wroclaw.pl strona główna Kulturalny Wrocław – najświeższe wiadomości o kulturze Kultura - strona główna

Infolinia 71 777 7777

24°C Pogoda we Wrocławiu
Ikona powietrza

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 17:15

wroclaw.pl strona główna
Reklama
  1. wroclaw.pl
  2. Kultura
  3. Rozmowy i recenzje
  4. Marcin Meller o wojnie, życiu i dziennikarskiej głupocie

- Absolutnie nie szukałem adrenaliny. Można ją sobie załatwić trenując sporty ekstremalne. Wojna jest skrajnym doświadczeniem – dzieje się naprawdę i dalej już nic więcej nie ma – mówi Marcin Meller, dziennikarz, kiedyś reporter wojenny, później naczelny „Playboya”, a dziś felietonista „Newsweeka” i autor książek reportażowych. We Wrocławiu promował swój najnowszy tom „Między wariatami” – zbiór reportaży wojennych z Afryki i z Azji oraz z Polski. W książce znajdziemy też wredne felietony odnoszące się do polskiej codzienności.

Agnieszka Kołodyńska: Młody człowiek w wieku dwudziestu kilku lat rusza na wojnę jako reporter. Co nim kieruje? Szuka przygody, chce dołączyć do grona legendarnych reporterów, nawiązać do romantycznych wypraw dawnych podróżników, a może potrzebuje się sprawdzić w skrajnych sytuacjach?

Marcin Meller: W moim przypadku chyba to pierwsze, ale właściwie wszystko zaczęło się od  imprezy, która niebawem, jak tak będę o niej opowiadał,  przejdzie do legendy.  Była wiosna 1992 roku, na imprezie w warszawskim bloku na Sadybie albo Stegnach spotkałem Krzyśka Millera,  mojego kolegę z podziemnego Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Miller był już znanym fotoreporterem – zdążyli go pobić w Gruzji, deportować z Czechosłowacji. Jeździł z Wojciechem Jagielskim. Z jakiegoś powodu Wojtek nie mógł pojechać do Afganistanu i Miller zaproponował mi, żebyśmy tam skoczyli – w zasadzie tak, jak się skacze na weekend nad morze albo do Krakowa. Przyznaję, że byliśmy lekko nietrzeźwi, ale zgodziłem się od razu. Następnego dnia poszedłem do ówczesnego naczelnego „Polityki” Jana Bijaka i powiedziałem mu o moich zamierzeniach. Sam Afganistan go nie interesował, ale zasugerował postradzieckie republiki w Azji środkowej albo Zakaukazie.

Nie chciał Pana zniechęcić,  że Pan taki młody, a pakuje się pod karabiny?

- W ogóle mnie nie odwodził, wyszedł z założenia, że jeżeli młody reporter chce, to trzeba mu pomóc. Bijak znał Ryszarda Kapuścińskiego, Wojciecha Giełżyńskiego  i wielu innych reporterów, którzy jeździli w rejony ogarnięte wojną. Redakcję było stać na to, by mnie wysłać za granicę, nie były to zresztą wielkie pieniądze. Powiedział: „Proszę bardzo, próbuj młody człowieku.”.Chciałem przeżyć przygodę, ale daleko mi było do romantyka. W romantyczny sposób postrzegałem Ormian. Wydawali mi się szlachetni. W polskich mediach pokazywano ich jako uciśnionych rebeliantów buntujących się przeciwko złym Azerom. To trafiało do wyobraźni, bo w tle było jeszcze ludobójstwo Ormian. Działało to na romantyczną część mojej duszy, a wojna na „chłopacką”. Zresztą zawsze mnie nosiło, gdybym dziś był dzieckiem pewnie zdiagnozowaliby u mnie pięć wersji ADHD, wysłali do psychiatrów i nafaszerowali lekami. (śmiech). Wtedy po prostu uważano mnie za nieznośnego gówniarza, którego trzeba dyscyplinować.  Jako początkujący reporter wykazywałem się dużą dawką bezmyślności i brakiem wyobraźni. Dopiero w terenie weryfikowałem swoje pomysły.

