Premierowa była bardzo trudna. Leżałem w trzyosobowej sali z dwoma oryginałami. Jeden, z zawodu brukarz, założył się po pijaku z kumplami, że jednym uderzeniem młotka rozbije sobie kolanową rzepkę. Zakład wygrał. Drugi, uczestniczył z waflami (kolegami) w zakrapianym ognisku na parafii. Było zimno – więc chciał się ogrzać w płomieniach. Przegiął, na wpół spalony poruszał się na wózku. Chłopaki dużo palili i uwielbiali serial Polsatu – „Dlaczego ja”. Smród tytoniu i serial „Dlaczego ja” emitowany z płatnego telewizora na full – dobijały bardziej niż stan mojego zdrowia.
Tym razem było znacznie lepiej. Już w karetce zapanował klimat Jazz Jamboree. Jeden z ratowników po pracy grał w zespole na perkusji, więc przez całą drogę rozmawialiśmy na tematy muzycznej branży. Wspólnie uznaliśmy geniusz muzyczny słynnego perkusisty polskiego pochodzenia Gene Krupy, chwaliliśmy uderzenie Buddy Richa i jego Killer Force, maestrię Jacka De Johnette. Wśród Polaków mieliśmy szacun dla pochodzącego z Wrocławia finezyjnego perkusisty Czesława „Małego” Bartkowskiego. Z młodych baniakarzy chwaliliśmy też wrocławianina Michała Czwojdę, syna mojego kumpla, jazzowego trębacza, Zbyszka. Była też mowa o perkusyjnych blachach firmy Paiste i Zildijana. Niestety, dyskusję przerwało przybycie do szpitalnej izby przyjęć. Razem żałowaliśmy, że ta muzyczna podróż w karetce dobiegła końca.
Dzisiejsze Smektałowe zapiski mają specjalny numer 66. W Stanach Zjednoczonych legendarna droga numer 66 w stanie Illinois zaważyła na historii tego kraju, na jego kulturze, literaturze. Pisał o niej znakomity Jack Kerouac w kultowej, buntowniczej powieści „W drodze”, śpiewał o tym trakcie burkliwy Tom Waits, ocierający się o Nobla Bob Dylan, i jeszcze wielu artystów beat generation. Ten pół czarodziejski numer felietonu, ten numer historycznej drogi – a przede wszystkim polegiwanie na szpitalnym łóżku (przez cztery dni trwał narodowościowy weekend, więc czasu miałem bezmiar) – wywołały u mnie wiele myśli dalekich od codziennej bieżączki, od powszechnej scenariuszowej drabinki. Zapisywałem je na z lekka wymiętej kartce i teraz, przepisawszy na czysto – dzielę się z Wami bez obciachu.
* Czuję się pół-Amerykaninem, a przynajmniej pół-Murzynem. Lubię bluesa i jazz w każdej postaci. Uwielbiam dźwięk organów Hammonda – szczególnie gdy gra Jimmi Smith. Coś się ze mną dzieje, gdy Ette James śpiewa At Last. Albo gdy Kelley Suttenfield śpiewa Odę do Billi Joe. Czerpię wiele z tonów muzyki Keitha Jarretta.
* Ulubiony mój pisarz (autor mądrych dzienników) Sandor Marai, napisał „Cieszę się z pięknej pogody, z talerzyka malin, z sensownego zdania w książce. Pascal miał rację, człowiek jest potworem. Nie, Pascal nie miał racji, człowiek jest cudem”.
W szpitalu czuć wagę takich prostych słów.
* Jakiś czas temu o Maraiu rozmawiałem z Wieśkiem Saniewskim, felietonistą i reżyserem. Wiesiek zastanawiał się, jak można by w polskim kinie oddać klimat „gęstej” powieści Maraia „Żar”. Sfilmowali „Pachnidło” Sueskinda, „Pamiętnik o moich dziwkach” Marqueza, spróbuj zmierzyć się z „Żarem” powiedziałem mu prowokująco. Nakręcili już tę dramatyczną historię Polaka i Węgra – ale wciąż czekam na arcydzieło.
* W radiu „leci” muzyka Beatlesów. Puszczają kawałki z albumu o klubie samotnych serc sierżanta Pieprza (Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band). Pamiętacie okładkę tego słynnego albumu? Jest na niej wiele słynnych postaci z historii naszego globu. Zastanawiam się, czy mógłby się na niej znaleźć także Polak. Wyszło mi, że tylko Lech Wałęsa albo Jan Paweł II. Ale musieliby swoje wielkie czyny objawić przed 1967. To był rok premiery zachwycającego albumu Beatlesów.
* Myślę o tym dość często, czy we Wrocławiu można by ustanowić światową stolicę nowego gatunku muzyki, który wciąż chodzi mi po głowie. Byłby to – uwaga, uwaga – clazz. Clazz, czyli połączona muzyka klasyczna i jazz. Wszystkie gatunki bardzo się ostatnio przenikają – ten melanż byłby ukłonem w stronę słuchaczy wyrobionych middle. Od razu powołałbym, chyba pierwszy na świecie, festiwal nieśmiertelnych standardów. Na obowiązkowej liście znalazłyby się oczywiście: Summertime Gershwina z opery „Porgy and Bess”, Georgia – Raya Charlesa, Sunny – Bobby Hebba, At Last – Etty James, Son of a Preacher Man – Dusty Springfield. I tym podobne hiciory. Byłaby niezła muzyczna uczta.
* Muszę znaleźć sprytną krawcową, która wyprułaby kołnierzyki z moich wszystkich koszul. W ten sposób poszerzę swoją granicę wolności. Nie będę – na przykład – przypominał polityków, kasty lawinowo schodzącej na psy.
* Jakoś też nie mogę przekonać się do ludzi, którzy paplają nieustannie, żyją w codziennej niewoli słówek: powiem szczerze, dokładnie, generalnie, wow, super, fantastycznie, miłego dnia. Nie lubię tych, co palcami pokazują, że coś jest w nawiasie. Tych, co z hukiem rozklekotanych kółek ciągną za sobą walizki rodem z Biedronki – taki niby szyk.
* Za to lubię w Eurosport oglądać wyścigi kolarskie typu Vuelta a Espana, Tour de France. Lecz jazda kolarzy zajmuje mnie mniej. Smakuję obraz małych miasteczek, przez które przejeżdża wyścig. Jak są pobudowane domy. Jakie samochody przed nimi stoją. Jak wyglądają witryny sklepów. Zwiedzam w ten sposób zagraniczne prowincje.
* Włoch Michelangelo Antonioni swój wielki film „Powiększenie” (premiera 1966) nakręcił w Wielkiej Brytanii. Film mocno się wpisał w oznaczenie Anglii jako stolicy mody, szalejącego pop-artu, pirackich rozgłośni zamontowanych na statkach, dyktatu marychy – symbolu wolności. Londyn stał się pępkiem świata, kwitł, fermentował.
Ale i w tym samym czasie londyńczycy pomogli światowej kulturze. Rolling Stonesi, Animalsi i inne rockowe kapele uratowali amerykańskiego bluesa. Zaprosili do Londynu Muddy Watersa i jego kolegów na wielkie publiczne koncerty. Lata 60. w USA to zmierzch bluesa. Amerykańscy muzycy dziwili się, że w Europie dają za śpiewanie bluesa więcej niż 100 dolców za wieczór.
* Pierwszego okołobluesa, utwór „Sunny”, zaśpiewałem w 1968 roku w zgorzeleckiej restauracji Kameralna, wspólnie z zespołem Piotrusie. Wystąpiłem w pierwszej w moim życiu szarej wełnianej marynarce, zakupionej za grosze w Goerlitz (wówczas NRD). W tej marynarce wystąpiłem też jako świadek na ślubie mojej mamy, która wcale tego ślubu nie chciała.
* Koleżka mój, Adaś Rejman, opowiada mi przez telefon to, co usłyszał w jednej ze stacji radiowych: Trwa konkurs z nagrodami dla radiowych słuchaczy. Prowadzący pyta na antenie: Proszę wymienić nazwisko znanego góralskiego bajarza ludowego. Słuchacz poekscytowany nagrodą mówi bez zastanowienia: Smektała!
Pudło, odpowiada redaktor prowadzący: Sabała! A przecież po trosze jestem bajarzem.
* Miałem kiedyś kota (kotkę). Wabiła się Zdzira. Mój syn Tymon ma do dzisiaj kota Świntucha. Pomimo że aż prosiło się, aby Zdzira spotkała się na schadzce ze Świntuchem – do takiego spotkania nigdy nie doszło…
* Po raz pierwszy, chyba od czasów drużyny Kazimierza Górskiego, spod palca strzelam nazwiskami polskich piłkarzy. Przez ostatnie lata te futbolowe nazwiska się zamazywały, bledły, znikały kamforycznie. Teraz proszę bardzo: Wojciech Szczęsny, Kamil Glik, Łukasz Piszczek, Maciej Rybus, Arkadiusz Milik, Sebastian Boenisch, Kamil Grosicki, Grzegorz Krychowiak, Robert Lewandowski, że o naszym profesorze Sebastianie Mili nigdy nie zapomnę. Ciekawe – długo ten stan potrwa?
* Na pomiętej kartce jeszcze wiele zapisków ze szpitalnego łóżka – ale wyczerpuję zwyczajową objętość tekstu. Więc, niczym lekarską receptą, zakończę Lwem Tołstojem. Napisał tak: „I w ciężkiej chorobie tkwi dobro. Kiedy słabnie ciało – silniej czuje się duszę”. Dlatego coraz widoczniejsza starość – na przykład – Arethy Franklin, Joe Cockera nie straszy. Dusze są w nich wciąż mocne.
Publikacja zdjęć idoli – nijak mnie nie mozoli.