Wrocław – z dawnych fotografii i z dawnych smaków
O historii Wrocławia wiemy już znacznie więcej niż nasi dziadkowie, ale wciąż jest w tym temacie sporo do powiedzenia i poszerzenia horyzontów. Okazją – album wrocławskiego przewodnika Michała Karczmarka „Wrocław, którego nie ma” (Wydawnictwo Księży Młyn), w którym autor oprowadza zarówno po znanych, choć wyglądających diametralnie inaczej ulicach przedwojennego miasta, jak i przywołuje już powojenne budynki.
Wspólnym mianownikiem jest fakt, iż żadnego z pokazanych miejsc nie obejrzymy już w krajobrazie Wrocławia. Są tu zaskakujące budynki, jak choćby średniowieczny spichlerz przy Purkyniego, który został zburzony jeszcze w XIX wieku podczas wielkiej akcji wyburzania wielu zabytków architektury.
Dziś podobna akcja wywołałaby ogólnopolski, a nawet międzynarodowy skandal. Nutkę nostalgii poczujemy na widok Solpolu, Poltegoru, czy koślawych schodów w przejściu przy Świdnickiej.
Każdej opisywanej budowli, bądź miejscu towarzyszy opis, mapka. Książka jest również zaplanowana z myślą o niemieckich turystach i ma równolegle wersję niemieckojęzyczną.
Naprawdę wspaniale musiano we Wrocławiu karmić w XVIII wieku, skoro jeden z niemieckich pisarzy donosił, że jedzenie i picie jest tu dla wielu głównym zajęciem dnia.
Kulinarną historię miasta przybliża w książce „Przy wrocławskim stole” Grzegorz Sobel (Wydawnictwo Księży Młyn) – Nasze Polecenie! To obowiązkowe kompendium wiedzy nie tylko dla szefów kuchni, którzy pragną kontynuować tradycję i nawiązywać do Breslauerskich smaków, ale też dla pasjonatów historii Wrocławia i wreszcie, co oczywiste, dla łasuchów.
Grzegorz Sobel obficie cytuje też przepisy na wiele serwowanych we Wrocławiu smakołyków od walońskiej zupy serowej poprzez pieczoną kiełbasę w sosie piwnym i kluski ze słoniną lub boczkiem po ciasto Humboldta.
Nie wspominając o licznych trunkach, zwłaszcza tych z procentem, które były tak chętnie spożywane, że już w XV wieku pojawiło się we Wrocławiu...Wrocławskie Towarzystwo Wstrzemięźliwości (założyciel jednak był bardzo tolerancyjny- sugerował, by do każdego posiłku pić maximum 7 pucharów wina).
Grzegorz Spbel przypomina też najsłynniejsze miejsca kulinarne na mapie miasta, m.in. Piwnicę Świdnicką, ale i słynnych wrocławskich smakoszy, wśród nich postaci historyczne i literackie, bo jest wśród nich...radca Eberhard Mock z powieści Marka Krajewskiego.
Idealna propozycja prezentu pod choinkę.
Plakaty Ryszarda Kai znamy - jego dopiero poznajemy
A książka „Polska według Ryszarda Kai” reportażystki Beaty Szady (Wydawnictwo Czarne) to doskonała okazja, aby przekonać się nie tylko jak Ryszard Kaja, urodzony w artystycznej rodzinie w Poznaniu, malował swoje legendarne plakaty z serii Polska, ale też jaki człowiek krył się za sztalugami i inspirował (bo drugą część książki wypełniają reportaże autorki, dla których punktem wyjścia był jeden z plakatów Kajowych).
Zadupie z wychodkiem z czerwonym serduszkiem, Wrocław z iglicą przesłaniającą Halę Stulecia, na okładce bałwan z szabelką jako ucieleśnienie Polski.
Aby powstały te niezwykłe prace potrzebny był nie tylko talent, przzde wszystkim poczucie humoru, dystans, nawet pewna zjadliwość i umiejętność dostrzegania absurdów rzeczywistości. Bo Ryszard Kaja swój kraj kochał i momentami nie mógł w nim wytrzymać, ale Polska go nieustannie artystycznie stymulowała.
