wroclaw.pl strona główna Kulturalny Wrocław – najświeższe wiadomości o kulturze Kultura - strona główna

Infolinia 71 777 7777

18°C Pogoda we Wrocławiu

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 20:20

wroclaw.pl strona główna

Reklama

  1. wroclaw.pl
  2. Kultura
  3. Aktualności
  4. Książki na wiosnę. Co ciekawego i wartościowego przeczytać

Tym razem książki zostały ułożone według krajów, w których toczy się akcja. Jest sporo literatury skupionej na Francji, Anglii, Irlandii, Kanadzie, czy Korei Południowej. Wśród polskich hitów wznowienie „Błon umysłu” prof. Jolanty Brach-Czainy, a fanów nowej prozy ucieszą książki Sally Rooney i Lauren Groff, zaś miłośników dawnych powieści zachwyci przekład Nicolasa Edme Rétifa de la Bretonne.

Reklama

Polska – nasza mała wielka egzystencja

Wznowienie „Błon umysłu” (a wcześniej „Szczelin istnienia”) w Dowodach na Istnienie, które specjalizują się w reportażach i czeskiej prozie to pomysł genialny w swej prostocie. Bo teksty profesor Jolanty Brach-Czainy, czy bardziej należałoby pisać Jolanty, córki Ireny, wnuczki Bronisławy i prawnuczki Ludwiki (w ten sposób kobieta może prezentować siebie niezależna od nazwiska nadawanego przecież po mężczyźnie) znali absolwenci kilku kierunków uniwersyteckich i czytelnicy w latach 90., ale ich uniwersalność trzeba znowu przypomnieć.

Niewielu mamy akademików, którzy piszą jak amerykańscy naukowcy – nie obawiając się wpleść w filozoficzny dyskurs własnego życia, doświadczenia, także feministycznego i czyniąc to z wielką swobodą i naturalnością, niekoniecznie idąc na barykady. Może dlatego, że Pani profesor pisze o zjawiskach bliskich każdemu (przejawy naszej cielesności, jak oddech, czy towarzyszące nam w codzienności rośliny, jak kabaczek), ale w poetycki sposób, za sprawą którego przyglądamy się sobie i naturze na nowo.

To dlatego pochłania się każdą jej książkę, nawet tę już czytaną, z autentycznym zachwytem. W tekstach Jolanty, córki Ireny, wnuczki Bronisławy i prawnuczki Ludwiki to kim jesteśmy, dokąd zdążamy i co towarzyszy nam w tej wędrówce podnoszone jest do rangi sztuki.

Polska – kto nam tłumaczył literaturę

Jeszcze zanim Olga Tokarczuk została laureatką Nagrody Nobla chętnie podkreślała, jak ważni dla jej literatury są ci, którzy pomagają ją przekładać na obce języki, przybliżać innej kulturze. Wprawdzie w Polsce tłumacze w minionych latach też nie musieli pozostawać anonimowi (Zofia Chądzyńska rozkochała Polskę w Cortazarze, Bronisław Zieliński w Capote’em, Stanisław Barańczak w Szekspirze, Małgorzata Łukasiewicz w Sebaldzie, a przykłady można mnożyć), ale książek o nich bywało niewiele (jak znakomity tom rozmów „Wte i wewte” Adama Pluszki).

Drastyczną lukę wypełni z pewnością arcyciekawa książka „Trzy tłumaczki” tłumacza Krzysztofa Umińskiego (Wydawnictwo Marginesy), który przybliża biografie trzech znakomitych specjalistek od przekładu – Joanny Guze (z francuskiego) oraz Marii Skibniewskiej i Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej (z języka angielskiego). Pierwszą kochają fani Chateaubrianda, Dumasa, Camusa, drugą fanatycy Tolkiena, a trzecią z bohaterek – wielbicielki Jane Austen, między innymi.

Umiński sięgnął po listy, słuchał opowieści ludzi, którzy znali nieżyjące tłumaczki (Joannę Guze i Marię Skibniewską), o Annie Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, która wciąż jest bardzo aktywna pisze z niezwykłą swadą. Biografie kobiet, które przetłumaczyły dla nas wielką literaturę wprawią w zdumienie, bo zawód wybierały Panie często późno, życie miały niełatwe, ale i wyjątkowo barwne, a wielkie translacje rodziły się w zaskakująco skromnych warunkach. Książka nie do przeoczenia!

Czechy (Praga – pachnąca piwem, brzmiąca Mozartem)

Można było w ubiegłym roku przegapić „Praskie święta radości”, niewielką książkę Jacka Pomorskiego (nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego), ale byłby to błąd. Zwłaszcza dla wielbicieli Pragi i piwoszy, a jeszcze dodatkowo entuzjastów Mozartowskiego „Don Giovanniego” (bo opera miała premierę w Pradze).

Początek jak z „Anny Kareniny” – „Większość par zdaje sobie w końcu sprawę, że nie jest szczęśliwa”, ale potem jest i w stylu Pana Bohuszka Hrabala i „Dobrego wojaka Szwejka” i tyrad Don Giovanniego pisanych przez librecistę Lorenza da Ponte. A wszystko to świetnie połączone, przykryte egzystencjalną pianą i wyborne, jak piwa „U Czarnego Woła” na Hradczanach, gdzie ignoruje się turystów, albo u „Złotego Tygrysa”, gdzie aparaturę piwną przelewa się, po Bożemu, wrzątkiem, aby napój nie kwaśniał, albo „U Hynků”, gdzie widywano nieśmiałego Pana Hrabala. I smaczne to, jak tosty „U Kocura”, na razowo-kminkowym chlebie, a na nich smažený camembert z malinami!

Ale ten tom to nie tylko fantasmagoria kulinarna. „Praskie święta radości” to też opowieść o teatrze, Hrabalu, miłości do kobiet, Pragi i jej pozornie zwyczajnych, a przecież magicznych miejsc. Tego tomu nie czyta się błyskiem, ale z głowy nie wychodzi. No i trzeba go koniecznie zabrać, aby czytać, kiedy nas już los rzuci do miasta sąsiadów.

