Kameralna pasmanteria „Guzik” miała status kultowej. Na 24 metrach kwadratowych – tuż obok irlandzkiego pubu „Guinness”, przez dekady działało miejsce, które przyciągało miłośników pięknych detali, jakościowych dodatków do ubrań, oryginalnych projektów.
Pod adresem Kiełbaśnicza 1a „Guzik” istniał od 1989 roku. – Ale kiedyś była u mnie Niemka, urodzona w Breslau, która mówiła, że przed wojną z mamą przychodziły do pasmanterii na zakupy w tym miejscu – wspomina pani Zdzisława Hiltajczuk.
W przedwojennych książkach adresowych nie ma pasmanterii na rogu Herrenstrasse i Blücherplatz (ale też kamienica przypisywana jest kilku adresom). Za to pewne jest, że w 1948 r. przy Kiełbaśniczej 1 funkcjonowała pracownia sukien, a od 1957 r. lokal należał do sieci wrocławskiej Wzorowej Rzemieślniczej Spółdzielni Pracy Krawieckiej, i pracowali tu czapnicy i kapelusznicy męsko - damscy. Ich ogłoszenia prasowe odnalazł Piotr Lis, autor fanpage „Wyszukane wyszperane”.
Do kilku dekad około tekstylnej historii miejsca swoje 36 lat dołożyli Zdzisława i Piotr Hiltajczukowie.
Łódzkie zagłębie pasmanteryjne
Pod koniec lat 80. w Polsce zmienia się klimat dla prywatnego biznesu. Zdzisława i Piotr Hiltajczukowie chcą pracować na własną rękę. Pan Piotr z przyjacielem zakładają małą manufakturę, w której powstaje ceramika użytkowa: spodeczki, kubki, talerzyki. Schodzi wszystko, co wyprodukują. Lecz kiedy pojawia się duża konkurencja z ogromnym kapitałem, zamykają biznes.
Zdzisława Hiltajczuk: – Wcześniej pracowałam w wielu urzędach, w dziale finansów albo w kadrach, ale po urlopie wychowawczym nie chciałam wrócić do biura. Biorę w ajencję niewielką pasmanterię przy ul. Kiełbaśniczej, a z czasem - już z mężem, zostajemy właścicielami sklepu.
Galeria zdjęć
Piotr Hiltajczuk: – Mniej więcej w tym samym czasie z bratem zakładam hurtownię pasmanteryjną, która będzie funkcjonowała kilka lat.
– Skąd brało się towar?
Pasmanteryjnym zagłębiem była Łódź. Produkowali nici, kordonki, atłaski, muline. Wszystkie rodzaje gum: pasmanteryjne, kaletnicze, kapeluszowe, do pasków. One są inaczej tkane. Na przykład, guma pasmanteryjna nie jest tak ściśle tkana jak guma kaletnicza. Kaletnicza jest bardziej zwarta, bo inaczej nie trzymałaby butów i buty by klapały. Z kolei pasmanteryjna za mocno tkana, wrzynałaby się w ciało.Pan Piotr Hiltajczuk
Przywoziliśmy koronki, w różnych kolorach, bawełniane, jedwabne i syntetyczne. Oraz przeróżne taśmy, między innymi do kapeluszy, do odzieży.
Pan Piotr: – Mieliśmy nici do szycia i nici specjalistyczne, niemal dla każdej branży. Po nici do szycia skóry przychodzili krawcy z salonów futrzarskich, których było sporo na Więziennej, przy Jedności Narodowej. Inne nici są do dżinsów i inne do jedwabiu, inne do dzianin, są gumo - nici i nici elastyczne, a inne jeszcze dla kaletników. U nas było wszystko.
Natomiast w Częstochowie był zakład, który produkował agrafki, naparstki, zatrzaski i igły, zarówno do szycia maszynowego, jak i ręcznego.
– A guziki? Skąd sprowadzaliście guziki?
Pan Piotr bierze łyk kawy. – W tamtym czasie guziki produkowano jeszcze w Polsce, na przykład w Markach pod Warszawą. Produkowano je na wtryskarkach, z plastiku. Tyle że to były atrapy guzików, a nie guziki – mówi. I wyjaśnia: – Prawdziwy guzik powinien być z naturalnego surowca: z metalu, albo z drewna, albo rogu lub kości, albo ze szkła, albo z muszli. Przecież pierwszy człowiek, jak się osłaniał skórami, to czym je spinał? Zapinkami z rybich kości.
Owszem, w okolicy Nysy lub Głuchołaz działał zakład, który produkował metalowe guziki. Jedynym producentem guzików z porcelitu był czechosłowacka firma, a sprzedaż jej towaru prowadził Jablonex. Lecz kiedy tę manufakturę – produkowała także cenioną biżuterię, oddano właścicielom, to ci zrezygnowali z produkcji guzików.
Lecz wymagania klientów rosły. Musieliśmy szukać towaru daleko za granicą.
Europejski szlak guzikowy
Wrocławianie skorzystali najpierw ze szkolnych znajomości pani Zdzisławy. Jej mieszkający w Szwecji kolega wyławiał informacje o zamykających się sklepach i hurtowniach, kupował cały towar, pakował na tira i przywoził do Polski. Najładniejsze produkty Hiltajczukowie wybierali do swojego sklepu, resztę rozprowadzono po hurtowniach.
