Na ten pomysł wpadła Krystyna Camorani, nauczycielka tang z Rawenny – która wiedziała, że przed laty, niejaki Jorge Bergolio – zanim został papieżem Franciszkiem – był tancerzem i wielkim fanem tej argentyńskiej specjalności. Szczególnie kibicował Astorowi Piazzolli (1921-1992), który był wirtuozem bandoneonu, instrumentu wypuszczającego dźwięki, natychmiast wywołujące chmury nostalgii i rozrzewnienia. Ten gatunek uznałem nawet za swoisty argentyński jazz korespondujący z muzyką fiordów prezentowaną przez saksofonistę o polskich korzeniach, Jana Garbarka, o którym jeszcze będzie słów sporo w dzisiejszym felietonie.
Przedświąteczne dni, które obecnie mijamy, wywołują wspominanie 33. rocznicy wybuchu stanu wojennego. Gdy papież Franciszek kończył 45 lat, byłem trzydziestoletnim dyrektorem Klubu Dziennikarza (mieścił się przy Świdnickiej, naprzeciwko Renomy). Właśnie w klubie zbieraliśmy wówczas paczki dla aresztowanych i internowanych dziennikarzy, ludzi radia i telewizji. Wśród wielu darczyńców, bardzo nam sprzyjał ówczesny biskup Kościoła polskokatolickiego, Wiesław Skołucki. Kanclerz kurii i zarządca katedry świętej Marii Magdaleny.
Miał dobre kontakty z kościołami skandynawskimi i to właśnie dary przybyłe ze Szwecji (środki czystości, bardzo pachnące mydła, dobrej klasy żywność) dzieliliśmy w klubie, dostarczając je następnie do więzienia na Kleczkowską.
Te dobre kontakty z biskupem Skołuckim skłoniły mnie rok później do zaproponowania w katedrze Marii Magdaleny recitalu organowej, elektronicznej jazzująco-rockowej muzyki Józefa Skrzeka, recitalu zatytułowanego „Zmęczenie”, podczas którego Józek ze swoimi muzykami wykrzyczał swój protest przeciwko podłemu czasowi. Przyszło wielu ludzi i w sposób niezwykle uczuciowy potraktowali te muzyczne protest songi. Do ostatniego dźwięku nikt z katedry nie wyszedł, chociaż było bardzo zimno. To podczas tamtego koncertu polubiłem klimat i wnętrze tego kościoła. Bardzo ascetyczny w wystroju, ma specyficzną akustykę niespotykaną – tak myślę – w innych świątyniach. Wówczas to bliżej poznałem Józka Skrzeka (chociaż z jego bratem, bluesmanem Jankiem, organizowałem sporo koncertów). Józek mówił mało jak Czesław Niemen, z którym grał ze swoim zespołem SBB, oszczędnie wyrażał emocje. Zawsze był lekko zawstydzony.
Ale gdy zasiadał za klawiaturę – rządził bez wątpliwości. Mieszał muzyczne style (jazz, rocka, blues, elektronikę), wychodził z tego majstersztyk.
W 2014 roku, w czerwcu, czyli po wielu latach, znów przypomniałem sobie osobliwą duchowość unoszącą się nad kościelnymi ławkami – gdy w katedrze Marii Magdaleny wielką muzykę na niewielkim saksofonie zagrał Jan Garbarek. Urodzony w 1947 roku w obozie dla przesiedleńców, okazał się wspaniałym kontynuatorem muzycznej tradycji Edwarda Griega, kontynuatorem muzyki, w której odbijają się chłodne wody fiordów, surowość klimatu, oszczędny styl życia. Jest synem Czesława Garbarka, polskiego wojennego jeńca, bezpaństwowca bez papierów, którego norweskie władze chciały deportować do Francji. Obywatelstwo przyznano mu dopiero po 10 latach starań, dzięki czemu i Jan Garbarek stał się Norwegiem (po raz pierwszy był w Polsce jako 17-latek, w roku 1964). Właśnie podczas koncertu w katedrze Marii Magdaleny pokazał Jan Garbarek (podobnie jak przed laty Skrzek), jakie piękne tony powstają przy mieszaniu muzycznych kultur. Jego bardzo międzynarodowy zespół Hillard Ensamble stworzył dźwięki i kompozycje, których nie można było do niczego wcześniej porównać – a zachwycają od pierwszego tonu.
Wracając do muzycznych upodobań papieża Franciszka – w młodości, jak to w Argentynie, zajmowało go tango, uwielbiany Astor Piazzolla. Ale już Jan Garbarek, pół Polak, pół Norweg – wsłuchiwał się w tony dalekie od muzyki słowiańskiej.
