Ryszard Kapuściński, Samson polskiego reportażu (w tym wojennego), tak opisywał jedną ze swoich podróży do Kongo, podczas toczącej się tam wojny domowej: „Nie wiem, co to było – nasza głupota i brak wyobraźni czy pasja i ambicja, bezmyślność czy poczucie narzuconego sobie obowiązku, maniactwo czy honor, że chcieliśmy jechać dalej tą drogą, na której łatwo było zginąć. A jadąc tak w stronę horyzontu, czułem, jak z każdym kilometrem zamyka się za nami coraz to nowy szlaban, zatrzaskują się kolejne bramy i odwrót staje się coraz bardziej niemożliwy”.
W czasach Kapuścińskiego relacje z miejsc zapalnych, wojennych działań, pomimo świszczących kul, miały drobiny romantyzmu, cząstki odkryć Krzysztofa Kolumba.
Arleta Bojke
Dzisiaj jest inaczej, przynajmniej w technologii takich zdarzeń. Bezpardonowa konkurencja telewizyjnych stacji, niezawodne mobilne, szybkie internetowe łącza, satelitarne telefony, Twitter, wysoka jakość reporterskich kamer – sprawiają, że tanieje równolegle ludzkie życie. Trzeba permanentnie czuwać w pobliżu tych świszczących kul, aby oddać stacji dramatyczne sceny przed konkurencją. Trzeba pokazać krew, rany, wraki tuż przed telewizyjnymi rywalami. Łatwo dostać rykoszet, a i tak korespondentów na ten ocean adrenaliny nie brakuje. Moją wybranką do podziwiania, ważniejszą niż pęczki kandydatów do Brukseli, jest filigranowa, świeżo upieczona trzydziestolatka – Arleta Bojke, dziennikarka państwowej telewizji (TVP). Jej tegoroczne, aktualne relacje z Ukrainy postrzegam jako dziennikarstwo najwyższego lotu. A przecież nie spadła z nieba. Ta zaledwie trzydziestolatka była już kilka lat rosyjskim korespondentem TVP. Była z mikrofonem (i kamerą) przy smoleńskiej tragedii.
Beata Tadla
Relacjonowała także proces austriackiego gwałciciela Josefa Fritzla, wyjście z więzienia strzelającego do papieża Ali Agcy. Przeprowadziła wywiad z premierem Ukrainy Arsenijem Jaceniukiem, z innymi przywódcami państw dawnego ZSRR. Była przy wsadzaniu do szwajcarskiego pudła Romana Polańskiego. Jednak dla mnie przerodziła się z dziennikarki newsowej w wojenną korespondentkę, reportażystkę z pierwszej linii, gdy milionom Polaków zaczęła pokazywać w relacjach, co dzieje się w Kijowie, na wschodniej Ukrainie. Śmiało stała z mikrofonem przy rosłych bykach z kałachami w dłoniach, ubranych w moro, w kominiarkach na głowach – zadając im pytania dalekie od układności. Szczególnie na dzikiej ziemi, na której kobiety nie są przez mężczyzn uważane za równoprawne partnerki do rozmowy, ba – do partnerskiego przebywania w ich obecności. Jestem przekonany, że Polska telewizja, ale przede wszystkim widzowie będą z niej mieli wiele pożytku.
Maria Wiernikowska
W jej postawie, w jej pytaniach czuć to, że chce z rozmówców wyciągnąć tylko istotę, miąższ, fakty niezbędne do zrozumienia tego, co się wokół dzieje (pewnie dlatego jej idolką i wzorem jest Oriana Falacci). Nie rzuca się gwałtownie na ziemię, nie sapie, nie chrząka bojowo, nie pokazuje rysami twarzy ani strachu ani bohaterstwa. Jej pytania są odważne, takie, które interpretację zostawiają słuchaczowi. Nie podbarwia ich znaczenia. Nie zadaje więcej słów niż trzeba, nie tworzy rymowanej poezji wokół tematu, o który pyta. Przypomina mi w tym postępowaniu wielkiego polskiego korespondenta wojennego, zabitego na polu walki w Iraku równe 10 lat temu – Waldemara Milewicza (1956). Dlatego Arletcie Bojke wierzę w każde wypowiedziane słowo.
