sierżanta. Mam tu też to zdjęcie. I dostałem nominację na sekretarza Głównej Komisji Weryfikacyjnej Oficerów Wojska Polskiego.

W nich była prawie rozpacz. Ale z siebie się śmieję

Zgłaszali się do niego akowcy. Nie wiedział jeszcze, że władze świadomie wprowadzają ich w błąd.

– No i wie pan jak to jest. Przychodzi taki młody małżonek i nogami przebiera. Czuję, że coś chce. A jak miał wezwanie – to albo od razu do wcielenia do jednostki, albo do przedstawienia oryginalnych dokumentów stwierdzających podany stopień. Z tego ja korzystałem. Dałem mu te 7 czy 10 dni na przedstawienie dokumentów. Oni wtedy pryskali. Bo gdzie mu do wojska iść. I co robi ten człowiek? Wysuwa mi szufladę z biurka i zostawia pistolet… W następne dni sam ją już wysuwałem. Teraz sobie uzmysławiam, jakie straszne ryzyko to było. A człowiek był młody, to głupi.

Rozminowywałem Ochotę

–  Z racji tego że byłem w pułku, rozminowałem część Warszawy. Ochotę, plac akademicki, te okolice – wspomina pan Witold.

Pociski detonowało się wkładając je najpierw do dołu. Jego średnicę należało dostosować do kalibru niewybuchu. Na te 150-milimetrowe potrzebna była dziura o średnicy co najmniej 10 metrów. Po detonacji i tak powiększała się znacznie, a na obwodzie była czarna od temperatury. Pewnego razu po detonacji dużego pocisku, szyby w kamienicach wyleciały w promieniu dwóch kilometrów.

Na Ochocie pan Witold poznał grupę młodych żołnierzy. Najlepiej rozmawiało mu się z jednym lwowiakiem.

– I wtedy jak ja wysadzałem te pociski, on mi opowiadał o Lwowie. Ja mu opowiadałem tak jak w tej chwili panu. To był artysta malarz ze Lwowa.

Niedługo później miał uratować panu Witoldowi życie.

Wybory w 1947 roku. Strzelali, topili ludzi

– Nie wiem czy pan wie, jak wyglądały te pierwsze wybory. Nie wiem czemu się tak uwzięli. Łomża, Ostróda, Białystok. Tam były takie poważne zgrupowania PSL-u Piast. Jak były wybory, to z naszego pułku wyjechały grupy. Mnie nie wzięli, bo byłem dowódcą miasta stołecznego Warszawy. Na etacie generała. A ja byłem porucznik. Ja nie zgłosiłem swojego akcesu, żeby być dowódcą grupy. Z tego pułku wyszło 30 albo 40 grup. Były 40-osobowe. Dowódcą był oficer Służby Bezpieczeństwa, a nasz liniowy był zastępcą. I oni straszyli tych ludzi, strzelali do nich, topili. Później jak już wrócili, już po wyborach, to ci słabsi zachowywali się jak nałogowcy. Ni cholery nie mówili i pili. No i dostawali awanse i premię finansową po tym wszystkim – opowiada pan Witold.

Konno do panny przez Marszałkowską

Pierwsze dwa powojenne lata Witold Sokołowski służy w sztabie 1 pułku piechoty 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. W trakcie służby skierowany zostaje na kurs szefów sztabów pułków w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie. Mimowolnie zwraca jednak na siebie uwagę bezpieki.

Chodzi ubrany jak przedwojenny oficer. Buty robione na zamówienie u znanego warszawskiego szewca, Kisielewskiego. Reniferowe rękawiczki. Do swojej sympatii jeździ konno, nawet ulicą Marszałkowską.

– Ona mieszkała w Klarysewie. A jej ojciec miał salony sanitarne na Marszałkowskiej. Bogaty gość. Już byliśmy bardzo, bardzo blisko ślubu, ale jej ojciec się nie zgadzał. Mówił: co z takim podporucznikiem?

Po jednej z takich wypraw, upomina go starszy stopniem oficer, jeden z wykładowców na kursie.

– Nie zameldowałem się jemu, czy coś takiego. On zwrócił mi uwagę, a ja mówię „odpier… się!” Byłem podporucznikiem a on był chyba kapitanem – wspomina pan Witold.