Austria (Wiedeń) – co siedzi w byłym bramkarzu

Podczas gdy Austriacy po II wojnie światowej chętnie zamietliby pod dywany niewygodne kwestie związane z ich aktywnością po Anschlussie, kilku austriackich pisarzy zrobiło wszystko, aby zerwać dywany i zasłony obnażając hipokryzję, mieszczańskie zakłamanie, głupotę. Thomas Bernhardt do tego stopnia nienawidził podwójnych standardów, że zakazał wydawania swoich powieści w ojczyźnie, z kolei obecny noblista Peter Handke wypowiedział niegdyś kolegom po piórze „impotencję opisu i głupotę”.

Teraz łódzka Officyna po raz pierwszy publikuje jego opowiadanie z 1970 roku „Strach bramkarza przed jedenastką” (w przekładzie Kamila Idzikowskiego). W posłowiu Marcin Polak pisze o twórczości Handkego, że nosi znamiona autoterapii. Pamiętamy wydane już pewien czas temu w Polsce książkę „Pełnia nieszczęścia” poświęconą jego matce, która popełniła samobójstwo, drobiazgowy zapis czynności, które mają na celu doprowadzić do wyjaśnienia, dlaczego kobieta zdecydowała się na tak radykalny krok.

Podobnie skrupulatnie Handke oddaje świat Josefa Blocha, dawnego bramkarza, którego rozchwiane życie trzyma w ryzach... popełnione przez niego morderstwo. To przejmująca literacka wiwisekcja, bo zaglądamy w umysł neurotyka z jego manią wątpienia, obsesją formułowania myśli, wstrętem. Handke, jak przypomina Polak, pisze, aby poznać, co inni myślą i mówią i aby dokładniej i wrażliwiej istnieć, aby lepiej się porozumieć z innymi. Ten niewielkich rozmiarów utwór jest mocną tego faktu manifestacją.

Europa w ogniu wojny, Niemcy w samobójczym szale

Blisko 900-stronicowa „Centrala Europa” Williama T. Vollmanna (w przekładzie Jędrzeja Polaka, Wydawnictwo W.A.B.) to lektura nie dla cykorów, sama bibliografia zajmuje tu prawie 100 stron, a amerykański autor dokonał tytanicznego researchu, aby napisać przedziwną gatunkową hybrydę o totalitarnym szaleństwie, jakie ogarnęło Europę w XX wieku, a którego eskalacją była II wojna światowa.

Hybryda, bo jest i fikcją historyczną i biografią, i pierwszorzędną powieścią, nie tylko dlatego, że bohaterami są wojskowi (m.in. generałowie Friedrich Paulus i Andrij Własow), artyści (kompozytor Dmitrij Szostakowicz, poetka Anna Achmatowa, malarka Käthe Kollwitz), czy działacze polityczni (jak Nadieżda Krupska, żona Lenina). Przede wszystkim przejmują nas motywy działania i życiowe decyzje podejmowane przez bohaterów, które tak obsesyjnie analizuje Vollmann.

To książka, która wywoła pewnie zajadłą dyskusję u historyków (że jakim prawem autor sobie tak pozwala), ale czytelników wciągnie w pasjonującą podróż po naszym strasznym XX wieku w autorskim stylu Vollmanna, który historii wprawdzie nie studiował na uniwersytecie, ale doświadczył na własnej skórze (m.in. jako korespondent w Afganistanie). Może dlatego jego „Centrala Europa” jest zjadliwa, ironiczna, zmysłowa, epicka.

***

Ciekawą alternatywą dla Vollmanna będzie lektura „Samobójców” Christiana Goeschela (przekład Macieja Antosiewicza, Wydawnictwo Wielka Litera), który pisze o tym, jak Niemcy – począwszy od 1918 roku, czyli zakończenia I wojny światowej do upadku Trzeciej Rzeszy – nie wahali się targnąć na swoje życie, a w pożegnalnych listach przekonywali, że nie będzie warto żyć w świecie po Führerze i narodowym socjalizmie.

Temat intrygujący, dotychczas podejmowany (na taką skalę) w kulturze raczej rzadko. Przypomina się słynna scena ze „Zmierzchu bogów” Viscontiego, gdy świeżo poślubiona para zostaje zmuszona do zażycia trucizny, a ich martwe ciała reżyser pozuje w szczególny sposób. Na okładce książki umieszczono koloryzowane zdjęcie z 18 kwietnia 1945, gdy do Lipska weszły amerykańskie oddziały. Postać na pierwszym planie (w pielęgniarskim czepku) to Regina Lisso, córka zastępcy burmistrza miasta, przed nią przechylona w krześle jej matka Renate Stephanie, a na tylnej okładce zobaczymy ojca, zastępcę burmistrza Lipska – dr Ernsta Kurta Lisso. Wszyscy zażyli cyjanek.

Ale samobójstwa po klęsce nazistów nie były w Niemczech niczym nowym. Brytyjski historyk zwraca uwagę, że pierwsza fala dotknęła kraj po przegranej I wojnie światowej, gdy fatalna sytuacja ekonomiczna popychała ludzi do odbierania sobie życia, choćby po to by ulżyć cierpiącej niedostatek rodzinie. Kolejne nadeszły z rządami nazistów (choćby samobójstwa niemieckich Żydów przerażonych prowadzoną skrupulatnie zbrodniczą polityką stopniowego wykluczania ich z życia publicznego), podczas wojennych działań i wreszcie po spektakularnej klęsce Hitlera. Solidny dokument, w dobrym stylu brytyjskich historyków.

Szwecja (Sztokholm) – ich troje na zakręcie

Na okładce „Tria” Johanny Hedman (w przekładzie ze szwedzkiego Ewy Wojciechowskiej, Wydawnictwo Wielka Litera) czytamy, że to powieść sztokholmska dla fanów prozy Sally Rooney, ale w tym przypadku nie trzeba koniecznie powoływać się na irlandzką autorkę bestsellerów. „Trio” broni się świetnie jako oryginalna, przejmująca książka o wchodzeniu w dorosłość. Nawet ciekawsza od „Rozmów z przyjaciółmi” Rooney, skoro już czynimy porównania.

Bohaterowie to Szwedzi – Thora i August – dwoje sztokholmczyków z uprzywilejowanych rodzin i Hugo, przybysz z biedniejszej familii, który przyjeżdża do stolicy na studia i znajduje schronienie u rodziców zamożnej Thory. Miejscem akcji będzie też przez chwilę Paryż.

