Sebastian Rerak swoją relację z koncertu Sabaton w Krakowie (zespół zagrał w Polsce w czterech miastach, Wrocław był ostatnim przystankiem na tej mini-trasie) zamieszczoną w portalu T-Mobile Music, rozpoczął tak: „Byłem świadkiem, jak dwa i pół tysiąca ludzi śpiewa każdy wers wraz z zespołem, słucha pogadanek wokalisty, jakby ten podawał poselstwo wielkiej wagi i zgodnie zaśmiewa się z jego sucharów. Chyba żaden zespół nie może liczyć w Polsce na taką atencję jak pancerni Szwedzi z Sabaton.” Otóż to. We Wrocławiu było dokładnie tak samo, może tylko fanów przyszło ciut więcej (trzy tysiące? trzy i pół?). Reszta się zgadza co do joty.
Problem z Sabatonem
Dziennikarze muzyczni mają z Sabatonem problem i widać to nawet w powyższym cytacie. Bo z jednej strony trudno nie być pod wrażeniem entuzjazmu, jaki budzi w Polsce ten zespół, trudno pozostać obojętnym na tę specyficzną chemię między muzykami a polską publicznością i trudno – nawet jeśli się jest prywatnie fanem ambitnych metalowych łamańców rodem z line-upu festiwalu Asymmetry – pozostać absolutnie nieczułym na wykrzyczane przez parę tysięcy gardeł „Warszawo walcz!”. I równie niełatwo jest sobie poradzić z faktem, że twórczość tej kapeli jednoczy w sobie wszystko to, co w szeroko pojętym metalu najgorsze: banalną przebojowość, patos, grafomański dydaktyzm tekstów i infantylną oprawę ujawnień scenicznych. I co z tym fantem zrobić? Można się osunąć w łatwą kpinę, ale można też rzecz podsumować z profesjonalnym, kronikarskim dystansem.
Perkusja na czołgu
Stosując tę drugą, szlachetniejszą strategię, należałoby powiedzieć tak: Sabaton grał we Wrocławiu ponad półtorej godziny, wykonał kilkanaście kawałków (m.in. „Ghost Division”, „To Hell And Back”, „Carolus Rex, „The Art Of War”, „Swedish Pagans” i – oczywiście – „40:1” oraz wspomniane „Uprising”), zabrzmiał, jak na Orbitę, nie najgorzej, Joakim Brodén porywał publikę jednym gestem, między utworami mówił dużo i szczerze nas, Polaków, komplementował. Scenografia była imponująca (np. perkusję umieszczono w miejscu wieżyczki naturalnej wielkości czołgu), fani pod sceną szaleli, kilka razy zrobili nawet tzw. wall of death, śpiewali wokaliście tradycyjne „Jeszcze jedno piwo” i faktycznie – przyjmowali jego dowcipy z dużą sympatią. Muzycy dawali z siebie wszystko, były przekomarzania, były wygłupy, Brodén grał na gitarze riffy m.in. „Fear Of The Dark” i „Master Of Puppets”, a potem pozwolił sobie przeciąć struny wielkimi nożycami – krótko mówiąc, było nieco teatralnie, ale i mocno rockandrollowo.
Dawid w okularach
Ale najciekawiej było pod sam koniec. Wokalista wypatrzył w tłumie 12-letniego chłopca i zaprosił go na scenę. Speszony nieco Dawid dostał od Brodéna jego ciemne okulary i cały kawałek spędził wraz z muzykami, siedząc – jakkolwiek by to nie brzmiało – na osłonie (błotniku?) czołgowej gąsienicy, i oglądając przez dobrych parę minut koncert z perspektywy sceny. Ten gest publiczność nagrodziła jeszcze większymi brawami niż utwory w hołdzie polskim bohaterom. Bo tak się zdobywa miłość fanów. W przypadku Dawida – zapewne dozgonną.
No więc można tego całego Sabatonu nie lubić, można ubolewać nad jakością ich repertuaru, można kpić i ironizować, ale koncertowej energii tej kapeli nie sposób nie docenić. Jak zapowiadaliśmy, była potęga. Inaczej być nie mogło.
A supporty wypadły przyzwoicie, z trójcy Frontside, Battle Beast i Delain – najlepiej ten ostatni. Z urodą i charyzmą Charlotte Wessels mierzyć się mogą nieliczni.