Witold Sokołowski, kwiaty na setne urodziny zdjęcie udostępnione przez płk Krzysztofa Majera
Witold Sokołowski, kwiaty na setne urodziny

Na jego nieszczęście, oficer współpracował z bezpieką

W kolejnych dniach wyraźnie chodził za nim po Warszawie.

– Znajomy mówił mi: panie Witku, w gmachu PSL-u Piast jest Wydział Komunikacji. Zarejestruj pan rower. A w tym czasie jak oficer wchodził, naprawdę nie obowiązywały kolejki, nic. No i ja nie wiedziałem, że Wydział Komunikacji jest przez bramę, w oficynie. A wszedłem frontem. No i to było wystarczające, że ja coś kombinuję – opowiada pan Witold.

Drugie zatrzymanie przez bezpiekę

– Jak wieczorem oficer wychodził w towarzystwie oficera informacji (…) to nie wracał już. I mnie o takiej porze poprosili. No i ja się melduję. Do końca życia nie zapomnę. Siedzi taki kurdupel. Czapka ruska, po rusku ubrany. A przed biurkiem ja stoję i stoi zastępca do spraw politycznych, nazwiska już nie pamiętam. No i coś odpowiadałem tak niezgodnie z jego oczekiwaniem. Słyszę: szurrrr… Taki fotel miał, rzeźbiony. Ciężki. Wychodzi i mówi: ty polska świnio! Zdążyłem tylko sięgnąć do kabury, wykręcili ręce…

Pan Witold zawiesza głos, wpatruje się w przestrzeń, a ja wiem, że przeżywa ponownie tę chwilę.

Przed wyrokiem ratuje go poznany na Ochocie lwowiak. W międzyczasie awansował w strukturach bezpieczeństwa.

Po tamtym wydarzeniu nie zabawił już długo w pułku

Czy zadecydował pochopnie napisany raport? Dokument poświęcony był stosunkom panującym w wojsku.

– Ja w polityce byłem zielony w tym czasie. I wyeksponowałem prymityw ruskich oficerów i bezmyślne angażowanie i awansowanie oficerów pochodzenia niepolskiego. Takiego pamiętam zwrotu użyłem – opowiada Witold Sokołowski.

Następnego dnia został przeniesiony do rezerwy.

Witold Sokołowski i Krzysztof Majer zdjęcie udostępnione przez płk Krzysztofa Majera
Witold Sokołowski i Krzysztof Majer

W Zrzeszeniu Spółdzielni Wojskowych. 1947 rok

– Ja znałem z konspiracji wiceprezydenta Warszawy – pana Spasińskiego. I on jak już to ludowe państwo powstało, był prezesem Zrzeszenia Spółdzielni Wojskowych. Wiedząc jaka jest sytuacja, my AK-owcy spotykaliśmy się w różnych okolicznościach bardziej tajnie niż za czasów okupacji. I on mi zaproponował, żebym przyszedł na referenta do centrali. To był początek organizacji, był straszny bajzel. I chyba zrobiłem tam coś niecoś. Po dwóch miesiącach zaprasza mnie do siebie i proponuje, żebym przyjechał do Wrocławia na kierownika przedsiębiorstw na terenie Dolnego Śląska. Z tym, że przede wszystkim trzeba przejmować takie średnie i małe zakłady od Armii Radzieckiej. I tak tu się znalazłem – mówi pan Witold.

– Chyba po pół roku czy po roku władze MON-u doszły do wniosku, że wojsko jest po to żeby bronić, nie po to żeby budować czy coś produkować. Zostało to zlikwidowane – dodaje.

Spółdzielnia Powszechna. Była jak taka Żabka

Kolejną pracę pan Witold otrzymuje w zasadzie z marszu.

– Powszechna Spółdzielnia na terenie Wrocławia, to tak jak dzisiaj Żabka. Z tym, że Żabka… Nie wiem, ale na pewno na mojej ulicy jest pięć. No i zaproponowali mnie, żebym zrobił jakiś zakład. I na Rynek 7, na pierwszym piętrze, zorganizowałem zakład odzieżowy. Później w Feniksie na czwartym piętrze zorganizowałem drugi zakład. Trzeba było z gruzu usuwać wszystko. Pędzlować ściany, urządzać od podstaw – opowiada.