Między tymi trojgiem zaiskrzy fascynująca przyjaźń, początkowo nieufna, potem oddana, pojawi się i miłość, często przywodząca na myśl grę, której zasady nie zostały do końca ustalone. Owo uczucie będzie miało na swojej drodze klasowe uprzedzenia, lęk przed otwarciem się na prawdziwe uczucie, zazdrość, niepewność maskowaną przekonaniem o własnej nieomylności. Fantastyczny portret ludzi u progu ważnych życiowych decyzji, pozornie dojrzałych, w rzeczywistości pełnych wątpliwości i obaw.

Dania (Kopenhaga) – autobiografia naznaczona bólem

Tove Ditlevsen należy do kanonicznych autorów ze Skandynawii, prawdziwe „must read” (wspomina o niej także Johanna Hedman w swoim „Trio”), a „Trylogia kopenhaska” nareszcie ma polski przekład (podjęła się go Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Czarne 2021). Warto poznać tę niezwykłą książkę składającą się z trzech ksiąg nie tylko ze względu na burzliwe losy duńskiej poetki i autorki powieści (przed sześćdziesiątką popełniła samobójstwo), ale także historyczne tło, bo choć dziś kraje Północy uważane są za ostoję praworządności i dostatku, jeszcze przed wojną i po niej nie żyło się tu łatwo.

Zwłaszcza jeśli należało się do niskiej sfery społecznej, z której podźwignięcie się wymagało nie lada determinacji, a dodatkowo rodzina nie dała żadnego emocjonalnego wsparcia. Można się nawet dziwić, jak na jałowej glebie ubogiej dzielnicy Kopenhagi mogła wyrosnąć tak wielka literacka osobowość, która już jako dziesięciolatka mogła pochwalić się pierwszymi wierszami.

Jej dorosłe życie obfitowało w wiele rozczarowań - kilka małżeństw i przygodni kochankowie nie spełnili oczekiwań, nawet sukcesy literackie nie były w stanie cieszyć na dłuższą metę, w życiu Ditlevsen deficyt uczuciowy z dzieciństwa pozostał jedną z niewielu pewnych rzeczy. A jest przy tym Dunka nieprawdopodobnie, obezwładniająco wręcz szczera wobec siebie. Takiego autoportretu dawno nie czytaliśmy, a fani Karla Ove Knausgårda odnajdą w prozie Ditlevsen wiele pokrewnych tematów. Do tej książki będziemy nie raz powracać.

Francja (Paryż, A.D. 1386) – pojedynek o życie i niewieścią cześć

Jest rzeczony rok, mroźny poranek, a osiemnastoletni Karol VI ogląda z zapartym tchem pojedynek konny, jaki stoczą ze sobą Jean de Carrouges i Jacques Le Gris. Wszystko przez piękną Marguerite, żonę pierwszego z nich, która, na nieszczęście, wpadła w oko drugiemu. W ciekawej, napisanej w ścisłym oparciu o źródła, ale i ze swadą oraz zilustrowanej mapami książce „Ostatni pojedynek. Zbrodnia, skandal i sąd boży w średniowiecznej Francji” (przekład Jakub Jedliński, Wydawnictwo Marginesy) Eric Jaeger przybliża nam arcyciekawy spór, jaki zelektryzował ówczesną Francję, a słyszała o nim cała Europa.

Książka profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego tak dalece spodobała się Ridleyowi Scottowi, że na jej podstawie nakręcił znakomity film, który w Polsce został, niestety, przyćmiony przez także jego autorstwa, ale wyjątkowo słaby „Dom Guccich” (oba trafiły na ekran w podobnym czasie). Warto po lekturze sięgnąć po ekranową wersję (przeciwników grają Matt Damon i Adam Driver, zaś w rolę Marguerite wcieliła się Jodie Comer).

Akcja zaczyna się sześć lat przed 1386 rokiem, kiedy Jean de Carrouges poślubia Marguerite, dobrą partię, zarazem jednak córkę dwukrotnego królewskiego zdrajcy. W tym samym roku zaczęły się waśnie z dawnym przyjacielem, Jacques’em Le Grisem, którego pozycja na dworze ciągle rosła. Niesnaski ewaluowały, a kulminacją był odwet na żonie de Carrougesa. Nastąpił w styczniu 1386 roku, kiedy kobieta pozostająca akurat pod opieką teściowej (która wyjechała) została napadnięta i zgwałcona. Poprzysięgła, że będzie szukała sprawiedliwości i tak się stało.

Historia pasjonująca, w duchu feministycznym, ale też będąca dowodem na to, jak niewiele wiary pokładano w świadectwie kobiety, nawet najbardziej cnotliwej.

Francja (Paryż, A.D. 1797)– Napisał Nicolas Edme Restif de La Bretonne

Łódzka Officyna, która w obecnej rzeczywistości wydawniczej naszego kraju, bodaj jako jedyna z podziwu godną konsekwencją publikuje wielkie powieści w nowych przekładach (wznawia „W poszukiwaniu utraconego czasu”, czy ostatnio „Ulissesa” na nowo spolszczonego przez niezmordowanego Macieja Świerkockiego) tym razem prezentuje fanom powieść z czasów XVIII wieku – „Pana Mikołaja czyli serce ludzkie odsłonione” w wyśmienitym przekładzie Ryszarda Engelkinga.

To autobiografia (ale podkoloryzowana), którą własnym sumptem wydał Nicolas Edme Rétif de la Bretonne, skandalista swoich czasów, wyjątkowo płodny autor (aż 200 tomów!), który nie bał się żadnej pracy i żadnego tematu do opisania. „Urodziłem się pisarzem” - przekonywał zresztą. Tej opinii wielu, niestety, nie podzielało, bo Mikołaj nabywców na „Pana Mikołaja” nie znalazł, nieoczekiwanie jednak znalazł kilku oddanych czytelników (jak XIX-wiecznego poetę Gérarda de Nervala) i utwory nie zaginęły w pamięci.

Po latach Francuzi w legendarnej serii Bibliothèque de la Pléiade (trochę młodsza od naszego Ossolińskiego Wydania Narodowego) odkrywają na nowo Bretończyka, który garściami czerpał tematy do swoich powieści z bogatego i nieco awanturniczego żywota. My czytaliśmy Rétifa w latach 80. – „Noce paryskie” (okładka „Pana Mikołaja” pięknie koresponduje z tamtą z Wydawnictwa Literackiego), czy „Ostatnią przygodę czterdziestoparoletniego mężczyzny” (też w przekładzie Ryszarda Engelkinga) i 90. (w „Literaturze na świecie”). I tylko tyle. 