A jakże pięknie, nowatorsko ją interpretuje. Ja natomiast wychowałem się w nadgranicznym Zgorzelcu wśród Greków. Słuchałem rembetika – greckie bluesy rodem z Pireusu, smakowałem grecką muzykę ludową o tureckich korzeniach. Wcale nie taką zakurzoną, wyciąganą z cepeliowskich skansenów. Wcześniej słyszałem tony wydawane przez buzuki niż gitarę, wyprodukowaną w legnickiej upadłej już firmie Defil. Muzyka bałkańska z jazzowymi motywami częściej wirowała wokół mnie niż słodkie kawałki Czerwono-Czarnych.
Dlatego marzy mi się taki grecki koncert w katedrze Marii Magdaleny, w którym swój wielki kunszt pokażą wybitni muzycy – zawiadowcy mojej wyobraźni muzycznej. Przecież Garbarek budował swój muzyczny projekt Hilliard Ensemble w klasztorze świętego Gerolda (Austria). Zaprosiłbym urodzonego w Zgorzelcu Janisa Polkasa, fantastycznego, niezwykle szybkiego gitarzystę, mieszkającego w australijskim Bankstown, dzielnicy Sydney. Także urodzonego w Zgorzelcu, wybitnego wokalistę Jorgosa Skoliasa (współpracował z Namysłowskim, Stańką, Szukalskim, Śmietaną, Hołownią). Urodzonego w Zgorzelcu, a mieszkającego w Nowym Jorku, obecnie w Warszawie, wieloinstrumentalistę Milo Kurtisa (był założycielem Maanamu). Zaprosiłbym urodzonego w Siemianowicach Śląskich (szkoda, że nie w Zgorzelcu) gitarzystę Antymosa Apostolisa, grającego nowatorsko z Józkiem Skrzekiem (SBB), z gigantami: Johnem McLaughlinem, Charlesem Mingusem.
A jako suport zatrudniłbym wrocławianina, ożenionego ongiś z kobietą ze Zgorzelca – Iliasa Wrazasa (uczy na wrocławskim uniwersytecie filozofii), który znakomicie odtwarza stare greckie pieśni, budujące refleksyjny nastrój. Ta składanka zgorzeleckich muzyków o sławie daleko przekraczającej polskie granice – jestem pewien – byłaby w kościele Marii Magdaleny nieziemskim wydarzeniem. Ich muzyka trafiłaby na listy evergreenów. Byłaby niezła jazzda.
A gdy już mowa o jazz-dzie. W ubiegłym tygodniu podrzuciłem propozycje świątecznych bluesów do posłuchania pod choinką. Dzisiaj pora na ponadczasowy wokalny jazz. Gorącą dziesiątkę wokalnych jazzowych hitów wszech czasów utworzyło tysiące słuchaczy na wskroś jazzowej amerykańskiej stacji JAAZ24.
Oto ona:
- Strange Fruit utwór śpiewany przez Billie Holiday
- Lush Life odtwarzany przez Johny’ego Hartmana
- God Bless the Child wiedziony przez Billie Holiday
- How High The Moon śpiewany przez Ellę Fitzgerald
- Mackie Majcher (w Berlinie) brawurowo wykonany przez Elę Fitzgerald
- At Last przepięknie śpiewany przez Ettę James
- What a Wonderful World chrypiony przez Louisa Armstronga
- My Funny Valentine zagrany przez Cheta Bakera
- Girl From Ipanema przez Stana Getza & Astruda Gilberto wykonany
10. Fever lekko emocjonalnie wykrzyczany przez Peggy Lee
A ja dorzucam drugą autorską dziesiątkę wokalnych kompozycji, które także należą do wielkich jazzowych klasyków:
- Summertime w wykonaniu Elli Fitzgerald
- Georgia on My Mind w wykonaniu Raya Charlesa
- My Man szeptane przez Billie Holiday
- Sweet Georgia Brown śpiewa Anita O’Dayu
- Cry Me a River śpiewane przez Julię London
- Good Morning Heartache – Billie Holiday
- Misty zaśpiewane przez Sarah Vaughan
- Minnie Mucher zatańczone przez Caba Callowaya
- Fly Me to the Moon w wykonaniu Franka Sinatry
10. Wreszcie Feeling Good w interpretacji Niny Simone
Świąt życzę Wam takich – jakie sobie sami zaplanujecie, ukłony na sylwka i na cały następny rok 2015.
Zdzisław Smektała
Zdjęcia zebrane z portali – na nich artyści wspaniali