Nowe Brzmienia to fajna i ciekawa inicjatywa. Laureaci organizowanej przez rozgłośnię Muzycznej Bitwy biorą na warsztat utwór gwiazdy imprezy, dokładają kilka swoich piosenek i występują w roli supportu przed wspomnianą gwiazdą. Jest okazja, by się pokazać większej publiczności, by zapaść komuś w pamięć, wreszcie – by nawiązać nowe kontakty, skonfrontować muzyczne i biznesowe doświadczenia oraz otrzymać kilka dobrych rad na przyszłość od bardziej doświadczonych „zawodników”.
Wersja metal i nie tylko
W tym roku taką możliwość dostało sześć kapel: John Revolta, Blind Cow, FairyTaleShow, Centrala 57, Trzynasta W Samo Południe i More Wine Please. Kto wypadł najlepiej? Chyba pospołu Blind Cow i FairyTaleShow. Ci pierwsi – jako klasyczne power trio – zagrali kilka fantastycznych numerów, mocno osadzonych w tradycyjnych rockowych klimatach, okraszonych porządnymi, rasowymi riffami, świetnie zaśpiewanych i wykonanych z feelingiem godnym starych wyjadaczy. Ci drudzy zrobili wrażenie swoim przemyślanym i spójnym wizerunkiem scenicznym (czerń, garnitury, lekka blaza i ciut sympatycznej bezczelności), a także niesamowitą swobodą wykonawczą; nawet jeśli w ich graniu pobrzmiewały echa twórczości kapel spod znaku przebrzmiałej już chyba (a może wcale nie?) Nowej Rockowej Rewolucji, i tak trudno było oprzeć się ich urokowi ich energetycznych, wpadających w ucho kompozycji.
Grupa Trzynasta W Samo Południe mogła się podobać zwolennikom metalu w jego najbardziej komercyjnej, kowbojskiej odmianie, zespół John Revolta fanom lekkiego, przebojowego rocka, a More Wine Please najbardziej tym, którzy lubują się w delikatnym, akustycznym graniu. Na tle tak mocnej konkurencji kłodzka Centrala 57 wypadła zdecydowanie najsłabiej. Zbyt proste piosenki, zbyt słabe teksty, za bardzo festynowa konferansjerka. A cover piosenki Edyty Bartosiewicz zagrany kompletnie „na odwal”. A propos – w tych zmaganiach zdecydowanie wygrał FairyTaleShow – ich wersja „Ostatniego” była naprawdę brawurowa.
Edyta na wyspie
Edyta Bartosiewicz, jako się rzekło, wypadła dobrze. Szału nie było? Nie. Ale za to był „Szał”. I kilkanaście innych przebojów, bez których trudno byłoby sobie wyobrazić koncert autorki „Wodospadów”. Usłyszeliśmy „Miłość jak ogień”, „Zegar”, „Koziorożca”, „Jenny”, „Opowieść”, „Tatuaż”, „Sen”, „Ostatni” oraz – to już na bis – „Urodziny” i „Skłamałam”. Jako że jesienią ukaże się wznowienie płyty „Love”, Bartosiewicz zaśpiewała pochodzące z niej „Blues For You” i „Emmilou”. Była też niespodzianka – cover „Love Will Tear Us Apart” Joy Division. Stare przeboje zabrzmiały w nowych, najczęściej bardzo fajnych wersjach, towarzyszący gwieździe instrumentaliści imponowali kunsztem i talentem (Maciej Gładysz, przez starców pamiętany jeszcze z zespołu Syndia, wciąż jest w znakomitej formie), sama Bartosiewicz była w doskonałym humorze, przekomarzała się z publiką, żartowała i emanowała radością z bycia na scenie, a jednak... czegoś w tym koncercie zabrakło.
Może atmosfery muzycznego święta? Może większej frekwencji, która by tę atmosferę podgrzała (bez najmniejszego trudu dało się wejść pod scenę, jeśli nie pod same barierki, to do drugiego-trzeciego rzędu widzów)? A może oczekiwania rozbudzone przez media, które dosłownie zachłysnęły się powrotem Bartosiewicz do czynnego życia artystycznego, nie mają szans na zaspokojenie – i stąd to lekkie rozczarowanie? Zawiedzeni dostaną jednak okazję, by zmienić zdanie – 23-go listopada pani Edyta ponownie zagra we Wrocławiu. Tym razem pod dachem Sali Koncertowej Radia Wrocław. Kto wie, może w bardziej kameralnych warunkach „to coś” się mimo wszystko pojawi i dzisiejsi malkontenci wyjdą z koncertu zachwyceni?
Cóż, życzmy tego i im, i samej artystce.
Przemek Jurek