Ryszard Engelking wybrał z całej autobiografii mniej więcej jedną trzecią, czyli właściwie crème de la crème, od momentu narodzin narratora 22 listopada 1734 roku w wiosce Sacy po jego Exegi monumentum z 1797 roku. A pomiędzy tymi datami są m.in. pierwsza lektura ojcowskiej Biblii, terminowanie u drukarza, podboje miłosne i rzesza nieślubnych dzieci (ogólnie spłodził ich ponoć dwadzieścioro), kolejne pobyty w Paryżu i zostanie autorem.

Rzecz napisana potoczyście, dowcipna, stylowa, wprost wymarzona dla znudzonych powtarzalnym stylem wielu współczesnych pisarzy. No i pewnie niewielu z nich stanęłoby przy domowej prasie drukarskiej, aby – jak Rétif – odbijać 450 egzemplarzy pierwszych pięciu epok (książka składa się ostatecznie z 10) autobiografii. Magnifique, Monsieur Nicolas!

Francja (A.D. 1944) – Rueil, senne przedmieście Paryża

Pamiętacie film „Purpurowa róża z Kairu” Woody’ego Allena, w którym bohater z kinowej widowni trafia na ekran, a ściślej, do granego właśnie filmu? Amerykański reżyser mógł pożyczyć pomysł od Raymonda Queneau, ojca założyciela słynnej grupy OuLiPo, której członkowie uwielbiali pisać w rytm matematycznych i filozoficznych wykładni. W książce „Daleko od Rueil” (w przekładzie Anny Wasilewskiej, Państwowy Instytut Wydawniczy) jeden z bohaterów, wcześniej oglądający western, w pewnym momencie wchodzi na ekran, „wskakuje na konia i oto puszcza się galopem”. Pomysł prawdziwie przewrotny, ale takich znajdziemy u Queneau więcej.

To nie jest łatwa książka, wielu może zmęczyć, ale ci, którzy nie tylko wytrwają, ale postarają się zanurzyć w nurcie stylu francuskiego mistrza, jego specyficznej narracji odnajdą w dialogach i akcji wyborne poczucie humoru, pure nonsensowe. „Daleko od Rueil” to nie tylko uczta dla poszukujących w literaturze innych, nieoczywistych doznań, ale też dla kinomanów (zresztą sam Queneau był w latach 50. Poproszony do jury głównego festiwalu w Cannes), bo magia ekranu przyciąga postaci, zmienia im tożsamość, a trzeba od początku uważnie śledzić wydarzenia, bo autor funduje nam podróż intertekstualną z istotną refleksją nad naszym życiem i codziennością.

Zainteresowanym warto podpowiedzieć, aby koniecznie zwrócili uwagę na wszy. Bo ten ludzki oprawca pojawia się w dialogach niczym wagnerowski leitmotiv w „Pierścieniu Nibelunga”. Wyborne!(A.D. 1960) – Queneau, zabawa językiem i stylem

Francja (Dolina Loary)– Nowy Jork, czyli Manguel pakuje książki

Wioska na południu Doliny Loary, stara kamienna plebania, Alberto Manguel żyje tu z partnerem i...35 tysiącami tomów. Przesada? Nie w tym przypadku, bo syn dawnego ambasadora Argentyny w Izraelu (w domu w Tel Awiwie miał już pierwszą półeczkę z książkami) uważa, że książki składają się na to, kim jest, a jego „Pożegnanie z biblioteką” to książka odurzająca, popełniona przez erudytę dla tych, którzy nie wyobrażają sobie życia bez swojej manii posiadania kolejnego tomu.

„Chcę, jak nienasycony łupieżca posiadać na własność książki, które czytam” – pisze Manguel i doskonale wiemy, że nie przesadza. On rzeczywiście namiętnie książek pożąda. We Francji uszeregował księgozbiór nie alfabetycznie, ale lingwistycznie, a czasem tematycznie i z listy lektur wykluczył autorów z listy bestsellerów „New York Timesa” (jak śmiał, przecież Amerykanie bezgranicznie ufają takim rankingom i poleceniom znanych osób).

Zanim pojawiła się ustronna plebania były jeszcze zbiory gromadzone w rodzinnej Argentynie, z której wygnała Manguela sytuacja polityczna, potem pudła z książkami odbywały cierpliwe peregrynacje do Paryża, Londynu, Mediolanu, na Tahiti, do Toronto i wszędzie tam, gdzie akurat życie i aktywność zawodowa rzuciły właściciela. Największym problemem okazał się Nowy Jork i niewielkie mieszkanko, w którym schronienie mógł znaleźć jedynie promil całej kolekcji. W przepięknej elegii Manguel pisze o opuszczaniu księgozbioru jak o rozstaniu z najbliższym człowiekiem i porusza do głębi duszę każdego wrażliwego czytelnika. 

Kiedyś wydawało mi się, że pięknie o bibliofilii pisała Anne Fadiman, teraz już wiem, że jej „Ex libris, Wyznania czytelnika” było tylko błyskotliwym preludium do lektury erudycyjnego „Pożegnania z biblioteką” Alberta Manguela w pięknym przekładzie Michała Tabaczyńskiego (Wydawnictwo Drzazgi), w którym autor z prywatnej i pewnie dla wielu podejrzanej manii czyni zajęcie. Ba! Pasję na całe życie.

Anglia (Londyn) – jak spełnić sen o karierze

Główny bohater powieści Davida Szalaya „Londyn” (w przekładzie Dobromiły Jankowskiej, Wydawnictwo Pauza) próbuje ten sen wyśnić, ale złośliwy los mu to uniemożliwia. Taka jest oficjalna wersja Paula Raineya, bo spec z branży reklamowej jest też alkoholikiem i lekomanem w nieudanym związku.

Ale opowiadana przez kanadyjskiego pisarza historia, choć rozgrywa się w europejskiej metropolii, mogłaby się dziać tam, gdzie praca drenuje mózg, zbliżają się deadliny, a człowiek próbuje stanąć na wysokości zadania. Rzecz w tym, że w wielu branżach nie istnieje już logika, w myśl której można działać. Liczy się instynkt przetrwania, bezwzględność, spryt, działanie często irracjonalne.