Swoją przygodę rozpoczął Pan brawurowo dzwoniąc do „Gazety Wyborczej” do Wojciecha Jagielskiego prosząc go o kontakty.

-Byłem bezczelny, nie nazwałbym tego brawurą, ale hucpą. Nie było wtedy internetu, nie znałem kompletnie nikogo w Armenii. Ktoś dał mi namiary na znajomego sprzed lat, ale nawet nie wiedziałem, czy żyje, czy mieszka pod tym adresem. Nie wiedziałem co robić, więc wziąłem telefon i zadzwoniłem do Jagielskiego, bo wiedziałem, że tam jeździ. Myślę, że poraziła go moja bezczelność i dlatego dał mi te kontakty. Ta historia spodobała się studentom dziennikarstwa, którzy o to zapytali Jagielskiego. Odpowiedział im, że dał mi te kontakty, bo wierzył, że ich nie zmarnuję. Później zakolegowaliśmy się z Wojtkiem i nigdy więcej nie poprosiłem go o żadne namiary, bo było mi tak wstyd za tamtą akcję. Zdarzyło mi się dać swoje kontakty komuś nieznanemu. Chciałem w ten sposób spłacić ten dług wobec Wojtka.

W „Między wariatami” opisuje Pan wiele woje i konfliktów:  wojnę na Bałkanach, Wojnę Ducha Świętego w Ugandzie, konflikty w Zairze, Rwandzie, Sudanie, a także w Azji – walki Azerów z Ormianami.  Każda wojna pochłania ofiary, każda jest okrutna i krwawa, ale jak zainteresować nią redaktora za biurkiem i czytelników?

- Kiedy jechałem na Kaukaz pisać, najpierw o wojnie Ormian z Azerami w Karabachu, później Gruzinów z Osetyńcami w Południowej Osetii, a potem o Abchazji, gdzie walczyli Abchazowie i Czeczeni przeciw Gruzinom, to akurat polskie media interesowały się tymi konfliktami. Na pewno dlatego, że był to były Związek Radziecki, poza tym konflikty na Kaukazie ludzie trochę kojarzyli, orientowali się co się dzieje w Armenii i Gruzji. W związku z tym redakcja chciała ode mnie teksty z tamtego regionu. A po pierwszym tekście, który przesłałem, okazało się, że daję radę. Zarówno logistycznie – potrafiłem dotrzeć, tam gdzie było trudno się dostać, umiałem dogadać się z ludźmi i potem napisać to w sposób atrakcyjny, tak żeby redakcja chciała to drukować. Wtedy były lepsze czasy dla reporterów. Redakcje gotowe były dawać pieniądze na wyjazdy. „Gazeta Wyborcza” miała korespondentów w wielu miejscach na świecie.  Dziś to się zmieniło. Nawet tak duży dziennik ma teraz jednego dziennikarza w Stanach i może drugiego w Rosji, a resztę dziennikarzy wysyła, gdy coś się dzieje. Jeśli chodzi o wojny w Afryce, jak choćby ta w Zairze, którą opisuję, wiem, że żadna redakcja w Polsce nie wysłałaby tam, za swoje pieniądze, reportera. Ja akurat tam byłem , nie musieli za nic płacić. Pojechałem sam z siebie, a redakcja dostała, mam nadzieję, niezły reportaż  bez żadnych kosztów własnych. Dziś sądzę, że nie wydrukowaliby go, wychodząc z założenia, że nikogo kompletnie wojna w Zairze nie obchodzi.  Wtedy jedynym kosztem było honorarium autorskie, więc brali teksty i publikowali.

Jak się wtedy wysyłało teksty do redakcji? Faksem?