Maria Stepan
W sferze dociekliwości przypomina mi zaś Marię Wiernikowską, którą uwielbiałem dawniej za wymuszanie odpowiedzi nawet od najbardziej mrukowatych rozmówców. Ceniłem ją za relacje z objętej wojną ziemi dawnej Jugosławii. Ale także i za to, że z najmniejszej polskiej pipidówy, zapadłej wiochy, zapomnianego miasteczka przywoziła reportaż rozdziewający widzom gęby. No i że wyszła za mąż za znajomego Greka. Dzisiaj w publicznej przestrzeni ciszej o tej sześćdziesięciolatce. Wprawdzie niedawno poruszyła swoich fanów, wyznając, że „lubiła się bzykać, a kolejne ciąże usuwała notorycznie”. Skrobanka była dla niej „jak wyciskanie pryszcza na twarzy”. Ale ten „ogórkowy” temat przesuńmy na miesiące wakacyjne, dołączmy go do potwora z Loch Ness.
Waldemar Milewicz
Przeciwieństwem Arlety Bojke w podawaniu telewizyjnych relacji i dziennikarskich sposobów informowania widzów w miejscach zapalnych jest dla mnie Beata Tadla, też z TVP. Na przykład wzięła z firmy delegację, poleciała do Kijowa, wdziała nieśmiganą gustowną kurtkę, nowiutką kuloodporną kamizelkę i w hotelu, w którym mieszkała, chwilowo zamienionym na polowy szpital, opowiadała o Ukrainie, wykrzywiając twarz niczym słynny Groucho, jeden z komediowych braci Marx.
Ludzie wokół pomagali sobie wzajemnie w T-shirtach, koszulach – a pani redaktor w stroju typu igła zauważyła, że na Ukrainie toczy się wojna! Nie uwierzyłem w szczerość jednego jej słowa, które wpuszczała do mikrofonu. A po powrocie objeżdżała Polskę (na przykład Toruń), opowiadając za niezłe honorarium o ukraińskiej drodze pod górkę. Podobnie przyjmuję relacje reporterki Marii Stepan, która mimo zbolałego głosu, teatralnego wypowiadania (emfaza) dramatycznych zdań – ma własną, autorską tezę na temat, który aktualnie porusza. Raz tylko, podczas relacjonowanie scen z Kijowa, wyrwało jej się na wizji słówko „o Jezu”.
Ale uznała, dzięki Bogu, że to było „strasznie nieprofesjonalne, bo dziennikarz nie powinien publiczności pokazywać swoich prywatnych emocji”. Wszak wiadomo, że dziennikarz niezłomnym jest jak żołnierz strzegący grobu Nieznanego Żołnierza albo nawet pałacu Buckingham.
Piotr Kraśko
Redaktorkom Beacie Tadli i Marii Stepan, przejętym ludzkim krzywdom, dzielnie towarzyszy inny (chwilami przejęty) pracownik TVP – Piotr Kraśko. Już od lat nie wierzę w jego różne przebieranki w stylu commedia dell arte. A to gdy w gumiakach wejdzie do wody podczas powodzi, a to gdy smaruje redaktorską buźkę mówiąc o pożarze. To gościu cybernetyczny, śliski i ugrzeczniony. Świeci odbitym światłem wielkich tego świata, nie ma własnego zdecydowanego zdania. Podczas jego komentarzy w moim ulubionym radiu TOK FM (tam trzeba więcej prywatności, luzu) zmuszony jestem wyłączać odbiornik. Ale skasował mnie emocjonalnie, gdy na Majdanie, w twarzowej militarnej kurtce, artystycznym szaliku z rozcapierzonymi palcami nawijał o wyższości demokracji nad dyktaturą wśród ludów Wschodu. To – prosto z nieba – musiał reżyserować pan Stanisław Bareja. Brał mnie śmiech zamiast żalu i współczucia dla ukraińskiego narodu, który jeszcze wiele lat będzie prostował pokręconą drogę do UE. Gdyż od wczoraj z tamtego nieba zestrzeliwują nie tylko żołnierzy, ale i generałów. Pierwszy nazywa się Sergiej Kulczycki. Dobrze więc, że obok dziennikarskiego teatru, pantomimicznych min, westchnięć i picu łamanego przez przebieranki możemy smakować zajmujące relacje Arlety Bojke.
Zdzisław Smektała
Zdjęcia skitrałem od zięcia