A on sam w mieszkaniu przy Jagiellończyka we Wrocławiu wymyślał coraz nowe warianty miejsc, które warto zachować w zbiorze Polska. Z dwudziestu planowanych powstały 163. I gdyby nie niespodziewana śmierć artysty pewnie pojawiłyby się kolejne.
Beata Szady spóźniła się z wizytą u Ryszarda Kai, dotarła do Wrocławia, kiedy artysta już nie żył, ale świetnie odbudowała jego biografię z relacji i opowieści rodziny i przyjaciół.
Nie tylko, na bazie plakatów Kajowych, reportażystka stworzyła portret Polaków mozaikowy – od plantatorów jabłek i czcicieli tradycji po wrażliwców, kontestatorów higieny i miłośników pomagania. A to Polska właśnie!
Genialny tom z Gruzji – dla kobiet niezależnych
Gruzini potrafią opowiadać swoje historie tak zajmująco, że człowiek zapomina o śnie, pracy, obowiązkach. Za sprawą piszącej po niemiecku, ale rodowitej Gruzinki z Tbilisi – Nino Haratischwili i jej dwóm obszernym tomiszczom „Ósmego życia” zarwałam kilka dobrych nocy. Teraz koniecznie trzeba zwrócić uwagę na inną gruzińską autorkę – Tamtę Melaszwili.
Znajomość z jej niewielkich rozmiarów książką zaczęłam w odwrotnej kolejności – od rewelacyjnej ekranizacji (dostępna na platformie Max). Film na tyle elektryzował, że przeczytanie książki było tylko kwestią czasu. I trzeba powiedzieć jasno –„Kos, kos, jeżyna” (Wydawnictwo Filtry) to jedno z literackich olśnień drugiej połowy 2024 roku!
Główna bohaterka Etero prowadzi sklepik z chemią w małym gruzińskim miasteczku. Wszyscy tu wszystkich znają, podglądają i regularnie oplotkowują. Wszystko jest tu z góry ustalone. Jak to, że dobiegająca pięćdziesiątki Etero, skoro nie wyszła za mąż, nie ma pojęcia o mężczyznach, seksie, wychowaniu dzieci, codziennych problemach. Słowem, według miejscowych, nie ma pojęcia o prawdziwym życiu.
Tymczasem w życiu Etero dzieje się sporo, ona sama jest inteligentna, bystra, zaradna, wolna z wyboru, uodporniona na kąśliwe komentarze pod swoim adresem. I właśnie spotkała pierwszego mężczyznę, którego prawdziwie pragnie. Romans jest spełnieniem jej pożądania i afirmacją Etero jako kobiety, ale wywraca też do góry nogami poukładane życie Gruzinki.
Niewiele jest tak genialnie stworzonych portretów niezależnych kobiet, tak obezwładniająco szczerych, ostrych jak brzytwa, a przy tym nie pozbawionych poczucia humoru i dystansu.
Bo Etero ma do siebie i do otaczającego świata ogromny dystans, ale potrafi cieszyć się najdrobniejszymi przyjemnościami i zaraża pozytywną energią. W przeciwieństwie do innych bohaterek książki Melaszwili, często nieszczęśliwych żon, matek, czy babci, które kochają wmawiać sobie i innym, że wyjście za mąż to najważniejsze wydarzenie w życiu dziewczyny.
Etero nie ma złudzeń co do błogości małżeńskiego stadła i nie interesuje jej rola przyszłej służącej i pielęgniarki, jak kończy większość jej koleżanek. We własnym domu rządzi tylko ona!
Rodzina na świętach
Lynn Steger Strong w „Locie” (Wydawnictwo Pauza w przekładzie wrocławianki Dobromiły Jankowskiej) przygląda się trojgu rodzeństwa, które na Boże Narodzenia zjeżdża do domu jednego z braci.
Święta nie będą łatwe – to pierwsze takie spotkanie braci i siostry po śmierci ich matki Helen. Nestorka bywała w minionych latach balsamem na rozmaite życiowe perturbacje i kiełkujące konflikty. Teraz jej zabrakło, a atmosfera przy świątecznym stole zaczyna się zagęszczać.
