Kariera na miarę największych
Andrzej Filończyk zaśpiewał właśnie doskonale premierę „Die tote Stadt” Ericha Korngolda w Bayerische Staatsoper w Monachium. Wystąpił w podwójnej roli Franka/Fritza u boku samego Jonasa Kaufmanna, jednego z najwybitniejszych dziś tenorów na świecie, którego kreacje zresztą zawsze podziwia, bo są przygotowane z niesamowitą dokładnością.
Drugim idolem wrocławianina jest baryton Artur Ruciński („jego głos ma zupełnie niespotykaną barwę, a swoboda bycia na scenie i umiejętności techniczne zachwycają”), obecnie jedna z większych polskich gwiazd wokalistyki na światowych scenach. Obok tenora Piotra Beczały, barytona Mariusza Kwietnia i wrocławskiej sopranistki Aleksandry Kurzak.
Biografie Aleksandry Kurzak i Andrzeja Filończyka są zresztą do siebie podobne. Oboje dorastali, podziwiając w kulisach śpiewające mamy (Aleksandra Kurzak sopranistkę Jolantę Żmurko, Andrzej Filończyk mezzosopranistkę Dorotę Dutkowską), zaczynali naukę jako instrumentaliści (sopranistka na skrzypcach, baryton na fortepianie), a początki kariery zawdzięczają wokalnym konkursom. Ponadto dość wcześnie obydwoje dostali propozycję zaśpiewania w Metropolitan Opera, a nawet mają tego samego agenta (Gianluca Macheda).
Czy Andrzeja Filończyka czeka, podobna do Aleksandry Kurzak, kariera – dopiero się przekonamy, ale profesor Bogdan Makal, wrocławski pedagog barytona, nie boi się już teraz przyznać: – On już w wielu rzeczach mnie przerasta, pracuje z największymi reżyserami i dyrygentami, a co najważniejsze, od razu podejmuje szybkie i właściwe decyzje, dotyczące wykonania partii.
Andrzej Filończyk już teraz może poszczycić się karierą w operowym świecie/fot. Janusz Krzeszowski
Wolę poczekać, aż głos dorośnie
Decyzje to dla wokalistów sprawa kluczowa, bo wielu śpiewaków zbyt szybko sięga po niewłaściwe dla głosu role, za co często płaci wysoką cenę, jak tenor Rolando Villazón, który po międzynarodowych sukcesach musiał zrobić długą przerwę na rekonwalescencję.
Od lat przykładem genialnej dyspozycji wokalnej jest natomiast włoski bas Ferrucio Furlanetto, który jako 70-latek wciąż występuje na scenie. Ale to efekt mądrego gospodarowania głosem i dobierania odpowiednich partii na odpowiednim etapie życia.
– Ja także wolę poczekać, aby głos dorósł do danej roli, nie chcę podpisywać kontraktu tylko po to, by zarobić – zgadza się Andrzej Filończyk. Choć jednocześnie dodaje, że dalekowzroczność w tym zawodzie to przywilej, który zawdzięcza się decyzjom zarówno własnym, jak i mądrości agenta i wielu kontaktom z różnymi teatrami, w których rozmawia się o śpiewaku i planuje jego występy.
Dziś Andrzej Filończyk jest coraz częściej obiektem zainteresowania wielu cast-dyrektorów światowych scen operowych. Profesor Bogdan Makal cieszy się sukcesami ucznia i podkreśla, że wszystko jeszcze przed nim. – Wielkie kariery wokalne często rozgrywają się w okolicy 35 lat, wcześniej śpiewak musi się wdrapywać na szczyt, realizować się – wyjaśnia.
Wrocławski śpiewak zachwyca świat, ale nie zapomina o rodzinnym Wrocławiu i Alma Mater – Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego (w tle), fot. Janusz Krzeszowski
Pianista w kulisach opery
Jako dziecko wrocławski baryton nie marzył o podboju operowego świata, a w domu rodzinnym nikt nie planował mu kariery. – Obcowanie z muzyką było po prostu dodatkową ścieżką rozwoju dla dzieci – tłumaczy. Szkołę muzyczną zaczynał na fortepianie, ale z czasem ćwiczenia były zbyt wymagające i pochłaniały wolny czas.
– Kiedy poinformowałem o tym mamę, przekonała mnie, bym wciąż miał „coś do czynienia” z muzyką i wpadła na pomysł śpiewu. Chór był pierwszym kontaktem ze śpiewem. Plus swoje zrobiły godziny spędzone w operowych zakamarkach i garderobach w oczekiwaniu na to, aż mama skończy spektakl.
