Wspominam więc w tych okolicach roku ludzi, których działalność czyniła lepszym mnie samego. Pamiętam jak na festiwalu Jazz nad Odrą wystąpił w roku 1970 krakowski improwizujący zespół Dżamble. Wokalistą był tam Andrzej Zaucha, którego murzyński głos i feeling sprawił, że przez wiele następnych lat byłem największym fanem tego wyluzowanego artysty. Z pierwszego wykształcenia był, podobnie jak prezydent Bolesław Bierut, zecerem.
Słuchałem go narkotycznie, w nadmiarze i na okrągło. A trzy lata później, w 1973, z jego piosenką „Masz przewrócone w głowie” zdawałem na Wydział Aktorski do łódzkiej filmówki. Pod koniec lat 80. poznałem Andrzeja, swojego wielkiego idola, osobiście. Los spiknął nas na trasie koncertowej widowiska „Moda i Uroda”. Pamiętam, jak w Kaliszu naprądowany nocną biesiadą, obudził o czwartej rano cały hotel – grając w korytarzu na saksofonie powłóczyste frazy hiciora Raya Charlesa „Georgia”. Zaucha dopiero szedł spać – cały zaś wstrząśnięty niezmieszany hotel czuł się porannie i rześko. Wydaje mi się, że to było wczoraj jakby – a za dwa lata będziemy obchodzić ćwierć wieku odejścia Andrzeja Zauchy w nieznane żywym zaświaty!
W tymże 1970 roku (władzę w Polsce przejmował Edward Gierek) poznałem osobiście drugiego mojego wielkiego muzycznego idola – Czesława Niemena. Wybitny Czesław pomagał kumplowi z branży, Jerzemu Kosseli, który akurat opuścił kapelę „Czerwone Gitary”, stworzyć nowy artystyczny byt, nowy image. Wszystko działo się latem nad pięknym zalewie Witka – ośrodkiem wypoczynkowym usytuowanym pomiędzy Zgorzelcem a Bogatynią – gdzie Jerzy Kossela (autor przeboju „No bo ty się boisz myszy”) zorganizował kondycyjno-muzyczny obóz.
To były piękne dni. Napisałem wówczas opowiadanie natychmiast wydrukowane w miesięczniku „Twórczość”. Także w prasie polonijnej. Przywiózł mi je ze Stanów, wydrukowane w literackim miesięczniku, poeta Lothar Herbst. Wydaje się, że to było wczoraj – a mija właśnie dziesięć lat od odejścia największego po wojnie estradowego artysty.
To byli wspaniali ludzie, których obrazy bardzo żywo przechowuję pod powiekami – a których nie ma już obok nas (piękna piosenka Niemena „Obok nas”) od lat wielu. Bardzo żywy mam też w pamięci wizerunek birbanta, pijaka i lumpa – jednocześnie dobrego kumpla i charakternego gościa z fasonem: Janka Himilsbacha. Pisałem tutaj, na portalu, jakiś rok temu – o tym aktorze naturszczyku, o naszych zmąconych gorzałą peregrynacjach po socjalistycznej Polsce. Dzisiaj, w wigilię święta Ludzkiej Pamięci, chciałbym Szanownym Czytelnikom przedstawić przemyślenia tego bardzo zwykłego (wręcz czasem trywialnego i mocno upierdliwego) i niezwykłego człowieka, który żył niewiele, zaledwie 57 lat. To o nim pisarz i reżyser Tadeusz Konwicki powiedział trafnie, że był Marcelem Proustem spod budki z piwem.
Dzisiaj nie ma klasycznych budek z piwem, nie ma także Janka Himilsbacha.
Człowieka nigdy do końca niepoznanej konduity, który w dowodzie osobistym miał wpisaną datę urodzenia – 31 dzień listopada. A przecież nie ma na świecie kalendarza z tak oznaczoną kartką. Ale jego myśli i powiedzenia wciąż mają się dobrze, może coraz lepiej. Jakie to – prawdziwe na wskroś zdanie, które zapożyczyłem na tytuł dzisiejszego felietonu. Dzisiaj mało kto jest naprawdę sobą. Coraz więcej ludzi wokół udaje kogoś zupełnie innego. Im częściej ktoś mówi: powiem szczerze – tym bardziej wiem, że łże jak pies. Im częściej ktoś mówi: miłego dnia – tym pewniejszy jestem, że ma mnie głęboko w dupie. Z panem Jankiem było zupełnie inaczej. Wiem, gdyż na artystycznej trasie miałem nad nim pieczę w dzień i w nocy (na przykład panie z recepcji prosiły telefonicznie w głuchą noc, bym go – pomarszczonego przez los i gorzałę – zabrał wreszcie do hotelowego pokoju).