Nieprzypadkowo o „Londynie” pisze się w kontekście filmu „Glengarry Glenn Ross”, w którym dwa dni z życia sprzedawców stają się sceną dramatu najwyższej próby, bo obnażają nie tylko bezwzględny system, ale przede wszystkim jego ofiary – zarówno tych, którzy jeszcze dyktują warunki w  rzeczywistości, jak i tych, którzy nie mają już siły walczyć i desperacko próbują utrzymać się na powierzchni. Praca nie jest tylko zajęciem na pół dnia, staje się alternatywną rzeczywistością, w której żyjemy. Rewelacyjnie napisana (podobnie jak opowiadania Szalaya, które niedawno wydała Pauza) powieść o Matrixie, którego częścią się (nie)świadomie stajemy. Mocne przeżycie i świetna literacka wędrówka w kręgi biznesowego piekła!

Anglia (Wiltshire) – Wiek (nie)pokornych kobiet

Na nową książkę Lauren Groff, która zelektryzowała dosłownie polskich czytelników jako autorka fenomenalnego tomu opowiadań „Floryda” (w kongenialnym przekładzie Dobromiły Jankowskiej, naszej Kreatywnej z 2020 roku), przyszło nam trochę poczekać. „Matrix”, w polskiej wersji przetłumaczony jako „Wyspa kobiet” (spolszczył Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Pauza) z pewnością zaskoczy.

Tym razem autorka, znana z erudycji (podobno czyta regularnie przynajmniej 100 książek rocznie) i umiejętności sensualnego opowiadania historii przedstawia intrygujące dzieje Marie de France, gruntownie wykształconej, utalentowanej, ale wybitnie nieurodziwej niewiasty, którą z francuskiego dworu wydalono, aby osiadła – jako przeorysza – w angielskim klasztorze w ponurym Wiltshire. W obydwu krajach władała wówczas (mamy XII wiek) Eleonora Akwitańska – Marie nie kryła wielkiej fascynacji władczynią i pragnęła się jej przypodobać. W miejscu przeznaczenia, wyjątkowo ascetycznym, a nawet morowym klimacie, który umartwiał (dosłownie) odosobnione kobiety, Marie zbudowała nowy ład. Oparty na siostrzeństwie i umiejętnie sprawowanej władzy.

Interesujący tom, choć niektórzy zarzucają autorce, że jej bohaterka stosuje techniki dominacji iście z męskiego świata – nie cofnie się przed sprytną manipulacją i zdominuje środowisko, by osiągnąć cel. Groff świetnie buduje nastrój, a jej styl zawsze budzi podziw. Dla niektórych ta historyczna fikcja będzie pochwałą kobiecego świata, dla innych refleksją nad brutalną rzeczywistością, w której nawet wysokie sacrum trudno trzymać na dystans od profanum.

Anglia – Kornwalia opisana w pełnym zachwycie

Nie tylko tytuł książki Lamorny Ash „Skryte, jasne, słone. Rybackie miasteczko w Kornwalii” (w przekładzie Kai Gucio, Wydawnictwo Czarne) wskazuje na najbardziej wysunięty na południe cypel Wielkiej Brytanii. Dowodem, że autorka z Londynu doskonale wybrała temat jest jej kornwalijskie na wskroś (a nieprzypadkowo nadane przez matkę) imię. Bo „Lamorna” wywodzi się z zachodniej Kornwalii, a potencjalnie mogło powstać ze słów „dolina” (valley) i „morze” (sea).

Tak więc dwudziestodwulatka, która wyruszyła pociągiem w podróż ze stolicy do słynnego Penzance (pamiętacie operetkę „Piraci z Penzance”, której akcja rozgrywa się na kornwalijskim wybrzeżu za panowania królowej Wiktorii?) wiedziona jest nie tylko instynktem pisarskim, ale bodaj przeznaczeniem.

W tę książkę trzeba się swobodnie, spokojnie zanurzyć, w tym niespiesznym tempie, w jakim snuje swoją opowieść podróżniczą Lamorna Ash. I okazuje się prędko, jak bardzo brakuje nam podobnych historii – mało spektakularnych (chyba że za taką akcję uznamy łowienie ryb), z niewielkim potencjałem na hit, ale obezwładniających z innego zupełnie powodu – pięknej symbiozy ze światem, którego na chwile autorka stała się częścią.

Ash nie tylko rozmawia, łowi, mieszka u miejscowych i pije z nimi piwo, ale w swoje obserwacje wplata przeczytaną przez siebie i przemyślaną wielką literaturę – Chaucera, Woolf, czy Sebalda. Z tych refleksji rodzi się wyjątkowej urody tom. Nie wolno go przegapić!

Irlandia (Dublin) – W kręgu przyjaciół

Sally Rooney w natarciu. Ci, którzy oszaleli na punkcie jej „Normalnych ludzi” (a potem genialnego serialu w Hulu), czy „Rozmów z przyjaciółmi” zamawiali z wyprzedzeniem najnowszą powieść „Gdzie jesteś, piękny świecie” (w przekładzie Jerzego Kozłowskiego, Wydawnictwo W.A.B.). Jej tytuł wywiodła autorka z wiersza „Bogowie Grecji” Friedricha Schillera (z którego fragment wykorzystał potem w pieśni Franz Schubert) – „Gdzie jesteś, piękny świecie? Wracaj, wskrześnij/Czasie rozkwitu natury zamierzchłej!” (jak przekładał ten utwór Włodzimierz Słobodnik, a Schiller wołał o upadku pogańskiego świata z jego bogami, życiem w zgodzie z naturą, radością.

U Sally Rooney bohaterkami są dwudziestoparoletnie kobiety – Alice i Eileen a także ich kochankowie – Feliks i Simon. W postaci zmęczonej sukcesem pisarki Alice odnajdziemy swego rodzaju alter ego samej Rooney, a w Eileen krytycy dopatrują się starszej Marianne z „Normalnych ludzi”.

Czworo bohaterów zmaga się z różnymi problemami, przyciąga się i odpycha, prowadzi, jak to u Rooney, błyskotliwe rozmowy i wymienia (tym razem) także e-maile. Książka podobała się krytykom, świetnie oceniło ją też wielu czytelników, ale...