Innego znajomego mieli w Paryżu – on też miał oko na dobre (i niezbyt drogie) kolekcje guzików.
Jeszcze inna znajomość procentowała wprowadzeniem pana Piotra do towarzystwa producentów odzieży w Stambule. Wtedy wielu naszych rodaków robiło interesy z Turkami, dlatego tamtejsi kupcy nieźle mówili po polsku. Właściciele wrocławskiego „Guzika” też tam się zaopatrywali.
– Oczywiście, można by było pojechać pod Mediolan i w którejś z tamtejszych manufaktur zamówić dobrej jakości, ładne guziki. Ale był jeden warunek: minimalne zamówienie jednego modelu, w jednym kolorze i wielkości, to minimum pięć tysięcy sztuk. Dla sklepu detalicznego to koszty nie do przeskoczenia – wspomina pan Piotr.
Znalazł inne rozwiązanie. Na tyle zaprzyjaźnił się z włoskimi producentami guzików, że korzystał na ich kontraktach z wielkimi domami mody. Kiedy te wypuszczały nowe kolekcje ubrań, zamówienia na guziki - oryginalne i ładne, szły w tysiące. Na ogół produkowano je z naddatkiem - po kilkaset sztuk. I właśnie te dodatkowe często udawało się sprowadzić do Wrocławia, a zarazem nie przepłacić za wyjątkowy towar.
Garnitury pana rektora
Opowieści o wyjątkowych klientach pasmanterii układają się w fascynujący album wrocławian. Znaleźliby się w nim i minister kultury, i rektor uczelni artystycznej, aktorzy, artyści plastycy, ludzie zamożni i osoby ceniące skromną elegancję. Miłośnicy rzeczy oryginalnych i stawiający na klasykę.
Pani Zdzisława: – Pan rektor jest jednym z najelegantszych mężczyzn. Przez wiele lat zamawiał garnitury u tego samego krawca, który jeszcze przed wojną szył mundury dla wojskowych. Ale guziki dobierał osobiście.
Po guziki na Kiełbaśniczą przychodził również prezydent Wrocławia, a później minister kultury. I aktor Igor Przegrodzki, stałym klientem był artysta-plastyk, grafik Tomasz Broda. Zaprzyjaźniona z Hiltajczukami jest Elżbieta „Lalka” Terlikowska, malarka i scenografka. Często wpadał do „Guzika” Zdzisław Smektała, znany dziennikarz i promotor jazzu. – Rozsiadał się na krześle i gadał, i gadał, i gadał. Był kochającym życie facetem – wspomina pani Zdzisława.
Wiele osób ze statusu klientów awansowało do kategorii dobrych znajomych, a nawet przyjaciół.
Przychodzili porozmawiać, siadali przy stoliku, zamawialiśmy kawę. Rozmawialiśmy o dzieciach, o polityce, książkach, podróżach, transcendencji, nigdy o pasmanterii. Myśmy odnosili wrażenie, że przychodzą jak do psychoterapeuty, jak do spowiednika. Jedna klientka opowiadała, że porzucił ją mąż, inna, że miała już trzech mężów, i szuka kolejnego.Pani Zdzisława Hiltajczuk
Pan Piotr przywołuje spotkanie, które miało międzykontynentalne konsekwencje. Do sklepiku trafiła Małgosia z Sydney. Na tyle się polubili, że podczas pobytu we Wrocławiu kilka razy zajrzała na Kiełbaśniczą. Ot, by pogadać.
Traf chciał, że dwa lata później córka właścicieli „Guzika” ogłosiła młodzieńczy plan: na studia jadę do Australii. – Zgoda. Kupujemy bilet w jedną stronę, mieszkasz w akademiku – ogłosili rodzice dziewiętnastolatki.
Tyle że zderzenie dziewczyny z rzeczywistością było bolesne: nie spodobał jej się akademik, życie z dala od bliskich wcale nie było takie łatwe. Zapłakana zadzwoniła do rodziców po pomoc. Piotr poprosił o wsparcie tamtą Małgosię z Sydney, która bywała w pasmanterii. – W 20 minut była już po naszą córkę, załatwiła jej mieszkanie, pracę – wspomina pan Piotr. – Takich znajomości mamy mnóstwo.
Pani Zdzisława: – Kiedy ogłosiliśmy, że zamykamy pasmanterię, to znajomi pytali, gdzie teraz będziemy się spotykać.
Czas na podróże i książki
Pan Piotr wyznaje wyraźnie wzruszony: – Kawał naszego życia jest związany z tym miejscem. Wielu osobom powinniśmy podziękować za to, że nas odwiedzali. Otrzymaliśmy z ich strony dużo ciepła, serdeczności, czasem podziwu za to, co robiliśmy przez te lata. I za pomoc w sprawach drobnych i większych, urzędowych i życiowych.
Pan Piotr: – Teraz przechodzimy na prawdziwą emeryturę. Chciałbym pokazać żonie te miejsca, w których ja już byłem, choćby Mediolan, Stambuł, pewnie wrócimy do Hiszpanii, więcej czasu będziemy spędzać z wnukami, które mieszkają w Irlandii.
Pani Zdzisława: – Będziemy mieli więcej czasu na czytanie. Ale i obiecaliśmy znajomym z okolicy pasmanterii, że będziemy ich odwiedzać.