Operowe #metoo
Na plakacie „Krakowiaków i Górali” podziwiamy młode dziewczę, krew z mlekiem. Mleko rozlewa się po plecach w dość szczególny sposób, może się kojarzyć ze śladami po biciu (w domyśle – rózgą), a bohaterka siedzi odwrócona tyłem do obiektywu, jakby kuliła się w sobie, być może broniła przed ciosem. Jeśli takie „czytanie” plakatu nie jest nadinterpretacją, to świetnie oddaje on sens przedstawienia w reżyserii Barbary Wiśniewskiej. Bo w dużej mierze traktuje ów spektakl o niesprawiedliwości i przemocy wobec kobiet, jakiej dopuszczają się mężczyźni, ale i po części kobiety, akceptując męskie decyzje.
W „Krakowiakach i Góralach” kobietę zmusza się do ożenku, rozporządza jej ciałem wedle uznania (tak Górale „zabawiają” panny Krakowiaków), publicznie upokarza i używa względem niej przemocy.
Dorota, jedna z głównych bohaterek wodewilu Bogusławskiego i Stefaniego, jest tu nie tylko namiętną chłopką, ale kobietą, której nadzieje zostały zawiedzione, a ona sama uświadamia sobie, jak niewiele znaczy wobec męża i miejscowej społeczności. W ostatnim akcie kobieta symbolicznie odchodzi ze świata poprzedzona niekończącym się korowodem panien młodych, które, jak niegdyś ona, wchodzą w życie, a może bardziej, są wypychane, gdy nadejdzie na nie czas. Przedstawienie ma premierę w momencie, gdy akcja #metoo/#jatez (taką odpowiedż zamieszcza się jako tweeta, gdy któraś z Pań była napastowana lub molestowana seksualnie) osiągnęła w mediach apogeum.
Bogusławski czy Racine
I pewnie dyskusja po spektaklu mogłaby być naprawdę interesująca, gdyby nie fakt, że wizja postaci Doroty nie ma nic wspólnego z postacią bohaterki z libretta Bogusławskiego, a jest w dużej mierze wytworem wyobraźni Barbary Wiśniewskiej. Reżyserka dostrzegła paralele między niekochaną, namiętną chłopką Dorotą (która pragnie Stacha, ukochanego jej pasierbicy Basi) i Fedrą ze sztuki Jeana Racine'a (która nieszczęśliwie zakochana w pasierbie Hipolicie pod koniec dramatu popełnia samobójstwo). Więcej, do dowcipnego libretta wplotła fragmenty tekstu Racine'a, dla wielu widzów zapewne zupełnie nieczytelne. Podobnie jak przejście od komedii do dramatu w sposób tak niekonsekwentny.
Poprawianie klasyki
Odmłodzenie przykurzonego już nieco dzieła nie powinno polegać na poprawianiu go (jak w wielu teatrach, gdzie, o zgrozo, Szekspira „piszą od nowa” dramaturdzy), ale pracy nad tekstem oryginalnym, szukaniu w dawnej satyrze wątków wciąż aktualnych (a nie brakuje ich przecież). Wystarczy zobaczyć, jak świetnie Jan Klata poradził sobie z „Weselem” Stanisława Wyspiańskiego, które czyta w zupełnie nowy sposób, a wraz z nim tłumy młodzieży na spektaklach w krakowskim Teatrze Starym. Wątpliwe, aby z zapartym tchem młodzi śledzili operetkową inscenizację „Krakowiaków i Górali” w stylistyce przywodzącej na myśl bardziej teatr dla dzieci. Zwłaszcza że wielu tekstów (szczególnie śpiewanych) w ogóle nie zrozumiemy. Zresztą na prompterze, zamiast tekstu angielskiego, powinien być wyświetlany polski. Skorzystaliby na tym wszyscy.
Muzyka pod dobrą batutą
W naiwnie opowiedzianej historii konfliktu Krakowiaków i Górali o ożenek Górala Bryndasa z Krakowianką Basią najlepiej broni się muzyka Stefaniego. Dyrygent Adam Banaszak, pracując na nowym wydaniu partytury, wydobył z niej wszelkie brzmieniowe walory, wiele mozartowskich inspiracji, ale i rytmów polskich tańców ludowych. Wśród solistów błyszczała Karolina Filus jako Basia i Jadwiga Postrożna w partii Doroty, sekundowali im dzielnie Łukasz Rosiak (Stach) i Aleksander Zuchowicz (Jonek) w kolejnej roli charaterystycznej.
Świetnie spisała się obsada Górali. I tylko ich stroje nie wołały o pomstę. Krakowiaków ubrano na poły współcześnie i, niestety, karykaturalnie. Podglądając wieś? Niekoniecznie. Dziś moda jest globalna i uliczka w miasteczku bywa bardziej trendy niż ulica metropolii.