Jest jednak „ale”, bo ci sami wierni fani, których olśnili „Zwykli ludzie”, teraz poczuli, że to jednak nie do końca satysfakcjonująca historia, której bohaterowie drażnią i zwyczajnie nie dają się polubić. Pod adresem powieści padały też niejednokrotnie opinie, że jest m.in. pretensjonalna, a autorka ma obsesję na swoim punkcie. O atrakcyjności książki każdy musi rozstrzygnąć we własnym zakresie. Mimo wszystko sprawdzić warto.

Irlandia (Dublin) – historia miłości toksycznej

Biorę w ciemno wszystko, co przetłumaczyła Aga Zano, więc i powieść Irlandki Megan Nolan „Akty desperacji” (Wydawnictwo Filtry). Zielona Wyspa to w ostatnich kilku latach prawdziwe zagłębie znakomitych autorów (ich krótkie formy przeczytamy choćby w zbiorze „Niepoprawna mnogość”, jaki wydała warszawska Pauza).

Ich specjalnością wydają się przede wszystkim powieści o millenialsach, pokoleniu dwudziestoparolatków, którzy korzystają garściami z życia i cenią przyjaźń na równi z miłością (a bywa że i bardziej), ale ich związki bywają pasmem rozczarowań. Falę popularności irlandzkiej prozy zainicjowała Sally Rooney, w Polsce ukazała się też niezła „Snowflake” Louise Nealon, a teraz poznajemy też Megan Nolan, której debiutanckie „Akty desperacji” już zelektryzowały krytyków. Nieprzypadkowo.

Śledzimy historię o miłości od pierwszego wejrzenia, a jako pierwsza zakochuje się tu wydalona ze studiów i tęgo pijąca młoda kobieta. Jej zauroczenie Ciaranem najpierw czysto estetyczne, potem namiętne, prowadzi ostatecznie do mocnego uzależnienia. To świetnie napisana (za sformułowanie "Jego ciało zmieniło się w mój dom modlitwy" wielu autorów dosłownie by zabiło, a to tylko jeden z wielu przykładów), przejmująco prawdziwa książka. Autorce świetlaną przyszłość wróży już Karl Ove Knausgård, więc wypada wypatrywać kolejnych powieści.

Włochy – uzależnieni od Wenecji

Drugie, przejrzane wydanie książki „Co mówią kamienie Wenecji” Ewy Bieńkowskiej (tym razem w przepięknej szacie graficznej Wydawnictwa Próby), porównywanej już niejednokrotnie do Pawła Muratowa (rosyjskiego podróżnika, który w sześciu tomach „Obrazów Włoch” zawarł impresje z licznych peregrynacji do Italii). I choć do Wenecji Ewa Bieńkowska nie wracała od ponad 20 lat przyznaje, że w pewnym sensie ani na chwilę o tym magicznym mieście nie zapomina.

My natomiast, planując podróż (bo przecież nie wycieczkę) do Wenecji tom znakomitej eseistki, filolożki romańskiej i filozofki powinniśmy schować do plecaka, ale najlepiej w ogóle nie wyjmować go z dłoni, bo co i rusz można wtedy zweryfikować to, co widzimy, poradzić się autorki, która wie i dostrzega znacznie więcej. A Ewa Bieńkowska uświadamia nam, jak wiele nam umyka podczas oglądania wspaniałości Wenecji. Choćby to, że Tintoretto zostawił tam aż siedem przedstawień Ostatniej Wieczerzy i można ruszyć szlakiem ich powstawania – nie muszę dodawać, że pasjonującym, albo że weneckie kościoły mają charakter państwowy albo stricte religijny. Z wyjątkiem San Marco, który autorka opiewa – niczym Monet katedrę w Rouen – o każdej porze dnia.

Ale poza prowadzeniem nas, niczym cicerone, za rękę przez Wenecję, w książce Ewy Bieńkowskiej zachwyca język i styl, którymi autorka uwodzi nas i uzależnia. Jedyny w swoim rodzaju tom!

Turcja (Izmir) – zaskakująco wyzwolona

Po ciekawym tomie reportaży Marceliny Szumer-Brysz („Wróżąc z fusów”) i Witolda Szabłowskiego („Zabójcy z miasta moreli”) dostajemy kolejną książkę poświęconą Turcji, tym razem Izmirowi (dawniej Smyrnie), jednemu z największych miast w kraju, które autorka nazywa w podtytule tomu miastem giaurów, a więc chrześcijan.

W ogóle historia tego portu w zachodniej części kraju jest szalenie interesująca, a mieszkających tam ludzi uważa się za wyjątkowo wyzwolonych (autorka rozmawia o istniejącym tam sklepie erotycznym, dość jednak egzotycznym zjawisku, o rozwodach, feminizmie, ale i przyjmowaniu uchodźców, miłości do słynnego ojca republiki Autorka, czy wróżeniu z fusów, choć w islamie nie patrzy się przychylnie na podobne praktyki).

Czyta się „Izmir” ze świetnej serii Wydawnictwa Czarne z niesłabnącą przyjemnością także dlatego, że Marcelina Szumer-Brysz najchętniej zmieniłaby się w Turczynkę (jeśli to już nie nastąpiło) - kocha kulturę, ludzi, obyczajowość, była nawet (przez kilka lat) żoną tureckiego inżyniera. Ostatni z rozdziałów to zresztą wyznanie miłosne do Izmiru, którego przemysłowy profil przywodzi na myśl miasteczko, w którym wychowała się w Polsce autorka.

Kanada – losy wykluczonych Metysów

Katherena Vermette, sama z metyskiej rodziny, w swoich powieściach portretuje familie mieszanego pochodzenia, których historie rzadko przywodzą na myśl happy ever after. W najnowszej, pisanej podczas pandemii „Rodzinie Strangerów” (w świetnym przekładzie Ewy Horodyskiej, Wydawnictwo Wielka Litera), autorka przedstawia historie kilku kobiet z jednej rodziny – matki Margaret, córki Elsie i wnuczek Phoenix oraz Cedar-Sage.

Zaskakująco są do siebie podobne losy kanadyjskich Metysek, odciętych od własnej tradycji, niby tolerowanych przez społeczeństwo, ale konsekwentnie spychanych na margines. W kolejnych pokoleniach powielają błędy starszego pokolenia, wikłają się w niechciane związki, rodzą spłodzone często przypadkowo dzieci, balansują na granicy trzeźwości i głębokiego uzależnienia – od narkotyków i alkoholu po przemoc. 

