Wrocławscy fani garażowego, brudnego rocka nie przypuścili niestety szturmu na Łykend i aż do godziny 20 – to właśnie wtedy miał się rozpocząć koncert – wnętrze klubu świeciło pustkami. Wrażenie było dość przygnębiające, bo między barem a sceną kręciło się jakieś góra trzydzieści osób, i to łącznie z obsługą lokalu. Przedłużające się oczekiwanie na występ supportującej gwiazdę wieczoru grupy Dead Snow Monster miało jednak swój sens i było zapewne elementem jakiejś sprytnej, niewykluczone, że z góry założonej taktyki organizatorów, bo oto około 20.30 stał się cud: do Łykendu – i to niemal zwartą grupą – dotarło jeszcze kilkadziesiąt młodych ludzi, a zatem frekwencja – zwłaszcza jak na występ tak młodych, wciąż niedostatecznie rozpoznawalnych zespołów – finalnie okazała się zupełnie przyzwoita.
Dead Snow Monster, support dość niespodziewany (z wcześniejszych zapowiedzi wynikało bowiem, że w Łykendzie Magnificent Muttley wystąpi samodzielnie) okazał się bardzo dobrym rozgrzewaczem. Działająca od nieco ponad czterech lat kapela, chwalona m.in. przez Piotra Stelmacha z radiowej Trójki, mająca w swoim dorobku dwie epki i jeden materiał pełnometrażowy, zrobiła na scenie sporo zamieszania i dała bardzo energetyczny występ. Dead Snow Monster porusza się w estetyce zbliżonej do twórczości swoich bardziej utytułowanych kolegów, panowie grali dość długo (45 minut) i nie okazali kompleksów wobec headlinera, więc koniec końców wkupili się w łaski wrocławskiej publiczności.
Magnificent Muttley o sympatię nie musiał zabiegać. Publikę, która zresztą bardzo dobrze znała ich dorobek, mieli za sobą już od pierwszych taktów kawałka „Hound”. Grali dość krótko (godzina łącznie z bisem), ale wykonali wszystko to, co w ich dotychczasowym dorobku najlepsze. W Łykendzie można więc było usłyszeć takie numery Muttleyów jak „Feel So Much”, „Winter”, „Stains”, „No Stress” czy „Frank”. Był też cover – „Hit The City” z repertuaru Marka Lanegana. Świetne wrażenie robiła doskonała współpraca perkusisty Aleksandra Orłowskiego z basistą i wokalistą Krzysztofem Pożarowskim (w „Stains” i „No Stress” szczególnie), niezłą robotę uskuteczniał też obsługujący gitarę Jakub Jusiński. Nie dało się nie zauważyć, że członkowie Magnificent Muttley są naprawdę biegli technicznie, sporo potrafią i że wspólne muzykowanie sprawia im ogromną frajdę (tu znowu należałoby podkreślić imponujące porozumienia na linii bas-perkusja). Jest w ich graniu żar i prawdziwa pasja, jest też odrobina blazy i pozy, są wyraziści, przekonujący, pewni siebie – mają więc wszelkie szanse, by zajść naprawdę wysoko. Co ciekawe, ich twórczość zyskała uznanie w środowisku, które doskonale orientuje się w najnowszych muzycznych trendach (jeśli istnieją wrocławscy hipsterzy, z pewnością paru z nich było w piątek w Łykendzie), spodobała się także raczej sceptycznym wobec wszelkich mód czytelnikom miesięcznika „Teraz Rock”. Zespół Magnificent Muttley dostał więc niejako podwójny kredyt zaufania – ale skoro gra tak dobre koncerty jak ten w naszym mieście, wygląda na to, że z jego spłatą nie będzie miał najmniejszych problemów.
Przemek Jurek