Pałacyk – tam urodził się Jazz nad Odrą. Do sali wchodziło jakieś 300 osób, na wcisk. – Żadnego strażaka, rzecz jasna, nie było, aby kwestionował ilość publiczności, zresztą kluby studenckie rządziły się własnymi prawami – przyznaje Wojciech Siwek.
Aula Politechniki – stamtąd jest nazwa festiwalu. Z okien można było zobaczyć Odrę, przynajmniej taka jest jedna z wersji. Potem festiwal odbywał się w kilkudziesięciu salach i miejscach. Wrocław nie miał jednego, więc jazzmani grali w teatrach, w operze, Polskim Radiu, klubie zakładowym Dolmelu (w myśl zasady „ludzie kultury-ludziom pracy”), w Piwnicy Świdnickiej, kilkunastu klubach studenckich. Na znakomite polskie zespoły do Hali Ludowej przychodziło cztery tysiące ludzi, a koncerty-maratony trwały nawet 8 godzin.
No i wreszcie Impart, w komunie Wojewódzki Dom Kultury, w którego sali dziś ludzie wciąż stoją pod ścianami, trzeszczy podłoga, są trochę przykurzone krzesła i niesamowity klimat.
– Sprawdził się nam plac Społeczny przed Impartem. To fajne miejsce na koncerty, bo iluś przypadkowych ludzi ich posłucha, ale i tych, których nie stać na bilety, albo nie udało im się już kupić – mówi Wojciech Siwek.
Festiwalowe miejsca? – Pamiętam, że na rogu Słowackiego i Kujawskiej w jednej z pięknych kamienic była restauracja „Złota Kaczka”. Miejscowe towarzystwo nieco szemrane, ale jak się zjawiło parę znaczących postaci z festiwalu wszystko się stabilizowało. W Pałacyku piło się wino, ale znowu drinki w restauracji „Cyganeria” naprzeciwko. Życie towarzyskie natomiast kwitło w barku Hotelu Grand vis-à-vis dworca, bo była tam zakwaterowana większość uczestników JnO – wspomina Wojciech Siwek.