Z krwią matki można tu wyssać rozczarowanie i gorycz, słabą wolę, narastającą wściekłość i niezgodę na rzeczywistość, której nie można zmienić. Margaret, której nie dane było skończyć prawniczych studiów i wyrwać się ze swojej sfery, zaraża rodzinę frustracją, jej córka Elsie, uciekając przed matką, zaniedbuje siebie i dzieci, jej potomstwo czeka podobny los, chyba że zdarzy się cud.

Ale, paradoksalnie, tylko w rodzinie jest jeszcze szansa, aby naprawić błędy i spróbować się podźwignąć. Vermette czyta się świetnie (nieprzypadkowo w blurbie chwali ją sama Margaret Atwood), ale to gorzka lektura.

Kanada – niepodległość Quebeku okiem familii

Krzysztof Jarosz, tłumacz frankofońskiej prozy dla niewielkiego Wydawnictwa w Podwórku (ze starannie przemyślanym repertuarem) powinien bezdyskusyjnie otrzymać jakiś order, jeśli nie od czytelników, których rozkochał dotychczas w książkach Anandy Devi czy Amala Sewtohula, to chociaż od rządów państw, których pisarzy promuje rewelacyjnymi przekładami. Jako wierna fanka – postuluję!

Tym razem do rąk trafia nam (jak zwykle w okładce w pastelowym kolorze, charakterystycznej dla tej serii Wydawnictwa w Podwórku) powieść-saga Monique LaRue (potomkini francuskich osadników w Quebeku) „Okiem Markizy”, epicka, obejmująca pół wieku (1961-2008) historia o potomkach francuskich kolonistów i ich tożsamości wystawionej na poważną próbę. W Kanadzie współistnieją z Anglofonami, czy wreszcie tzw. Neo-Quebekczykami, (imigrantami z krajów Trzeciego Świata). Rodzina tytułowej Marquise Simon, która pisze książki dla dzieci, obserwuje i żywo reaguje na kolejne polityczne decyzje dotyczące m.in. niepodległości Quebeku. Mimo sprzecznych poglądów Markiza i jej dwa bracia znajdą wspólny cel.

Wprawdzie jedna z redaktorek z Quebeku przekonywała Krzysztofa Jarosza, że w tej francuskojęzycznej części Kanady (i ostatnim przyczółku tego języka w Ameryce Północnej) nie powstanie raczej arcydzieło, bo też i autorzy nie mają o czym pisać, ale polski tłumacz przekonuje, że tej ciekawej, choć dla polskiego czytelnika pewnie dość egzotycznej powieści, nie tak wcale daleko do prozy wybitnej.

Kanada – Tajemnicza biblioteka w Whirton

Więc okazuje się, że można jednak, nie przynudzając ani nie pouczając, wymyślić inteligentną, pełną zaskakujących zwrotów akcji i pełną ciepła powieść dla młodzieży. Kanadyjczyk Cary Fagan znalazł receptę pisząc książkę „Sekretne życie Grety O.” – oryginalny tytuł jest mniej sekretny, bo odsłania personalia tajemniczej bohaterki - „Dzieła zebrane Gretchen Oyster” (polski przekład autorstwa Marii Jaszczurowskiej, Wydawnictwo Literackie). A znajdujemy się w miasteczku Whirton, w którym będąc w wieku nastoletnim i nudząc się, nie bardzo można poszaleć.

Jest wprawdzie np. biblioteka, ale ponieważ dotacja na nią wynosi zero (a księgozbiór zasilają tomy przyniesione przez czytelniczki - przede wszystkim romanse i stare czasopisma) nazywana jest wręcz Miejscem, Gdzie Umierają Książki. Mimo to właśnie tu trafia pewnego razu Hartley Joshua Staples i na jednej z półek znajduje kartkę wystającą z książki. Jest intrygującej, kategorycznej treści i podpisana inicjałami g.o.

Zaintrygowany bohater postanawia dowiedzieć się czegoś więcej o osobie, która wyraża swoje poglądy za pomocą kartek porzuconych w bibliotece. To początek fascynującej przygody, w którą zabiera nie tylko zresztą nastoletnich, ale i dorosłych czytelników. Przyznaję, przepadłam i było warto!

Nowy Jork – Manhattan 1978 i współcześnie

Siri Hustvedt nie musi udowadniać, że nie jest tylko żoną rodowitego nowojorskiego powieściopisarza Paula Austera, od lat prowadzi równoległą, niezależną karierę, w której skupia się na eksplorowaniu problemów, z jakimi zmagają się w życiu kobiety. Jej ostatnia powieść „Wspomnienia przyszłości” (w przekładzie Jerzego Kozłowskiego, Wydawnictwo W.A.B.) to portret młodej S.H.(zbieżność z inicjałami autorki nie jest przypadkowa, choć to nie autobiografia), bohaterki z Minnesoty, która przyjechała do Nowego Jorku i rozpoznaje, oswaja dla siebie miasto i jego przedziwnych lokatorów, a zarazem refleksje tej samej postaci, tylko starszej o czterdzieści lat. Odnajdując swoje dawne szkice jest w stanie spojrzeć na swoje życie w sposób bardziej kompletny.

W centrum zainteresowań Hustvedt są, rzecz jasna, kobiety - także temat siostrzeństwa, wzajemnego wsparcia w chwilach, gdy tego potrzebujemy, ale pojawiające się sylwetki mężczyzn nie zapowiadają, bynajmniej, romansu, czy ukojenia. Nowojorska autorka uważnie przygląda się zachowaniom, które dzisiaj piętnuje ruch #MeToo, ale z niechcianymi, albo wręcz napastliwymi awansami spotkała się w życiu większość kobiet.

Jej książka to zatem nie tylko intrygująca gra kobiety z czasem, w której przeszłość, teraźniejszość spotykają się w nieoczekiwany sposób, ale też głos w sprawie sytuacji kobiet. Wciąż przecież, mimo upływu lat, podobnie problematycznej.

