Piątkowy wieczór w Firleju upłynął pod znakiem muzyki z przedrostkiem „post”. Na scenie klubu grano kolejno: postrock, postmetal i znowu postrock. Działo się wiele, a wszystkie trzy podmioty wykonawcze dały z siebie wszystko i otrzymały zasłużone wyrazy uznania od publiczności. Ale gdyby potraktować cały ten koncert jak zawody sportowe, zwycięzcą wcale nie okazał się najbardziej utytułowany zawodnik.
Gwiazdą wieczoru była grupa Tides From Nebula, a przed nią zagrały formacje Besides i Obscure Sphinx. Ci pierwsi to debiutanci, mający na koncie dopiero jeden album pt. „We Were So Wrong”. Wypadli bardzo dobrze. Panowie mają spory potencjał i choć któryś ze złośliwych recenzentów nazwał ich Tides From Brzeszcze (stamtąd pochodzą), podobieństwa do Nebuli wcale twórczości Besides nie dyskwalifikują. Gdy gra się wyłącznie instrumentalne utwory, trudno długo utrzymać uwagę publiczności, Besides nie mieli z tym jednak problemu – bronili się onirycznym klimatem swoich kompozycji i szlachetną, pełną pokory postawą branżowych nowicjuszy. Będą z nich ludzie.
Po mniej więcej 45-minutowym występie Besides na scenę klubu weszli muzycy Obscure Sphinx. Na to, co przez następną godzinę działo się w Firleju, trudno znaleźć odpowiednie określenie, nie popadając jednocześnie w tanią egzaltację. Ale inaczej się chyba nie da. Bo koncert Obscure Sphinx był absolutnie fenomenalny. Albo inaczej: FE-NO-ME-NAL-NY.
Materiał z ich ostatniej płyty „Void Mother”, oczywiście fantastyczny, ale odsłuchiwany w warunkach domowych nieco może nużący – w wersji live dosłownie porażał. Długie, potężne kompozycje wgniatały w podłogę i hipnotyzowały. A wyczyny wokalne Wielebnej to już klasa sama dla siebie, ta dziewczyna roznosi w pył cały metalowy świat, wszystko jedno z jakim przedrostkiem. Ma niesamowite umiejętności, na scenie rusza i zachowuje się w fascynujący sposób (jest jak przetrącony ptak i przerażająca postać z japońskiego horroru jednocześnie; Wielebna to Samara Morgan z „Ringu”, która wyszła z telewizora, żeby przerazić nas na śmierć), a w swój śpiew wkłada nieprawdopodobny ładunek emocji. I to działa. Działa jak jasna cholera.
Występ Tides From Nebula po Obscure Sphinx był jak niechciany powrót do krainy łagodności. Nie można nie mieć szacunku do tej kapeli, przeciwnie, należy ją cenić za wszystkie trzy płyty i regularnie znakomite koncerty, ale w porównaniu do swoich poprzedników „Tajdsi” wypadli trochę jak – sorry, panowie – boysband. Grali długo, niemal dwie godziny, mieli fajne światła, na scenie Firleja czuli się jak u siebie w domu i zostali znakomicie przyjęci, ale to wszystko było jakieś takie grzeczne, uładzone i zanadto wypolerowane. Jeśli więc znowu popatrzeć na piątkowy wieczór jak na sportowy meeting, to rzeczywiście – faworyt zwodów poległ, ale został pokonany przez głodnych sukcesu, nieobliczalnych szaleńców. Z nimi mało kto miałby jakiekolwiek szanse, więc ta porażka to w zasadzie żaden wstyd. Następnym razem lepiej jednak unikać bezpośredniej konfrontacji.
Przemek Jurek
Tides From Nebula zagrali w Firleju w piątek 28 marca.