- Nie miałem komputera, nie miałem nawet maszyny do pisania. Reportaże pisałem ręcznie, a potem jeszcze raz przepisywałem na czysto, bo mam bardzo niewyraźne pismo. Zdarzało się, że przepisując reportaż skracałem go, bo był za długi. Tak było w przypadku reportażu o dzieciach-żołnierzach w Ugandzie – to co jest w książce, to są trzy teksty z „Polityki”. Z reguły miałem się zmieścić w 20 tys. znaków, ale skracałem i skracałem ten tekst, a on wciąż był za długi. W końcu napisałem do „Polityki”, że nie wiem co z nim zrobić, włożyłem go do koperty ze zdjęciami i wysłałem pocztą do Polski. Na szczęście w redakcji podjęli decyzję, że szkoda go ciachać i opublikują go w częściach. Oczywiście ucieszyłem się, bo mogłem liczyć na trzy honoraria, a nie na jedno. Potem doszedłem do wniosku, że jednak dzielenie tego tekstu było błędem. Nie ukazywał się on  numer po numerze, ale w odstępach kilkutygodniowych i czytelnicy nie mieli ciągłości opowieści.  Przygotowując książkę, byłem jednak wdzięczny „Polityce” , bo dzięki niej miałem pełną wersję tekstu. Niestety oryginał straciłem. Wiele reportaży mam tylko dlatego, że zostały wydrukowane – rękopisy gdzieś przepadły, zagubiły się.

Przeżył Pan sytuacje, w których musiał biec Pan pod ostrzałem, uciekać przez pole minowe. Przygotowywał się Pan kondycyjnie do wyjazdów – trenował, biegał?

-Nigdy tego nie robiłem. Skończyłem sportową podstawówkę i miałem raczej dobrą kondycję, ale nie ćwiczyłem dodatkowo. Nie byłem też na żadnym szkoleniu wojskowym. Wiem, że niektórzy reporterzy przechodzą treningi survivalowe. Znajoma Gruzinka, która pracuje dla Reutera, przeszła coś takiego. Zabrano ją do Anglii z grupą innych dziennikarzy. Opowiadała, że którejś nocy wpadli do budynku zamaskowani ludzie i przystawili im do głów karabiny, poturbowali ich, wrzucili do samochodu i wywieźli w nieznane. Ona oczywiście wiedziała, że jest to część szkolenia, ale było to bardzo brutalne i wyczerpujące. Ja nie przeszedłem czegoś takiego, ba, ja nawet nie byłem w wojsku!  Dopiero po paru latach chciano, żebym zabrał ze sobą kamizelkę kuloodporną. Absurdalny pomysł!

Wojciech Jagielski powiedział kiedyś, że to co się ma stać to się stanie.

- Absolutnie ma rację. Powiedział mi kiedyś w prywatnej rozmowie, że trzeba po prostu liczyć się ze swoimi ograniczeniami. Czterdziesto-, czy pięćdziesięciolatek nigdy nie będzie tak sprawny i szybki jak dwudziestokilkuletni żołnierz. Ja, mając te 23 lata, nie wypaliłem jeszcze tylu papierosów co teraz, miałem zaprawę ze szkoły sportowej i skrzydeł dodawał mi strach. Z ucieczki przez pole minowe pamiętam tylko potworne błoto i ten strach, który sprawił, że modliłem się do Boga, w którego nie wierzę:  żeby tylko przejść i żeby nic nam się nie stało.

Pomyłkowo wzięto Pana za asystenta generała i dostał się Pan do polskiego batalionu w  Krajinie, kiedy złożony atakiem malarii żegnał się Pan z życiem, uratował Pana dopiero co poznany Polak… Uważa się Pan za szczęściarza?

- Cholernego. Moi przyjaciele twierdzą, że ja zawsze spadam na cztery łapy, niezależnie od tego co się dzieje: czy to dotyczy problemów w szkole, na studiach, czy podróży. Co mam powiedzieć? Tak, miałem fuksa! Starałem się jednak nie kusić nadmiernie losu. Jak przeżyłem tę malarię, to już zawsze trzymałem lekarstwa na nią, łykałem je zaraz przy pierwszych objawach i biegłem do lekarza, by sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku. Nie liczyłem na dodatkowy dar od Pana Boga. Miałem okazje, by wyjechać w szczególnie niebezpieczne miejsca, ale wychodziłem z założenia, że skoro już byłem w tej strefie, zobaczyłem jak tam jest, to nie będę przeginać. Wystarczy.

Z tych farciarskich historii najbardziej nieprawdopodobna wydaje się ta, w której zostałem wzięty za asystenta generała. Kiedy opowiedziałem ją po powrocie do Polski w redakcji „Polityki” to jeden z dziennikarzy powiedział, żebym tego nie pisał, bo nikt mi nie uwierzy. Poczekałem raptem osiemnaście lat i napisałem. Świadkowie nadal żyją, więc rzecz jest do potwierdzenia.

Wiele razy zarzekał się Pan, że nie wróci już na wojnę, ale wciąż Pan wracał. Co Pana ciągnęło? Wojna uzależnia?

- Absolutnie nie szukałem adrenaliny. Można ją sobie załatwić trenując sporty ekstremalne. Wojna jest skrajnym doświadczeniem – dzieje się naprawdę i dalej już nic więcej nie ma. Wojna dostarcza nieprawdopodobnie skrajnych przeżyć – strach, emocje, szybkie decyzje… Potem jest moment odreagowania, wtedy docenia się życie pięć razy bardziej. Ostatnio oglądałem film o Erneście Hemingwayu i Marcie Gellhorn, jego trzeciej żonie, uznanej za czołową reporterkę wojenną w Stanach. Jest tam scena ich powrotu z wojny domowej w Hiszpanii, nie powtórzę dokładnie ich słów, ale ich sens - „Kochamy to”. Oczywiście widzą co się dzieje – giną ludzie, ich przyjaciele, dzieją się tragedie, straszne sceny – a mimo to jest coś, co sprawia, że ludzie o takich charakterach jak Hemnigway i Gellhorn w czasie wojny żyją pełnią życia.

Też Pan tak czuł?

- Też tak miałem, ale wtedy tak nie mówiłem, bo mi głupio było. Dorabiałem do tego teorie, że chcę opisywać ludzkie tragedie. Prawda była taka, że ludzie, których tam spotykałem czuli to samo. Nie mówię o ludziach, których bezpośrednio dotknęła wojna, oni nie mieli żadnego wyboru, ale mówię o dziennikarzach, pracownikach organizacji pozarządowych. Powtarzam to do znudzenia, ale nawet pracownicy organizacji humanitarnych, którzy przecież robili coś lepszego od dziennikarzy, bo pomagali, żyli w czasie wojny na pełnych obrotach. A przecież można pomagać gdziekolwiek, nie trzeba jechać do Afryki, można pomóc w swoim mieście – we Wrocławiu, Warszawie, Wałbrzychu.

A kiedy przyszedł ten moment, że powiedział Pan „dość”? Był w ogóle taki moment, jest nim założenie rodziny?

- Różnie to bywa. Wojtek Jagielski jeździł na wojny choć ma żonę i dzieci. Maria Wiernikowska jeździła do Czeczenii mimo że miała małego syna, podobnie Krzysiek Miller, on widział tyle okropności, że wylądował na jakiś czas w psychiatryku. Ja doświadczyłem mniej od  niego. Po pierwsze dla tego, że nie jestem fotoreporterem, a po drugie mniej od niego jeździłem. Wydaje mi się, że przestałem wyjeżdżać, bo po prostu redakcja przestała mnie wysyłać. Nie miałem skąd jechać, nie miałem za co jechać. Bałem się powtórzyć swój wcześniejszy numer, czyli rzucić wszystko i pojechać na rok za granicę. Nie bałem się wojny, ale tego, że po powrocie nikt mnie już nie przyjmie do pracy. Miałem te trzydzieści parę lat, nie chciałem być bezrobotny, a niczego innego nie potrafię prócz pisania tekstów. Rynek dziennikarski w Polsce jest malusieńki i ta sytuacja mnie zatrzymała.

Pisze Pan o wojnie, ale też o życiu w Polsce, bez patosu, bez zadęcia – gawędziarsko, ale ze szczegółami, które mówią  wiele o ludziach, i z humorem, bo mimo tragedii i okropieństwa potrafi Pan pokazać absurdy i komizm niektórych sytuacji. Jak Panu udaje się to zrównoważyć ?