Salwador – kraj we władzy gangu

Najbardziej zabójczy kraj świata? Pewnie nie przyszłoby nam do głowy, że to Salwador, najmniejszy kraj Ameryki Środkowej graniczący z Gwatemalą i Hondurasem, z ludnością niewiele ponad sześciomilionową. Za to z liczbą 103 zabójstw na 100 tysięcy obywateli (w Stanach 5 zabójstw na 100 tys.) – prawdziwą epidemią śmierci, 400 procentowym przepełnieniem więzień i bezwzględną władzą sprawowaną przez gang Mara Salvatrucha 13, wyhodowany, uwaga, na piersi Stanów Zjednoczonych za prezydentury Ronalda Reagana!

Jeśli pamiętamy wówczas głośny, a dziś uważany za słabszy film Oliviera Stone’a o przewrocie w Salwadorze u progu lat 80., to w reporterskiej książce „Młody z Hollywood” bracia Óscar i Juan José Martínezowie (w przekładzie Tomasza Pindela, Wydawnictwo Filtry) tłumaczą z jakiego powodu i tak niezamożna dawna kolonia stała się terytorium walk armii z górską partyzantką, a potem żyzną glebą dla MS 13.

Głównym świadkiem wydarzeń i działania gangu jest tytułowy bohater, jeden z najbardziej skutecznych sicario, który zdradził pandillę, aby pościć śmierć brata, ale zamiast obiecanego programu ochrony świadków sam musiał chronić się przed czyhającymi na niego zabójcami. Mocna historia i dowód na to, jak bezmyślne często interwencje Stanów Zjednoczonych w obcych krajach zmieniały nieodwracalnie ich rzeczywistość. W koszmar.

Indonezja (Komodo) – cisza morskich głębin

Rodzinne spotkanie zaplanowane przez brata Roya w indonezyjskim Parku Narodowym Komodo, raju dla mistrzów i adeptów nurkowania. Dołączają do niego dawno niewidziane siostra Tracy i matka, ale nie spodziewajmy się sielanki, bo krótki urlop to za mało, aby naprawić zrywane latami więzy.

David Vann, amerykański mistrz opowiadania o niełatwych relacjach rodzinnych (ponownie w Wydawnictwie Pauza i w przekładzie Dobromiły Jankowskiej, naszej Kreatywnej Wrocławia 2020) tym razem całą historię przedstawia w „Komodo” z perspektywy kobiecej bohaterki. Zmęczonej, sfrustrowanej siostry, która stopniowo traci nad sobą kontrolę. Po incydencie na oceanie będzie musiała – już w Kalifornii – spróbować naprawić nie tyle relacje z familią, ile własne życie.

Książka spodoba się fanom powieści „Córka” Eleny Ferrante, bo Vann, oprócz eksplorowania oceanicznych głębin sięga na samo dno kobiecej rozpaczy. Mocne, jak to u autora „Legendy o samobójstwie”.

Korea (Seul) – nowoczesność, ból i obsesja piękna

Powieść Frances Cha „Gdybym miała twoją twarz” (przekład Urszuli Gardner, Wydawnictwo Kobiece), która wychowała się między Stanami a Koreą Południową byłaby może nie aż tak pasjonująca, gdyby nie temat, bo wspólnym mianownikiem dla większości kobiecych bohaterek jest obsesyjne dążenie do posiadania idealnej urody. W tym celu młode Koreanki gotowe są cierpieć w gabinetach chirurgii plastycznej, narażać się na pokaźne koszty.

Twarz o godnej podziwu linii jest opłacalna, bo inwestując w nią można poznać zamożniejszego partnera, zdobyć lepszą pracę, zmienić życie, zapomnieć o wcześniejszym ubogim wcieleniu. Są i takie kobiety, którym natura nie poskąpiła wspaniałych rysów, albo te, które ponad wygląd cenią coś więcej. Ale żadna z nich nie żyje tak, jak by o tym marzyła – utracone zostały więzi rodzinne, pogoń za sukcesem jest mirażem, praca zabija związki i wpędza w depresję.

Cha w swojej powieści przeplata ich historie tworząc koreańską mozaikę. Zaskakującą i mocno egzotyczną dla Europejczyka powieść pochłania się w jedno popołudnie, ale pozostaje z nami na dłużej, bo zupełnie inaczej zaczynamy postrzegać dotąd nieszkodliwe książki o koreańskiej recepcie na idealną cerę czy zdjęcia subtelnych, roześmianych, perfekcyjnie uczesanych i umalowanych kobiet. Za ten image płacą mocno wygórowaną cenę.

***

Prawdziwie panoramiczny obraz Korei oczami kobiet stworzyła jednak Anna Sawińska w swojej fantastycznej reporterskiej książce „Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej” (Wydawnictwo Czarne).

Przyznaję, dałam się też uwieść pięknemu zdjęciu autorki w hanboki (koreańskiej szacie) w otoczeniu rodziny podczas pierwszych urodzin jej synka Ethana, przed którym, wedle tradycji, rozłożono przedmioty gwarantujące mu sukces w określonej dziedzinie. Koreańska rodzina Anny Sawińskiej przełamuje lody u polskiej czytelniczki dokładnie tak, jak autorka przełamywała opory u swoich rozmówczyń w różnym wieku. Były kobiety pamiętające wojnę z lat 50., późniejszą nędzę kraju (dziś trudno ją sobie wyobrazić patrząc na wieżowce w Seulu) i wreszcie jego prosperitę, choć nie każda z bohaterek skorzysta z dobrobytu.

Tematy w swobodnej, przyjacielskiej rozmowie są różne – od lęku i ubóstwa poprzez problemy populacyjne (wciąż rodzi się za mało dziewczynek, wiele kobiet zachowuje tylko ciąże, z których jest szansa na powicie chłopca-dziedzica), związane z równouprawnieniem (tu, jak się domyślamy, kuriozów nie brakuje), z zapewnieniem dzieciom lepszego startu w dorosłość (nawet kosztem wysłania ich do anglojęzycznego kraju na lata), z domową przemocą, prostytucją, usuwaniem ciąży, czy wreszcie przesadnym dbaniem o urodę.

Ale Koreanki są też w tych niełatwych często tematach mimo wszystko pogodne, chętnie dzielą się opowieściami i mimo zmian zachodzących w społeczeństwie wciąż wyjątkowo cenią rodzinę i upatrują w niej przystani na lepsze i gorsze czasy.

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama