Jest jedną z nielicznych polskich dyrygentek, którym udało się przebić w świecie męskiej dominacji i udowodnić, że mają wiele do powiedzenia. W najbliższą niedzielę 6 lipca Marzena Diakun poprowadzi koncert, podczas którego wykonane zostanie Requiem d-moll Wolfganga Amadeusza Mozarta (przeczytacie o nim tutaj). Początek o 16.00. Wstęp jest darmowy.
Magdalena Talik: Niedzielny koncert, którym będzie Pani dyrygowała jest dedykowany pamięci Maestro Marka Tracza, cenionego dyrygenta i jednego z Pani profesorów. Czy dyrygentury można się po prostu nauczyć?
Marzena Diakun: Kiedy tworzyłam swoją klasę dyrygentury i miałam pierwszych studentów zaczęłam się nad tym zastanawiać. Teraz dostrzegam, że im więcej ja sama mam doświadczenia, koncertów, tym więcej mogę przekazać uczniom, ale w dużym stopniu dyrygentura to jednak autodydaktyka. My, jako nauczyciele, możemy jedynie podpowiedzieć, czy uprościć drogę do celu. Ja miałam szczęście spotkać Maestro Tracza, jednego z moich największych mistrzów. Miał instynkt, potrafił zanalizować co jest nie tak i dać nawet krótką wskazówkę, która rozwiązywała problem. Orkiestra i muzycy go uwielbiali, potrafił ich oczarować, a publiczność otworzyć tak, że ludzie słuchali go uszami i duszą. W niedzielę w Bazylice św. Elżbiety oddamy mu cześć.
Magdalena Talik: Zajrzałam do Pani kalendarza. Do kwietnia przyszłego roku praktycznie nie ma jednego wolnego terminu koncertu. Czy to zasługa II miejsca, jakie zajęła Pani w 2012 roku na Konkursie Dyrygenckim im. Grzegorza Fitelberga?
Marzena Diakun: Wygrałam wówczas, oprócz nagrody pieniężnej, określoną ilość koncertów filharmonicznych. Większość projektów już zrealizowałam, a kolejne orkiestry poprowadzę w najbliższym sezonie, który mam w tej chwili wypełniony. Wiele propozycji muszę już przekładać na sezon 2015/16. Ale nawet po II nagrodzie w prestiżowym konkursie o koncerty ciągle muszę walczyć. Przed chwilą wróciłam z Paryża, za chwilę jadę do Anglii. Tylko po to, by pokazać się pewnej orkiestrze, być może przyjdą za tym jakieś zaproszenia.
Magdalena Talik: Wchodząc na Pani stronę internetową widzimy zdjęcie pięknej kobiety, potem czytamy, czym się zajmuje. Dyrygentura, zwłaszcza symfoniczna to zawód wybitnie niekobiecy.
Marzena Diakun: Mogę śmiało powiedzieć, że gdybym była mężczyzną i miała na koncie sukcesy, które mam, byłabym w zupełnie innym miejscu kariery. To pewnik, mogę to udowodnić. Mam świadomość tego, że jeśli trochę się nie postarzę makijażem i nie ubiorę poważnie, zostanę odebrana jako dziewczynka wychodząca naprzeciw dojrzałym ludziom. Trudno mi wykazać autorytet wyglądem, muszę na niego zapracować pokazując, co mam w głowie i sercu, co pokażę dłońmi. Dopiero wtedy ze strony orkiestry przychodzi zrozumienie i zaczynamy pracę.
Magdalena Talik: W Polsce dyrygujące orkiestrami kobiety są bardzo rozpoznawalne – nazwiska Ewy Michnik czy Agnieszki Duczmal znają wszyscy. Im się udało.
Marzena Diakun: Na pewno dzięki silnej osobowości, ciężkiej pracy i wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Sama byłam niejednokrotnie w sytuacji, w której mogłam się poddać, stawiano przede mną przeszkody, wystarczyło powiedzieć: „Dziękuję, zostanę na tym etapie”, a jednak poszłam dalej. Trzeba być mocnym baranem (znak zodiaku Marzeny Diakun – przyp. red.), by to przeżyć, nie poddać się i kontynuować rozwój. Niektórzy wygrywają cechami charakteru, inni tym, że są wspaniałymi organizatorami. W Stanach Zjednoczonych, na przykład, dyrygent niekoniecznie musi być niezwykle muzykalny, tam najważniejsze jest, aby pozyskiwać dotacje, dogadywać się z lokalną społecznością, przyciągać na koncerty publiczność – słowem zadanie dla świetnego menadżera.
Magdalena Talik: Bycie dobrym psychologiem też jest ważne? W końcu stoi Pani przed kilkudziesięcioma różnymi ludźmi i musi nimi pokierować.
Marzena Diakun: Działam bardziej intuicyjnie. Jeśli coś nie wychodzi, próbuję analizować jakie błędy popełniłam, ale chyba nie jestem typem psychologa, który potrafi zrozumieć i zinterpretować zachowanie poszczególnych muzyków. Choć, pamiętam, że kiedyś byłam na specjalnych warsztatach z ekspertem, który wprowadzał nas - dyrygentów w tajniki pracy z dużym zespołem ludzi.
Magdalena Talik: Kariera często oznacza, zwłaszcza dla kobiety, samotność. Za mężczyzną stanie kobieta, która zadba o dom, zapewni psychiczne wsparcie. Kobieta natomiast płaci bardzo wysoką cenę za realizowanie pasji na światowym poziomie.
Marzena Diakun: To prawda. Ja polubiłam moją samotność, już się do niej przyzwyczaiłam. Muszę bardzo dużo poświęcić, ale robię to z pełną świadomością. Na razie wybrałam koncerty i intensywnie poszukuję agencji artystycznej z prawdziwego zdarzenia. Koncertowanie jest moją wielką pasją. Życie osobiste wypełniają mi bliscy przyjaciele, którzy wspierają mnie w karierze artystycznej. Gdyby przyjrzała się Pani biografiom wielkich dyrygentów niemal zawsze stoi za nimi kobieta. Jest obecna podczas prób, koncertów, jeździ z mężem po świecie, zaś dyrygent ma przy sobie drugą połowę, która wspiera i ma wpływ na to, że jest taki mocny psychicznie w tym zawodzie. Dlatego jest im łatwiej, bo ja jeszcze nie spotkałam mężczyzny, który by poświęcił swoją karierę dla mnie.
Magdalena Talik: Ceniony dyrygent Tadeusz Strugała opowiadał mi kiedyś, że wiele bardzo utalentowanych studentek dyrygentury potem przepada, nie kontynuuje kariery, choć są na to warunki. Dlaczego?
Marzena Diakun: Bo dyrygentura to jednak nie jest specjalnie kobiecy zawód, większość cech wymaganych u dyrygenta to cechy kojarzone z mężczyznami. Ale kiedy rozmawiam ze znajomymi ze Stanów Zjednoczonych tam punkt widzenia jest zupełnie inny. To wręcz nie do pomyślenia, aby mówić o płci mózgu, rozdzielać kobiety i mężczyzn. Liczą się także weryfikacje. Nie zawsze najlepsi są oceniani najlepiej. Oceniający, którzy mają wpływ na to, kto się wybija w świecie, coraz częściej są pozbawieni wrażliwości na brzmienie, barwę, interpretację. Coraz trudniej wyłonić dobrych muzyków, a nie tylko sprawnych showmanów.
zdjęcia: Tomasz Walków