Autorka pokazuje swoich bohaterów odartych z doskonałych wyobrażeń na swój temat. Podczas rodzinnego zjazdu do omówienia są ważne sprawy, ale dominuje pustka, tęsknota, poczucie straty, a wkrótce też napięcie.
Strong daje jednak rodzeństwu szansę na wytchnienie od wzajemnych waśni? W święta Bożego Narodzenia wiele jest możliwe, także zakopanie wojennego topora. Skromna, niemal ascetyczna proza autorki z Florydy, która potrafi poruszyć serce. Nie tylko to w żałobie.
Historia sztuki według kobiet
Obydwie książki – mająca encyklopedyczny charakter „Historia sztuki bez mężczyzn” Katy Hessel (w przekładzie Małgorzaty Glasenapp, Wydawnictwo Marginesy) i zbiór pasjonujących esejów wykładowcy akademickiego, tłumacza i kolekcjonera Piotra Oczki „Suknia i sztalugi. Historie dawnych malarek” (Wydawnictwo Znak) wychodzą od lektury tego samego tekstu amerykańskiej historyczki sztuki Lindy Nochlin z lat 70. XX wieku i zatytułowanego „Dlaczego nie było wielkich artystek?”
Do Hessel to pytanie dotarło w 2015 roku, gdy na targach sztuki przekonała się, że ani jedno z wystawianych dzieł nie zostało wykonane przez kobietę. Piotr Oczko esej Nochlin traktuje jako punkt wyjścia do rozważań o dawnych malarkach i ich nierzadko heroicznej walce o prawo do uprawiania sztuki.
O ile znamy okoliczności owej walki, jak w przypadku głośnej sprawy malarki Artemisii Gentileschi, bo w wielu przypadkach biografie kobiet artystek rekonstruuje się z detektywistycznym zacięciem.
Życiorysy malarzy są bogato udokumentowane, krąży wokół nich wiele legend, które budują sławę i reputację. Kobiety przemawiają często wyłącznie za sprawą swoich dzieł. Nielicznych, zwłaszcza w minionych wiekach, co w sobie tylko właściwym erudycyjnym stylu pokazuje Oczko.
Hessel sprzeciwia się jedynej słusznej, czyli męskiej i zachodnioeuropejskiej perspektywie opowiadania o sztuce. Przywraca zepchnięte w niebyt kobiece autorki, podkreśla ich olbrzymią rolę dla rozwoju kultury.
Wśród nazwisk polskich jest Magdalena Abakanowicz i oczywiście, Tamara Łempicka. Ale bogato ilustrowana kobieca historia sztuki to kompendium oszałamiające i odkrywające przed czytelnikiem artystki, których talent jest niezaprzeczalny. Tymczasem, niegdy o nich nie słyszeliśmy. I lektura to pierwszy krok, aby to zmienić.
I dobra rada. Na razie czytajcie z dużą poprawką słynną książkę „O sztuce” Ernsta Gombricha, dzieło obowiązkowe na wszystkich kierunkach historii sztuki w Polsce. Dopiero w siedemnastym wydaniu tego dzieła autor wspomniał o kobiecie-artystce w całych dziejach sztuki. O jednej!!!
Marian Henel, artysta mimo wszystko
Bohater wystawy „Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic” spędził większość swojego życia w szpitalu psychiatrycznym. Paradoksalnie, dopiero tam stworzono mu warunki, w których mógł rozwijać swój artystyczny talent.
Niezwykły talent, bo niezależnie od tego, że szokujące, fizjologiczne, czy obsceniczne, jego prace są wykonane w imponującym stylu, z precyzyjnie dobraną kolorystyką (w przypadku tkanych przez niego dywanów), zaplanowaną kompozycją, ciekawą symboliką (pytanie tylko, czy użytą świadomie).
Katalog wystawy, wydany z wyjątkową pieczołowitością w bardzo ciekawej szacie graficznej (grzbiet albumu ma czerwony kolor!) pod redakcją Piotra Oszczanowskiego (Muzeum Narodowe we Wrocławiu), kuratora wystawy, zarazem dyrektora Muzeum Narodowego we Wrocławiu, zawiera nie tylko pełną dokumentację fotograficzną dywanów i katalog zdjęć, jakie Marian Henel wykonywał samowyzwalaczem w szpitalu.
