Bez tremy
Artyści różnie reagują na perspektywę występu przed publicznością, wielu bardzo mocno to przeżywa, są tacy, którzy mimo wieloletniego stażu w branży za każdym razem mają dużą tremę, na długo przed wyjściem na scenę trzęsą się, pocą, wymiotują w łazience... Gaba Kulka raczej nie należy do tej grupy wykonawców. Na godzinę przed swoim koncertem w Capitolu była wciąż w Teatrze Współczesnym, czyli w budynku przy ulicy Rzeźniczej, spory kawałek od Piłsudskiego, gdzie przypatrywała się – chyba z dużym ukontentowaniem – występowi Cory'ego McAbee. Wyszła mniej więcej o 19. Zdążyła do Capitolu na czas i – jak zwykle – wypadła fantastycznie.
Krótko, ale jak!
Ta artystka to jakiś fenomen. Sprawia wrażenie kogoś, kto nie jest w stanie się stresować koncertem, bo muzyka to jej życie. Śpiew, gra na instrumencie – to dla niej czynności tak naturalne jak oddychanie. Ma w sobie niewiarygodną wręcz lekkość wykonawczą, potrafi znaleźć się w każdej stylistyce, w każdej jest dobra i wiarygodna, umie nawiązać kontakt z publicznością, nie mizdrzy się do niej, jest autentycznie dowcipna, błyskotliwa i inteligentna, słowem – jako się rzekło – fenomen. Ktoś taki nie potrafi dać słabego występu. Ten w Capitolu był co prawda dość krótki (trwał niewiele ponad godzinę), ale i tak fantastyczny.
Przede wszystkim „The Escapist”
Gaba wraz z towarzyszącymi jej muzykami skupiła się na materiale z płyty „The Escapist”. Wzbogacone o smyczkowe instrumentarium piosenki zabrzmiały ciekawiej i pełniej, ale oprócz nich artystka zaśpiewała też i starsze utwory – np. pochodzące z przebojowego albumu „Hat, Rabbit” „Słuchaj” czy „Emily”. Był także zupełnie różny od oryginału cover pamiętnego kawałka The Clash „London Calling”. Konstanty Kulka zagrał bodaj jedynie w trzech kompozycjach, ale jego obecność wnosiła wiele nie tylko do aranżacji, ale i do atmosfery panującej na scenie. Która rzecz jasna rezonowała wyjątkowo miłym nastrojem na widowni. I tyle.
Aż tyle.