wroclaw.pl strona główna Najświeższe wiadomości dla mieszkańców Wrocławia Dla mieszkańca - strona główna

Infolinia 71 777 7777

13°C Pogoda we Wrocławiu
Ikona powietrza

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 20:25

wroclaw.pl strona główna
Reklama
  1. wroclaw.pl
  2. Dla mieszkańca
  3. Aktualności
  4. Ostatni dzień lata

Kilka dni temu – wśród innych – mailował do mnie pan Dawid. Napisał mianowicie tak: „Panie Zdzichu, czy mógłby Pan odpowiedzieć Czytelnikom cyklu „Smektała na weekend” na pewne nurtujące mnie pytanie. Dlaczego film "Smażalnia story" – kultowa, według mnie, komedia z Pana udziałem – tak rzadko gości na ekranach naszych telewizorów? O wiele częściej powtarzany jest "Rejs", "Co mnie zrobisz, jak mnie złapiesz", "Nie lubię poniedziałków", "Poszukiwany poszukiwana".

Reklama

A przecież wcale nie są to gorsze produkcje od tej, w której głównymi bohaterami są Zdzisiek Broda i Zbynio, czyli Pan i Zbigniew Buczkowski. Brawurowo zagrał też Jan Himilsbach! Dla mnie to niedorzeczne, puszczają jakąś tanią amerykańską szmirę, a nasze naprawdę klawe filmy wciąż są niedoceniane. Pozdrawiam, Dawid". [email protected].

Panie Dawidzie. Komediowemu filmowi o obyczajowej smażalni daleko jest – jak mi się zdaje – do kultowości. Chociaż wciąż ma w treści cechy międzyludzkiej aktualnej partaniny. W dodatku obecnie słowo-etykietkę "kultowy" przylepia się gdzie bądź.

W minioną środę w "Literatce" ustaliliśmy ze Staszkiem Szelcem z "Elity", że najbardziej kultowym polskim filmem jest obraz "Sami Swoi" wrocławianina Sylwestra Chęcińskiego. Tam wszystko tchnie (dialogi, scenografia, muzyka) absolutem, archetypem. Więc nie "Rejs", "Miś" i co tam jeszcze. Chociaż to także filmy z właściwą nieprzemijająca klasą. Gdy zaś mowa o przemijaniu – już za trzy dni nastąpi koniec lata. To mnie – w ostatnich latach – rozpiernicza. Wizja jesiennych szarug, zamglone mokre poranki, niespodziewanie szybkie wieczory, brrr!

Aby nastrój przemijania podrasować balladowymi obrazami – właśnie w tej części roku – oglądam na You Tube (jest tam w całości, gorąco namawiam do poszukania) jeden z najbardziej zaglądających do człowieczego wnętrza polskich filmów. To nakręcony "za pięć złotych", prawie amatorsko, przez pięcioro ludzi – reżyserski debiut pisarza Tadeusza Konwickiego – "Ostatni dzień lata" (premiera – 1958). Na nadmorskiej pustej plaży spotkają się na kilka godzin – dojrzała kobieta (wielkiej urody Irena Laskowska) i życiowo pokancerowany młodzieniec (debiut Jana Machulskiego).

W filmowych kadrach nic się właściwie nie dzieje. Wokół szerokie statyczne obrazki. Ale nie można wprost oderwać wzroku od ekranu. Zajmuje nas widoczny u dwójki bohaterów strach przed samotnością, pragnienie sklejenia rozbitych wojną losów, bezradność w szukaniu drogi do siebie i niewiele wypowiadanych słów. Szum nieposkromionego wiatru, monolog Bałtyku, przelatujące wojskowe odrzutowce budują dodatkowo nastrój trudnej, mającej nastąpić przyszłości. Im dalej od dnia premiery – tym większe wrażenie robi ten piękny kameralny film, arcydzieło europejskiej kinematografii.

Ówcześni demiurgowie tubylczego kina skasowali film za czarnowidztwo, brak socjalistycznego entuzjazmu (podobnie było z "Nożem w wodzie" Romana Polańskiego). Lecz jury festiwalu w Wenecji, w tymże 1958 roku, przyznało Konwickiemu Grand Prix. A w obecnym, 2014 roku, Martin Scorsese wpisał "Ostatni dzień lata" do Panteonu Filmów Wybitnych. Czym udowodnił, że byty omszałe upływem lat nie muszą być ramotą. Ja, w filmie Konwickiego, za każdą następną projekcją znajduję nowe wrażenia, gra pięknej Ireny Laskowskiej budzi nowe życiowe skojarzenia. Lecz to nie ona wprowadziła mnie, małomiasteczkowego (Zgorzelec) młokosa, w świat dorosłych mężczyzn. Trzy inne filmy z przełomu lat 60/70 zburzyły świat małego realizmu mojego pokolenia. Dwa amerykańskie i jeden angielsko-włoski. Były to: oscarowy "Absolwent" (1967) Mike’a Nicholsa z rewelacyjnie debiutującym Dustinem Hoffmanem. To także oscarowy "Ostatni seans filmowy" Petera Bogdanovicha z roku 1971, z prawie debiutującym Jeffem Bridgesem. A przede wszystkim wstrząsnął mną oraz moimi rówieśnikami obraz Michelangelo Antonioniego "Powiększenie" (Blow-Up 1966).

Dwa pierwsze dzieją się w takim prowincjonalnym amerykańskim Zgorzelcu. Bez kamuflażu okazują mieszczańskie zakłamanie, amerykańską pruderię (co trwa do dzisiaj), hippisowską rewolucję, wolny sex, słychać z ekranu dobrą muzykę – wówczas w Polsce mało dostępną. Prawa do ekranizacji "Absolwenta", do powieści Charlesa Webba, kosztowały zaledwie 1000 dolarów. A film, przetaczając się po ekranach świata, mieszający w nastoletnich głowach – zarobił miliony. Ciężko było wychodzić z kin, gdy po the endzie zapalano światła. Z kolei czarno-białe kaszetowane zdjęcia "Ostatniego seansu filmowego" (pomysł Orsona Wellesa), debiutujący młodzi aktorzy, małe teksańskie miasteczko, opustoszałe miejscowe kino, nieustanny pustynny wiatr, bezradność prowincji, wizja poboru do walk w Korei – przybliżały losy bohaterów do losów mojego pokolenia zanurzonego w bylejakości – pomimo chwackich haseł na sztandarach ludowej demokracji.

Jedna z tych nieziemskich, całkowicie wyluzowanych modelek (chociaż nie wiem która, ta z lewej czy z prawej), nosiła dobre polskie nazwisko Czartoryska

A już to, co londyński film Michelangelo Antonioniego "Powiększenie" zrobił z losami, z widzeniem świata przez nastolatków z przełomu rządów Gomułki i Gierka – to było obyczajowe i seksualne trzęsienie ziemi. Co bowiem wokół nas, w Polsce koloru szarego papieru pakowego, było wyznacznikiem dnia? Tandetne włoskie płaszcze ortaliony (kosztujące miesięczną pensję), wódka za jednego dolara w sklepach PEKAO, podrabiane buty beatlesówki od prywatnych szewców rozpadające się po pierwszej potańcówce, auta Syreny z drzwiami otwieranymi do przodu. Okropny tłuszcz "Ceres" do smażenia oraz margaryna do smarowania chleba, o której Gomułka mówił, że jest lepsza jak masło. Mieliśmy wino Mistella i Lacrima, o czarnym tytoniu – papierosy "Sport", koszule non iron i kiełbasę żywiecką rzucaną na 1 Maja.

Vanessa Redgrave, wielka gwiazda, moja najbardziej ulubiona artystka od czasów powstania kinematografii

Bryndzę bytowania poprawiała ręcznie formowana w przedsiębiorstwie o nazwie "Securitas" (!!!) antykoncepcyjna globulka "Zet", tłusta jak "Ceres" (jeszcze nie było w powszechnym użyciu pigułek, stosowano miedziane spirale), która jednak podczas trwania Pobytu w Raju mocno się skubana pieniła, niczym dzisiejszy budowlany silikon. Kobiety nosiły śliskie majtki z tworzyw sztucznych w tylko trzech kolorach (białe, różowe, niebieskie) i pończochy o nazwie kaprony (import z bratniego ZSRR) były tak blachowate i szorstkie, że na dłoniach zostawiały ślady. Pasy do pończoch były zaś grube i toporne – potarcie po nich dłonią wywoływało elektryczne wyładowania. Tylko spódnice i suknie Polki miały krótkie jak u Mary Quant – a może jeszcze krótsze. No i słynne "Czerwone Gitary" śpiewały z głośnika gramofonu "Bambino" piosenkę "Nie udawaj Greka".

Modelki z "Powiększenia" Antonioniego. Dzisiaj, po prawie 50 latach od premiery, współczesne modelki wyglądają tak samo, niczym wierne córki epoki pop-artu

Co zaś przyniósł do Polski film "Powiększenie"? Rozbijającą gitary na scenie wyjątkową kapelę "The Yardbirds", w której grał gitarzysta polskiego pochodzenia Chris Dreja, Eric Clapton, Jimmy Page. "Powiększenie" było adaptacją opowiadania - namiętnie wówczas czytanego - argentyńskiego pisarza Julio Cortazara, autora "Gry w klasy". Wielką rolę reklamowego fotografa, luzaka w białych spodniach, zagrał w debiucie 24-letni David Hemmings, którego osobowość wpłynęła także na moje życie (miałem podobną ilość lat). Później już nigdy nie zagrał takiej niezwykłej roli. Pojawiła się na ekranie Vanessa Redgrave. Do dzisiaj uważam ją za jedną z największych aktorek świata. Zobaczyliśmy Londyn, stolicę światowej mody, filozofię pop artu i flower power. Swingujący Londyn lat 60. czarował kolorami, rockowo-bluesową muzyką, rozwiązłością, kolorowymi rajstopami, ludźmi z nieznanej Polakom bohemy (sex, dragi, rock’n’roll).

David Hemmings miał w odtworzeniu kreacji w filmie Blow-Up poważny wpływ na moje dorosłe życie, sposób ubierania się, fotografowania, itp.

To był eastamcolorowy cios prosto w serce dorastającego prawdziwka zza żelaznej kurtyny (aby robić zdjęcia jak Hemmings, zdobyłem enerdowską wypasioną lustrzankę Pentacon Six TL). Po kilkukrotnym obejrzeniu "Powiększenia" zmienił się cały mój powiatowy świat. To był film doprawdy kultowy na długie lata. A jego fragmenty do dzisiaj tchną bluesem, wielką szczerością. W ostatnie dni tego lata zobaczcie dokumentalne zdjęcia z Londynu, z planu "Powiększenia" – nakręcone 45 lat po premierze.

Zdzisław Smektała

Foty z "Powiększenia" nigdy nie wejdą do cienia

Posłuchaj podcastu

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama
Powrót na portal wroclaw.pl