W książce znajdziemy także teksty poświęcone pracom i postaci Mariana Henela. Jednym z autorów jest psychiatra, Bogusław Habrat.
Ekspozycję w Muzeum Etnograficznym – z wyjątkowymi obostrzeniami, bo obejrzą ją tylko pełnoletni widzowie – warto jednak zobaczyć – do 16 lutego 2025, a katalog przejrzeć. Bez sensacji, z uwagą!
Inspiracja Hitchcocka, autorka Ptaków i Rebeki
Nie kojarzycie Daphne du Maurier – tego brzmiącego z francuska (choć autorka była Brytyjką) nazwiska? Zatem nie znacie XX-wiecznej, świetnie skonstruowanej literatury z dreszczykiem. Prawdziwej klasyki, do której wciąż z rozkoszą wracają czytelnicy i filmowcy.
Daphne du Maurier największe triumfy święciła od lat 30 do 60. XX wieku, kiedy jej powieści inspirowały i czytelników i artystów (Alfred Hitchcock upodobał sobie jej opowiadania i książki, Nicolas Roeg nakręcił na podstawie jednego z utworów genialny film „Nie oglądaj się teraz”).
Dotychczas poznaliśmy większość najbardziej znanych utworów du Maurier – od „Rebeki” poprzez „Moją kuzynkę Rachelę”, „Kozła ofiarnego” po legendarne opowiadanie „Ptaki”, które przeniósł na ekran Hitchcock.
W latach 90. w Polsce utwory Daphne du Marier ukazywały się często w podłych wydaniach, z fatalnymi okładkami przywodzącymi na myśl tanie powieścidła. Dziś Wydawnictwo Albatros publikuje je w wysmakowanej butikowej serii i w nowych przekładach, na jakie zasługują.
„Niespokojny duch” (w przekładzie Jacka Żuławnika), powieściowy debiut wydany na rok przed ślubem du Maurier, spodoba się wszystkim kochającym sagi rodzinne, a ta konkretna – rodziny Coombe'ów, którą wypełniają wyjątkowo silne, nieugięte kobiety, jest wyjątkowa.
Janet, nestorka rodu, musi porzucić marzenia o niezależności, kobiety w tym czasie, nie tylko w Kornwalii i nie tylko w rodzinie ludzi związanych z morzem, nie mogą realizować swoich ambicji. Ale jej syn, który stanie się niespokojnym duchem, będzie żył intensywnie. Podobnie, jak następne pokolenia.
„Zatoka Francuza” (w nowym przekładzie Magdaleny Słysz) to już dzieło du Maurier, która miała już za sobą „Rebekę” i pewne doświadczenie literackie. To jej najciekawszy okres – z 1946 jest „Generał i panna” – a akcja obydwu powieści rozgrywa się w Kornwalii w XVII wieku.
W pierwszej główną bohaterkę, Lady Dona St. Columb, granie powierzchownej bywalczyni salonów coraz bardziej mierzi. Znajdzie rozwiązanie dla swojej potrzeby przeżycia przygody i działania, gdy w posiadłości męża pozna ukrywającego się pirata.
W „Generale i pannie” (przekład Anny Bańkowskiej) kornwalijska dziedziczka Honor Harris kocha niepokornego żołnierza sir Richarda Grenville'a, ale w wyniku splotu okoliczności nie zostaje jego żoną. Ich losy będą się splatały jeszcze nie jeden raz, czasy panowanie Karola I są burzliwe. Co ciekawe, Daphne du Maurier pisała w książce o tajemnicy kornwalijskiej posiadłości Menabilly, w której gościła jako nastolatka. A Menabilly posłużyła też jako inspiracja do napisania wcześniejszej o kilka lat „Rebeki”.
Za oknem śnieg i budzą się demony
Otessę Moshfegh, amerykańską autorkę poznaliśmy w Polsce już dobrych kilka lat temu jako autorkę powieści „Byłam Eileen” (Wydawnictwo W.A.B.), ale rzecz przeszła wówczas bez większego echa.
Dopiero, kiedy niewielkie Wydawnictwo Pauza opublikowało przekład słynnej książki „Mój rok relaksu i odpoczynku” o Moshfegh zrobiło się głośno i teraz otrzymujemy poprawione wydanie „Eileen” w przekładzie Teresy Tyszowieckiej.
Historię mroczną, nawet lekko odrażającą, choć napisaną tonem zadziwiająco nonszalanckim, jakby autorka opowiadała o sprawach absolutnie zwyczajnych.
Tymczasem tytułowa bohaterka, choć pozornie wiedzie mało ekscytującą egzystencję (a opowiada nam kilka tygodni z życia w amerykańskiej Nowej Anglii na początku lat 60. XX wieku). To czas, kiedy uważała siebie za nieatrakcyjną, była mocno zakompleksiona, mieszkała z ojcem, który nie wychodził z pijanego widu i niemal ukrywała się w nigdy nie sprzątanym domu.
Pracowała też w więzieniu dla młodocianych przestępców, co jest istotne, bo to tam, tuż przed Bożym Narodzeniem, poznała kobietę, która decydująco wpłynęła na dalszy przebieg jej życia.
Już ten debiut Amerykanki daje wgląd w skalę jej możliwości. Moshfegh bawi się opowiadając wcale nie taką zwyczajną egzystencję Eileen, by w najmniej spodziewanym momencie uderzyć w czytelnika. I pozostawić na sam finał mocny akcent.
Nie zdradzę, co spotkało Eileen. Jedno jest pewne. Okres Bożego Narodzenia, który dla głównej bohaterki (jak nietrudno się domyślić), nie jest stanem błogości i radosnego celebrowania z bliskimi, budzi, nieoczejkiwanie, podniecenie i demony.
Mocna historia ukryta pod bardzo szczególną, miejscami nawet humorystyczną narracją.
Walijska proza? Wyjątkowa rozkosz czytania
Kto kocha pęd zdarzeń i strumień napływających obrazów w „Ulissesie” Jamesa Joyce'a rozkocha się też w powieści „Jedna księżycowa noc”, jedynej autorstwa walijskiego poety Caradoga Pricharda (ukazała się w łódzkiej officynie w pięknym przekładzie – z walijskiego – Marty Listewnik).
To mocna proza, nie tylko z powodu autobiograficznych wątków (bohater oprowadza czytelników po walijskim Miasteczku, ale to Bethesda w Walii, gdzie wychował się Prichard), także nakreślonego portretu życia robotników po I wojnie światowej, dalekiego od idylli.
To w ogóle pejzaż walijski prawdziwy, osobisty, złożony z wielu wspomnień, impresji o rozmaitym ciężarze. Niektóre, jak relacje bohatera z owdowiałą matką, są mocne, inne opisywane wydarzenia, zabawne, jeszcze inne ironiczne, bo tak zmienia się życie głównego bohatera/narratora.
Narrator, chłopiec, opowiada nam swój świat, jakby mocno nabrał powietrza w płuca i czuł się w obowiązku oddać klimat i koloryt każdej sceny. Opowieść jest dzięki temu niezwykle dynamiczna, angażująca, a czasami niemal kompulsywnie wygłaszana.
„Jedna księżycowa noc” to nie tylko świadectwo czasów, ale i wgląd w barwną rzeczywistość małego miasteczka. Nie taką znowu odmienną od dzisiejszych.
Marit Kapla i zapamiętani mieszkańcy Osebol
To jest rzecz absolutnie niezwykła! Nie tylko ze względu na rozmiary (ponad 800 stron), ale rozmach – autorski i wydawniczy.
Autorski, bo szwedzka pisarka i dziennikarka Marit Kapla poświęciła dwa lata na zebranie relacji niewielkiej wsi Osebol (z którą związana była spora część jej dzieciństwa, a potem dorosłego życia) i stworzenie wokół nich przedziwnej lektury – przetworzenia historii, opowieści w swoistą poezję codzienności.
A jeśli chodzi o trud wydawniczy – przed Wydawnictwem Ossolineum należy chylić czoła, bo to projekt niekomercyjny, a zarazem pasjonujący. Pomysł na „Osebol” przywodzi trochę na myśl, jak „Antologię Spoon River” Edgara Lee Mastersa, który pisząc rodzaj epitafiów, stworzył prawdziwą mozaikę ludzkich charakterów i portret amerykańskiego fikcyjnego miasteczka. Marit Kapla o zwykłych ludzkich sprawach przemówiła z czułością i wielkim zrozumieniem stając się kronikarką zanikającej społeczności jak najbardziej prawdziwego Osebola.
