- To był najdłuższy koncert, jaki w ogóle zagraliśmy – powiedziała Ania Rusowicz, schodząc w piątkowy (17.01) wieczór ze sceny klubu Firlej przy Grabiszyńskiej. – Zrobiliśmy to specjalnie dla was – dodała, komplementując oklaskującą ją publiczność.
Artystka przyjechała do Wrocławia, by wraz ze swoim zespołem promować najnowszą płytę pt. „Genesis”. Drugi album w jej dorobku różni się mocno od debiutanckiego „Mojego Big-Bitu”, jest mniej naiwny – to już muzyka kojarząca się nie z polskim „mocnym uderzeniem”, ale z klimatem amerykańskiej psychodelii. Jak się okazało, za stylistycznym progresem Ani Rusowicz doskonale nadążają jej fani. Frekwencja w klubie była więcej niż zadowalająca.
Koncert, co zrozumiałe, zdominowały kompozycje z „Genesis” – od „Tanga śmierci” po „Co z tego mam”. Rusowicz zagrała bodaj wszystkie piosenki ze swojej nowej płyty, debiut wspominając tylko utworami „Ja i ty”, „Ślepa miłość” i wykonaną na bis piosenką „Za daleko mieszkasz miły”, autorstwa Czesława Niemena, zaśpiewaną specjalnie z okazji przypadającej właśnie w piątek dziesiątej rocznicy jego śmierci. Ciekawostką był natomiast utwór „Come As You Are” Nirvany, zagrany bez zapowiedzi, w bardzo zmienionej wersji, początkowo niemal nierozpoznawalny. Każdą z piosenek ilustrowały filmy, wyświetlane na ekranie za sceną, a cały koncert trwał – łącznie z dwoma bisami – mniej więcej godzinę i dwadzieścia minut. Rusowicz twierdziła, że to długo, jej fani mieli inne zdanie i determinację, by je dobitnie wyrazić, ale trzeciego bisu już się nie doczekali. O 21.40 było po wszystkim.
Cóż, trudno pisać o koncercie Rusowicz inaczej niż sprawozdawczo. Jej zespół wypadł dobrze, muzyków słuchać było idealnie, wokalistka była w świetnej formie. Czasem co prawda jej głos ginął w dźwiękach instrumentów, ale rzecz można zrzucić na karb obiektywnych okoliczności. Podobnie jak fakt, że wyświetlane za sceną wizualizacje były mało widoczne. Piątkowy koncert w Firleju nie był tak udany, jak mógłby być, i nie wzbudził tak wielkich emocji, jak mógłby wzbudzić – z jednego prostego powodu: otóż na sali stały krzesełka i zdecydowana większość publiczności po prostu siedziała. Można się oczywiście domyślić, że tego właśnie chciała artystka, przecież nie mógł to być pomysł szefostwa Firleja. Może więc Rusowicz chciała statycznej publiczności dlatego, że kiedyś tak właśnie się słuchało wykonawców rockowych? Może miało to służyć jeszcze doskonalszej stylizacji na „klimaty z epoki”? Trudno powiedzieć, jedno jest wszak pewne – te krzesełka onieśmieliły publikę. A szkoda.
Inna rzecz to właśnie wspomniana stylizacja. Przy całym szacunku dla talentów Ani, cały jej show wyglądał jak aktorska wariacja na temat tego, co grano i co działo się na koncertowych scenach przed kilkoma dekadami. Te nieszczęsne krzesełka tylko dopełniały wrażenia swoistej teatralizacji występu. Niby Rusowicz, jak nikt chyba w Polsce, „ma papiery” na poruszanie się w muzycznych klimatach retro, ale jest w tym, co robi, jakaś lekko konsternująca sztuczność.
Wygląda jednak na to, że publiczność radzi sobie z tym naddatkiem staromodnych póz i manier zupełnie dobrze i kupuje Anię w stu procentach, z całym dobrodziejstwem jej artystycznego inwentarza. Oby tylko nie okazało się, że jej następne płyty będą szły w dotychczasowej zgodzie z chronologią rozwoju muzyki rockowej, bo co będzie po psychodelii z „Genesis”? Hard rock? Super. Disco? Hmm... A jeśli punk?
Przemek Jurek
Ania Rusowicz wystąpiła w Klubie Firlej w piątek 17 stycznia w ramach Ethno Jazz Festivalu.
Fot. Tomasz Walków