– No i była taka sytuacja, że we Wrocławiu to był taki melanż narodowy. Z przeważającą mową Żydów z Rosji. Byli też Niemcy i Polacy. Ten układ wesoły handlowy, to właśnie się urodził tu parę kroków dalej na Barlickiego.

Jedna z takich imprez skończyła się jednak niefortunnie. Pan Witold popadł w konflikt z członkiem zarządu i odszedł ze spółdzielni.

Pan od przemysłu

– I przyszedł taki gość. Tworzyło się wtedy Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Przemysłu Terenowego. Wyraziłem zgodę, poszedłem tam na referenta – wspomina pan Witold.

Przepracował w nim prawie ćwierć wieku. Dokładnie – 24 lata.

–  Szyld zjednoczenia zmieniali zależnie od sytuacji. Ale ostatnio to było Zjednoczenie Wojewódzkie Państwowego Przemysłu Terenowego. Jego zadaniem było przyjmować małe, średnie zakłady od wojska radzieckiego. I zadanie: uruchomić. Chyba też coś zrobiłem, awansowałem na kierownika oddziału.

Uruchamiał winiarnię w Legnicy na ulicy Wrocławskiej. Zakłady w Pieszycach, w Lubaniu, Zawidowie, Jeleniej Górze, Lubawce, Kamiennej Górze…

– Tylkośmy do Sycowa nie doszli. No wyniki chyba były dobre. W zaplanowanym czasie wszystko zostało uruchomione – dodaje.

We Wrocławiu scalił w jeden trzy mniejsze zakłady. Przy ulicy Kaszubskiej produkowano materace. W nowoczesnym na owe czasy budynku pracowało około 50 osób. Przy Ruskiej 45-46 szyto odzież. Przy Ruskiej 51, w głębi podwórza, znajdował się natomiast zbankrutowany zakład odzieżowy. Pana Witolda delegowano na p.o. dyrektora nowego przedsiębiorstwa. Jakiego? Jego nazwy nie wymienił. Ale wiem, że przy Ruskiej 51 znajdowały się Zakłady Odzieżowe Silana.

Witold Sokołowski, Ratusz we Wrocławiu Oleksandr Poliakovsky
Witold Sokołowski, Ratusz we Wrocławiu

Byłem doradcą ministra Żebrowskiego

– Byłem doradcą ministra Żebrowskiego. Ministra drobnej wytwórczości. Wysyłał mnie do szeregu zakładów. Dawałem sugestie co trzeba zrobić. I wtedy jeździli kontrolerzy z ministerstwa – opowiada pan Witold.

– Było takich parę zakładów. Ale najważniejsza robota to była w Lublinie – dodaje.

Korzystając z wrocławskich doświadczeń, rekomendował zastąpienie trzech małych firm jedną dużą fabryką. Z maszynami tkackimi, odpowiednią powierzchnią i infrastrukturą. Projekt doczekał się realizacji.

– Jak byłem pełnomocnikiem targów w Poznaniu, to Lubgal był wszędzie na ustach - wspomina. - Później w Poznaniu, pierwszy w kraju urządziłem rewię mody. Dostaliśmy nazwę Moda Dolnośląska. Na Wita Stwosza była dyrekcja – dodaje mimochodem, tak jak gdyby była to drobnostka.

Za torlen dostałem talon na malucha

Na początku lat 70. pan Witold pracuje już w spółdzielni przy Krasińskiego 15. Początkowo pracuje w niej 58 osób. Po 14 latach gdy odchodzi, prawie tysiąc.

Marzeniem każdego Polaka jest w tamtych latach maluch, czyli Polski Fiat 126p, którego produkcja startuje w 1973 roku w Bielsku-Białej.

– Na pierwszego malucha to miałem właśnie talon, bo pierwszy w kraju wprowadziłem torlen do dziewiarstwa – mówi pan Witold.

Dziś torlen znany jest szerzej pod nazwą handlową elana.