I wreszcie, chapeu bas dla tłumaczki Justyny Czechowskiej, która „Osebol” Marit Kapli przełożyła na język polski. To także dzięki niej tekst jest płynny, poetycki, uruchamia wyobraźnię i wrażliwość.
Galeria zdjęć
Anna Janko. I tyle wystarczy
Pisarka (jej genialna książka „Mała zagłada” jest jedną z najbardziej wstrząsających poświęconych traumie, jaką wywołują wojenne przeżycia, zaś „Dziewczyna z zapałkami” – historią związku z perspektywy dorastającej w nim kobiety), felietonistka (pisze dla „Zwierciadła”).
Ale przede wszystkim poetka, którą Artur Sandauer nazwał niegdyś „Rimbaudem w spódnicy”. Od tamtego czasu minęło wiele lat, a utwory Anny Janko przeszły niezwykłą metamorfozę.
Nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego ukazał się właśnie tom „Załamanie pogody. Wiersze z lat 1973-2024”, w którym znajdziemy utwory z wszystkich siedmiu tomików wierszy (1977-2010), teksty poetyckie wyjęte z jej książek prozatorskich (m.in. słynnej „Dziewczyny z zapałkami”) i wcześniej niepublikowane liryki.
Karol Maliszewski, przybliżając we wstępie sylwetkę Anny Janko, podkreśla, że w jej poezji znajdą czytelnicy wiele dobrego, jasnego, przekonującego, wyrazistego, mądrego. „Poetka ta, jak mało która, potrafi w przejmujący i przekonujący sposób skwitować kolejne – dostępne nam wszystkim, uniwersalne – doświadczenie życia”.
W książce mamy poetycki portret Anny Janko, którą kobiece czytelniczki pokochały m.in. za subtelny, prawdziwy, a pozbawiony fałszywej pruderii obraz kobiecej cielesności i seksualności. Lektura obowiązkowa!
Rokokoko, czyli wszystkiego w cudownym nadmiarze
Wystawa „Szaleństwo rokoka!” w Pawilonie Czterech Kopuł była prawdziwie niezapomniana. Nie tylko dlatego, że za jej merytoryczny kształt odpowiadało aż 17 kuratorów z wielu dziedzin, ale pozostała w pamięci jako imponująca prezentacja dorobku śląskich artystów zafascynowanych (od XVIII wieku aż do teraz) stylem rokoko.
Ów styl do dziś budzi wiele emocji. Dla wielbicieli kojarzy się z niespotykaną wręcz finezją (Juliusz Machulski żartował w „Seksmisji”, że budynek Jej Ekscelencji to „późne rokokoko”), dla krytyków z przesadnie ostentacyjną ornamentyką i bogactwem na granicy dobrego smaku. Ale trudno przejść obok rokoka obojętnie.
A tym bardziej nie zachwycić się, teraz kiedy nie możemy już oglądać wystawy, przepięknie wydanym katalogiem pod redakcją Piotra Oszczanowskiego, dyrektora Muzeum Narodowego we Wrocławiu i inicjatora wystawy.
Znalazły się tu zarówno teksty kuratorów (m.in. o malarstwie, rzeźbie, modzie, złotnictwie rokoka), jak i przepiękne zdjęcia zrobione podczas trwania ekspozycji, jak i te wykonane w atelier.
Na katalogu zyskują nie tylko efektownie z reguły reprezentowane sekcje, jak malarstwo, czy moda, ale też te dziedziny, w których przedmioty są drobne, więc często nie dojrzymy ich detali w trakcie oglądania wystawy (jak medale, czy niektóre naczynia). W katalogu jeszcze raz możemy się nimi nacieszyć. W dla siebie dowolnym tempie.
Pięknie zaprojektowany i wydany album to nie tylko przyjemność estetyczna, to kompendium wiedzy o okresie, który powinniśmy zdecydowanie lepiej poznać. Nie znamionują go rzeczy dziwne, ale zaskakujące w swej formie i dające świadectwo o kunszcie autorów.