A przecież wiecie kim był ten nagrobkowy kamieniarz i enfant terrible tubylczej kinematografii. Był w każdym zagranym filmie tylko i wyłącznie sobą. Wiecie przecież, że gdy zaproponowano mu rolę szekspirowskiego Hamleta (to byłaby dopiero brawura na deskach sceny) zrezygnował, mówiąc, że postać Hamleta to nuda, a Ofelia to zwykła szmata. To Janek poprawiał liczne scenariusze pod siebie, to on reprezentował ten odłam polskiego społeczeństwa, który w tym udawanym socjalizmie był narodową solą. Pijaczek, łapówkarz, birbant, nieudacznik, fachowiec o lewych rękach – to były dzień i noc krajowej rzeczywistości.
Jego role i czas, w jakim żył, były dla tubylczej kinematografii prawdziwym zbawieniem, tym zjawiskiem, które w „Umarłej klasie” pokazał i opisał w teatrze Tadeusz Kantor. To było coś, co wzbudzało zachwyt także za granicami.
Tak mocno odcisnął Himi swój ślad, że do dzisiaj jego pierwszoplanowe drugoplanowe role wywołują żywą reakcję. Dialogi w jego książkowych zbiorach opowiadań są nadal żywe, prawdziwe, wciąż intrygujące. A za 10 dni minie ćwierćwiecze plus jeden rok jego nieobecności na ziemi, w Warszawie, przy ulicy Górnośląskiej, gdzie mieszkał z żoną Basicą. Jak mawiał Janek, budują w Polsce tyle nowych dróg, a bez jego utraconego towarzystwa, k..., nie ma dokąd pójść.
Mógłbym w ten przedświąteczny refleksyjny dzień o lubianym aktorze napisać 400 stron wspomnień i opowieści – ale niech ćwierć wieku po zniknięciu z tego świata „powie cóś” sam Janek. To, co sądził na przykład o zmorze samotności, której tak się bał Ryszard Riedel, charyzmatyczny wokalista grupy Dżem i setki tysięcy innych ludzi. Przeczytajcie uważnie, warto:
Właściwie wszyscy ludzie powołani przez Pana do życia są przeraźliwie samotni. Tylko niektórzy mają jeszcze złudne poczucie wolności. Ludzie wyobrażają sobie, Bóg wie co. A na co dzień przeżywają dramaty, rozterki, rozczarowania, poruszają się w zaklętym kręgu niemożności wyjścia poza szarą, beznadziejną egzystencję. Przypomina mi się trafiona myśl Czechowa: „Gdzie sztuka, gdzie talent, tam nie ma oni starości, ani samotności, ani chorób, a nawet sama śmierć nie taka straszna”.
Żyjcie więc twórczo, moi Wybitni, Wykwintni Czytelnicy. Głowa do góry – nigdy nie byliście i nie jesteście sami. Pamiętajcie o tym, będąc przy grobach bliskich. Howgh!
Zdjęcia nie przedstawiają Himilsbacha – wszak są jeszcze inne ciacha.
Jan Himilsbach (1931-1988), życiorys najkrótszy z kilkuset, jakie o Himilsbachu wyprodukowano. Każdy z jego życiorysów jest wszak bogatszy niż fabuły filmów, w których grał:
Pisarz, scenarzysta i aktor charakterystyczny. W 1947 wszedł w kolizję z prawem. Po odbyciu kary w kamieniołomach pracował jako kamieniarz w nieodległym od Wrocławia Strzegomiu. Chwalił się, że to on odstrzelił w tym Strzegomiu granit na warszawską kolumnę Zygmunta. Ukończył Szkołę Przysposobienia Przemysłowego i pracował jako rębacz w kopalni „Boże Dary” w Kostuchnie, a po wyjeździe do Gdyni jako tragarz, a później palacz na kutrach rybackich. W 1951 przyjechał do Warszawy, gdzie podjął pracę w Zakładach Konserwacji Architektury Monumentalnej, a następnie był palaczem w Żegludze Śródlądowej na Wiśle. W tym czasie uczęszczał na Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze, później uczył się w Wojewódzkim Uniwersytecie i pracował w Zarządzie Stołecznym ZMP.
W latach 1954-1956 odbywał służbę wojskową. Debiutował wierszem w 1951. W latach 1956-68 pracował w prywatnej firmie kamieniarskiej na Powązkach w Warszawie. W 1959 debiutował jako prozaik. Wydał trzy tomy opowiadań: „Monidło” (1967), „Przepychanka” (1974) i „Łzy sołtysa” (1983). Złoty okres twórczości Janka to wczesny Gierek (lata 70.). Powstał wówczas głośny do dzisiaj „Rejs” Marka Piwowskiego, podczas kręcenia którego poznał zawodowego aktora Zdzisława Maklakiewicza. Zdzisława i Janka wyłącznie kochano, bo przecież im nie zazdroszczono. „Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika. Artyści – i na ekranie, i w życiu – byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze” – pisał Janusz Głowacki w książce „Ścieki, zlepy, karaluchy”.
ZS