Naturalną konsekwencją było pytanie, czy powinien kształcić się w tym kierunku. Dorota Dutkowska wolała się upewnić i zadzwoniła do Bogdana Makala z prośbą o przesłuchanie syna. Pierwsza próba wypadła niejednoznacznie. – Młody chłopak zwracał uwagę piękną barwą głosu w mowie i śpiewie, ale nie chciałem przedwcześnie wydawać opinii. Instynktownie czułem jednak, że mam do czynienia z kimś wyjątkowym – przyznaje Bogdan Makal, jeden z najbardziej cenionych pedagogów wokalnych, pod którego okiem kształcił się m.in. baryton Mariusz Godlewski.
Profesor podjął się jednak zadania, a mama Andrzeja Filończyka usłyszała, że syn musi zrezygnować z wielu rzeczy, bo trzeba się skupić na nauce. Kiedy odparła, że szkoda, Bogdan Makal skwitował: „Szkoda. Ja porzuciłem grę na organach, aby skoncentrować się na jednym wybranym celu”.
Uczeń zachwyca
Z klasy wokalnej w szkole II stopnia Filończyk przenosi się na studia we wrocławskiej Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego, także u Bogdana Makala. Profesor prowadzi swojego ucznia według zasad starej włoskiej szkoły – wyznaje filozofię, że tego, co w czasie śpiewania wykreuje organizm, nie wymyśli żaden pedagog.– Każdy uczeń ma w sobie coś indywidualnego i fenomenalnego. Wystarczy wiedzieć, czego nauczycielowi nie wolno zniszczyć – wyjaśnia Bogdan Makal.
Talent jego podopiecznego jest pielęgnowany i hołubiony. Andrzej Filończyk wprawia w osłupienie słuchaczy. Na jeden z koncertów przychodzi zaproszony przez Bogdana Makala reżyser operowy Roberto Skolmowski (dzisiaj dyrektor Opery i Filharmonii Podlaskiej). – Uśmiechał się z niedowierzaniem, bo Andrzej wyszedł na scenę pogodny, trochę naiwny, jakby nie obawiał się krytyki – wspomina Makal. Kiedy tylko Filończyk zaczyna śpiewać, Skolmowski klnie siarczyście ze zdumienia i zachwytu.
Późniejsze sukcesy barytona poprzedza udział w Akademii Operowej przy Teatrze Wielkim Operze Narodowej pod kierunkiem świetnego pedagoga Eytana Pessena. – To był pomost między polską rzeczywistością a międzynarodową, zobaczyliśmy system nauczania, jaki dominuje za granicą. Dzięki temu nie przeżyłem szoku, kiedy dwa lata później wyjechałem do Zurychu – przekonuje Andrzej Filończyk.
Doskonałą passę barytona przypieczętowuje seria wygranych konkursów wokalnych – najpierw w czeskich Petrovicach i Rzeszowie (obydwa w 2013), potem, tylko w 2014 r., we Wrocławiu, Kielcach i w Pradze, a dwa lata później w legendarnym Konkursie Moniuszkowskim.
Maestro Gabriel Chmura pozwala zabłysnąć
Paradoksalnie, jednak najwięcej zawdzięcza Filończyk III nagrodzie na Sopockich Dniach Sztuki Wokalnej w 2014 r. Na widowni siedzi Gabriel Chmura, dyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu, który proponuje młodemu wrocławianinowi partię w „Pajacach” Ruggera Leoncavalla.
Andrzej Filończyk pierwszy raz staje na profesjonalnej scenie operowej. – Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że teraz się zaczyna, jest na poważnie, trzeba się przygotować i zebrać w sobie, ale wszystko przyszło naturalnie – mówi.
Lata spędzone w Operze Wrocławskiej, także w charakterze statysty na scenie, podglądanie prób, nie poszły na marne. Bogdan Makal wspomina, że publiczność dosłownie zwariowała, kiedy jego uczeń zaśpiewał prolog. – Trzeba oddać Gabrielowi Chmurze, że zrobił wszystko, by wyeksponować piękny głos Andrzeja ponad soczystym brzmieniem orkiestry – dodaje.
„Pajace” to świetna lekcja przed wyjazdem do studia przy operze w Zurychu. Dla śpiewaka szwajcarska metropolia to idealne miejsce do nauki, choć wyzwala też presję. Śpiewaka pilnie się obserwuje w czasie zajęć, ocenia, jak pracuje i się rozwija. Każdy detal ma znaczenie. – Nigdy nie wiadomo, kto siedzi i słucha, dlatego zawsze byłem najlepiej przygotowany – opowiada Andrzej Filończyk.
Metropolitan Opera na horyzoncie
Zurych okazał się szczęśliwy z wielu powodów. Tam po raz pierwszy zaśpiewał Figara w „Cyruliku sewilskim” (jeszcze jako członek studia operowego).
Tam też debiutował w nowej roli w operze „Maria Stuarda” Gaetano Donizettiego z niemiecką sopranistką Dianą Damrau. W podobnej obsadzie powtórzy rolę wiosną przyszłego roku w Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
Angaż poprzedziły cztery spotkania z dyrektorem ds. obsady Jonathanem Friendem i trzy przesłuchania, w tym dwa na scenie MET. – Trzeba było się przedstawić głosem, prezencją, osobowością – wymienia wrocławski śpiewak.
Na najsłynniejsze w tej chwili scenie operowej świata zadebiutuje 19 kwietnia 2020 r. w partii lorda Guglielma Cecila, kanclerza skarbu królowej Elżbiety I, a opera traktuje o burzliwej relacji dwóch kuzynek królowych – Marii Stuart, królowej Szkotów, i Elżbiety I, królowej Anglii. – Partia Cecila, którą już dobrze znam, jest wprawdzie niewielka, ale tym lepiej. Na małym polu muszę więcej pokazać i zadbać o szczegóły – wyjaśnia Andrzej Filończyk.
Nie boi się występu i debiutu w Nowym Jorku. – To było moje marzenie od początku, a wszyscy wiemy, że Met jest najlepiej działającym teatrem operowym i jest o nim najgłośniej – mówi Filończyk.
Radość, presja, wytrzymałość
Na zdjęciu po ostatnim spektaklu „Cyrulika sewilskiego” Gioacchino Rossiniego w operze w Zurychu w 2017 r. Filończyk rozkłada ramiona i szeroko się uśmiecha do publiczności. Radość poprzedzają tygodnie prób, a w tym przypadku znacznie krótszy okres przygotowań, bo wrocławianin zastępuje innego śpiewaka, więc stres jest znacznie większy.
– Ważna jest, rzecz jasna, pierwsza aria Figara „Largo al factotum della città” i albo rozdajesz karty od samego początku, albo będziesz zapomniany – nie ma wątpliwości baryton.
Andrzej Filończyk kłania się po spektaklu „Cyrulika sewilskiego” w operze w Zurychu/fot. Fanopera55555 za Wikipedią
Sprytnego cyrulika Figara zaśpiewa też Filończyk w Moskwie, na scenie słynnego Bolszoja w listopadzie 2018 r. Jego obecność prowokuje wiele komentarzy, że taki młody, a już w głównej roli. – Czekali, aż powinie mu się noga, bo presja była ogromna – wspomina Bogdan Makal i podkreśla, jaką siłę i skupienie musiał mieć śpiewak, by zaśpiewać spektakle na tak wysokim poziomie.
Na przełomie grudnia 2018 i stycznia 2019 r. w Klagenfurcie wrocławian wykonuje łącznie 18 spektakli „Cyganerii” Giacoma Pucciniego. Przedstawienie co drugi dzień. Tylko wtedy zdarzyła się barytonowi mała wpadka. – Rozkojarzyłem się i zacząłem śpiewać tekst z następnej frazy, ale nie pasował do melodii, więc wymyślałem inne zdania po włosku. Mój sceniczny partner, rodowity Włoch, nie mógł przestać się śmiać i zachodził w głowę, co się stało – śmieje się Andrzej Filończyk.
Śpiewak wiecznie w drodze
Operowe życie to przede wszystkim podróże, kolejne hotele i teatry operowe. Na razie wrocławianin uwielbia ten reżim, zmianę otoczenia, poznawanie świata, uczenie się języków. Wyjeżdża najczęściej z narzeczoną, pianistką, która często pomaga mu w pracy. Wspólnie podróżują, zwiedzają, uwielbiają seriale (ulubiony to, na razie, „The Office”).
W wolnym czasie Andrzej Filończyk kibicuje piłkarzom (grał jako chłopak), choć na razie głównie oglądając transmisje, choć dwa razy na sezon pojawia się na stadionie Manchesteru United, by obejrzeć mecz na żywo i poczuć emocje.
Śpiewak czuje się zawsze dumnym wrocławianinem/fot. Janusz Krzeszowski
Wrocławianin całym sercem
Do Wrocławia wraca jak do wytęsknionego miasta, choć ostatni raz wystąpił tu jako… student w czasie Kursu Interpretacji Muzyki Oratoryjnej i Kantatowej podczas festiwalu Wratislavia Cantans. – Nie można być prorokiem we własnym mieście – żartuje śpiewak i dodaje, że na razie w jego grafiku nie ma żadnych polskich teatrów. – Problem w tym, że w Polsce planuje się przedstawienia operowe na pół roku, a w teatrach zagranicznych na trzy lata do przodu – ubolewa Andrzej Filończyk.
Przyznaje, że chyba najłatwiej byłoby zorganizować we Wrocławiu po prostu jego koncert. – Czuję się wrocławianinem, tutaj wracam, mieszkam, tu się z narzeczoną przepakowujemy. Do Oleśnicy jeżdżę odwiedzać mamę, ale zawsze podkreślam, że jestem z Wrocławia – mówi Andrzej Filończyk.
Andrzej Filończyk