- Nie wiem. Często studenci pytają mnie jak pisać. Nie umiem im odpowiedzieć. Piszę tak, żeby było ciekawie. Opisuję to co wydało mi się zaskakujące, albo dziwne, licząc na to, że zaciekawi to także czytelnika.  Nie mam żadnej pisarskiej metody, nie potrafię nikomu wytłumaczyć jak to robić. Po prostu piszę.

Skąd wziął się pomysł na to, by dawne reportaże i te wojenne i te z Polski oraz felietony z „Newsweeka” i  „Wprost” opublikować w jednej książce?

- Zaczęło się od książki o Gruzji „Gaumardżos!”, którą napisałem z żoną. Wykorzystałem w niej swoje stare teksty reporterskie, ale poprzerabiałem je. To byłe nowe wersje starych rzeczy. Okazało się, że po wieloletniej przerwie znów mam frajdę z pisania i chcę do tego wrócić. Przy okazji przypomniało mi się, ile rzeczy pisałem z różnych ciekawych miejsc. Nawet zastanawiałem się, czy nie wziąć tekstów z Afryki i nie opracować ich od nowa, polecieć znowu do Ugandy, pomieszać stare rzeczy z nowymi… Uświadomiłem sobie, że sporo tekstów będę musiał jednak odrzucić. Nie chciałem, więc wymyśliłem sobie, że zrobię swoje „the best of”. Pokażę teksty, o których nikt, prócz moich przyjaciół, nie pamięta , a które uważałem, że są naprawdę dobrymi opowieściami. Pomyślałem, że zanim przystąpię do czegoś nowego, zanim sobie wymyślę nową książkę, zamknę to,  co mam. Mój przyjaciel nazwał to „de best z apdejtem” (śmiech) . Miały to być starsze teksty z dopisanym post scriptum, ale te dopiski zaczęły się rozrastać i same stały się osobnymi opowieściami, które nazwałem gawędami dygresyjnymi. Dobrze, że wydawnictwo goniło mnie z terminem, bo nigdy bym tego nie skończył. Na początku w książce miały być tylko starsze opowieści bez felietonów. Dałem stos swoich tekstów przyjacielowi  Pawłowi Bravo, by swoim dziennikarskim okiem ocenił co jest ciekawe, a co nadaje się do kosza. On zwrócił uwagę na tekst „Serce zdrajcy” o południowoafrykańskim dziennikarzu. Powiedział, że gdy czyta tekst o Malanie przypominają mu się moje felietony. Postawiłem więc na mieszankę różnych tekstów, pozostało tylko ich ułożenie. Chciałem, żeby był to trochę rollercoaster czytelniczy, żeby po reportażach wojennych nagle pojawiały się nieco nostalgiczne opowieści o dorastaniu, a potem nagle przygoda i znowu zwolnienie. Chyba się udało.

Tytuł Pana książki  to „Między wariatami”. Kim są wariaci? To reporterzy którzy ruszają na wojnę, czy może Pan, ja, czytelnicy, bo żyjemy w wariackim, pędzącym na złamanie karku świecie?

- Kiedy wymyślałem ten tytuł, miałem na myśli wszelkiej maści radykałów, ekstremistów, watażków, obojętne czy w Afryce, na Bałkanach czy w polskim Sejmie. Potem mój kolega Witek Szabłowski spojrzał na książkę świeżym okiem i stwierdził, że tak naprawdę tym wariatem jestem ja. A teraz sobie myślę, że jak tak podrapać głębiej to prawie wszyscy są wariatami, a żyć jakoś trzeba. A może mi ktoś poda jeszcze jakąś interpretację, spodoba mi się i bezwstydnie ją przejmę (śmiech).

Rozmawiała Agnieszka Kołodyńska

Fot. Tomasz Walków

 „Między wariatami” Marcin Meller, Wielka Litera, Warszawa 2013, Spotkanie z czytelnikami 1 października 2013. Biblioteka przy Reja, Wrocław

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama
Powrót na portal wroclaw.pl