Witold Sokołowski i Jacek Sutryk Oleksandr Poliakovsky
Witold Sokołowski i Jacek Sutryk

– Tam zasługi mojej to chyba dużo nie było. Bo szwagier był dyrektorem Lasów Państwowych z siedzibą w Toruniu. A w Toruniu na licencji angielskiej budowali fabrykę sztucznych tworzyw. I jako uboczna produkcja był torlen. (…) Szwagier miał tam określoną pozycję. Spotkałem dzięki niemu znajomego, który był dyrektorem ds. handlu w tej fabryce. No wie pan, w tym czasie to najczęściej się kończyło na głębokiej wódce, poza terenem. I on mi dał te odpady. Tylko powiedział, jak zrobić przędzę. (…) I proszę pana, z konieczności, wprowadziliśmy – wspomina.

Mówi, że torlen jest sztywniejszy od innych dzianin, nie podlega tak łatwo odkształceniom. Jest elastyczny, a jak jest dobry surowiec, to się nie mechaci.

Do spółdzielni pan Witold sprowadza także japońskie maszyny do szycia Yuki. Zastępują ciężkie i psujące się poniemieckie Singery.

– Aaa, jak jesteśmy przy spółdzielni jeszcze, to miałem bardzo zdolnego mechanika. Tylko oliwę. Im dłużej, im ciekawsze rozwiązanie, to musiał wypić szklankę i wtedy mu pierwszorzędnie szło! - wspomina pan Witold.

Całe życie dorabiałem

– Jak pracowałem czy to w przemyśle terenowym czy w spółdzielni powszechnej, czy w tej dziewiarskiej, to zawsze dorabiałem. Była taka grupa projektowa, na placu… w Rynku! Tylko po tej stronie gdzie bank, oni zajmowali dół. Tam są ogromne, paropiętrowe piwnice. No i miałem takiego kolegę dyrektora w biurze projektów. Niestety, wtedy się wszystko załatwiało środkami odkażającymi organizm. I stworzyliśmy grupę. Inżynier elektryk, sanitarny, a ja miałem dział produkcji. (…) Tak z 7 lat to drugą pensję miałem – wspomina.

Boję się go zapytać, czy chodziło o bimber w piwnicy, czy jednak o coś innego.

Pan Witold jest także przez 40 lat rzeczoznawcą w branży dziewiarskiej. Gdzieś po drodze dorabia w zakładzie doskonalenia rzemiosła przy Biskupiej. Po przejściu na rentę przez jakiś czas razem z synem prowadzi warsztat samochodowy. Z czasów powojennych pamięta, jak wycinał gumę z wraków czołgów. Kupowali ją od niego szewcy.

Nie zmarnowałem życia

– Także, wyspowiadałem się panu tak z grubsza, trochę chaotycznie. Bo wie pan, jak się mówi, to się widzi. I w jakiś sposób przeżywa. Ja bym to na przykład dzisiaj zupełnie inaczej zrobił! Zatrzymałbym się, swój zakład dziewiarski otworzył…

Co będzie dalej? Tylko jedna droga jest! Już teraz. Ale nie zmarnowałem życia. Osobiste – tak.

Żebym ja miał ten rozum co dzisiaj, to nie miałbym przyjemności z panem rozmawiać. Ale nie żałuję.

-------------------------------------------

Słowo od autora

Pan Witold zasłużył na lepszego skrybę. Ale trafiłem mu się ja. Nie byłem gotowy na spowiedź. Bo tak, to był rodzaj spowiedzi.

Spisując jego wspomnienia, godzinami sprawdzałem podane fakty. Nazwy ulic, adresy, nazwiska, wydarzenia. Czy było coś takiego jak torlen i jak się teraz nazywa. To co udało mi się ustalić sprawia, że wierzę w jego opowieść.

Pominąłem w tekście wątki osobiste, dotyczące jego rodziny. Także te dotyczące jego stanu zdrowia. To już na zawsze pozostanie tylko między nami.

Treść tekstu nie przedstawia rzecz jasna stanowiska redakcji ani Gminy Wrocław. Słowa pana Witolda należą tylko do niego. 

Pogrzeb odbył się w środę 24 lipca o godz. 12.00 na cmentarzu miejskim przy ulicy Kiełczowskiej. 

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!