Powiedzieć, że klub Alibi pękał w piątek w szwach, to właściwie nie powiedzieć nic – ścisk podczas koncertu Strachów Na Lachy był tak wielki, że mniej rośli i mniej skorzy do przeciskania się pod scenę zwolennicy talentu Grabaża mogli w ogóle nic nie zobaczyć.
Strachy na Lachy nie przywiozły suportu. Muzycy zaczęli dość zaskakująco, bo od coveru utworu grupy WC pt. „Łazienka” pochodzącego z płyty „Zakazane piosenki”. To dość spokojny numer – w wykonaniu Strachów oczywiście, oryginał ma zdecydowanie większego kopa – i mocno odstający od energii kawałków, które Strachy grały przez następne dwie godziny. Już następny numer w setliście nakierowywał jednak zespół na właściwe tory – skoczne, pidżamowe „Co za dzień” w mgnieniu oka porwało ludzi do tańca. Podobnie jak przebojowe „Dzień dobry, kocham cię”. I tak było już do końca koncertu – z małymi przerwami między innymi na, jak wyraził się Grabaż, „piosenkę z listy prohibitów”, czyli „Witkacego” z muzyką Przemysława Gintrowskiego (zmarłemu niedawno kompozytorowi bardzo się wersja Strachów nie podobała i zablokował jej umieszczenie na płycie „Autor”) czy mniej entuzjastycznie przyjęte, rzecz jasna wyłącznie w porównaniu z resztą repertuaru, „Rumieniec” albo „Miłosną kontrabandę”. Kulminacji euforii było zdecydowanie więcej. Do jednej z nich doszło przy „Bloody Poland”. Do innej – przy „Ostatkach...”. Do kolejnej – przy „Czarnym chlebie i czarnej kawie”. Kulminacją kulminacji była natomiast „Piła tango”, odegrana już na bis i niemal w całości zaśpiewana przez z publiczność. Publiczność, która spisała się na medal – znała wszystkie teksty i bawiła się znakomicie, wcale nie potrzebując do tego specjalnej zachęty od artystów.
A zatem – koncert idealny? Cóż, nie do końca. Publika miała z występu Strachów potężną radochę, to rzecz bezsporna, ale niestety o frontmanie kapeli nie da się już tego powiedzieć. Grabaż był zblazowany, wyglądał na zmęczonego i pozbawionego energii podtatusiałego rockandrollowca, który dawno stracił satysfakcję z grania. Mówił niewiele, uśmiechnął się raz czy dwa, komendy w stylu „Łapy w górę” wygłaszał jak z obowiązku. W pewnej chwili ostro ochrzanił jednego z fanów, który dość dobitnie domagał się którejś ze swoich ulubionych piosenek (jest taki wulgaryzm, który dobrze rymuje się z „grać”, zdaje się, że został wtedy użyty). – Ja mam pięćdziesiąt lat – powiedział mu obruszony Grabaż. – Do swojego ojca też tak mówisz? Gdybym był twoim starym, to dałbym ci z plaskacza, gnojku.
Ta chyba znamienna reakcja. Pięćdziesięcioletni (niemal) Grabaż nie pierwszy raz daje wyraz rozczarowaniu dzisiejszą młodzieżą i wygląda na to, że taka postawa zaczyna mu się utrwalać. Sęk jednak w tym, że średnia wieku publiczności zebranej w Alibi oscylowała (na oko) w okolicach dwudziestki. Ta publiczność ciągle go kupuje, ale po kolejnej mentorskiej połajance może się w końcu zacząć buntować. Przecież to koncert rockowy, nie filharmonia. A poza tym – zamiast się bezproduktywnie ciskać, może Grabaż powinien zastanowić się kiedyś – tak na spokojnie, bez zbędnych napięć i nerwów – dlaczego od tylu lat uprawia twórczość, z której tak szybko się wyrasta?
Przemek Jurek
Strachy Na Lachy zagrały w Klubie Alibi w piątek 21 lutego.
Fot. Tomasz Walków