Marcin Harasimowicz czy Martin Harris?
Marcin Harasimowicz: Wszyscy Amerykanie nazywają mnie Martin, a w Polsce jestem Marcinem. Martin Harris to pseudonim artystyczny, który wymyśliłem na samym początku kariery aktorskiej. To było w czasie, kiedy pracowałem jako dziennikarz sportowy, a jednocześnie stawiałem pierwsze kroki w świecie filmu i chciałem rozdzielić te dwa światy, w których działałem. Pomysł, żeby mieć aktorski pseudonim, wziąłem po przeczytaniu książki – autobiografii Michaela Caina – który zdradza, że Cain to jego pseudonim, bo naprawdę nazywał się Maurice Joseph Micklewhite Jr.
I tak narodził się Martin Harris.
Pomyślałem, że jeśli zaczynam coś nowego, to też będę się inaczej nazywał. I postawiłem na pseudonim, który mnie nie klasyfikuje – ani jako dziennikarza, ani jako aktora. Również ani jako gościa z Europy Środkowo-Wschodniej, czy Latynosa, Niemca… Jestem dzięki temu pseudonimowi neutralny.
Łatwo wpada w ucho, Amerykanin nie połamie języka na „Harasimowicz”.
Uciąłem kawałek imienia, kawałek nazwiska – i wyszło.
Galeria zdjęć
Swoją przygodę z aktorstwem zacząłeś po trzydziestce. Odważny krok – zaczynać zawodowe życie na nowo, w takim wieku. I to nie w Polsce, ale w obcym kraju, w USA. Rewolucja.
Najpierw, w wieku 21 lat, zostawiłem Wrocław i przeniosłem się do Warszawy. Pracowałem jako dziennikarz w dzienniku „Życie”, potem w „Przeglądzie Sportowym”, potem w dzienniku „Nowy Dzień. Rewolucje, choć mniejsze, robiłem już więc wcześniej (uśmiech). Ale w pewnym momencie porzuciłem stolicę, kupiłem bilet do Stanów i się zaczęło.
Nie bałeś się tak postawić wszysto na jedną kartę?
Na początku nie. Ale po dwóch latach w USA pojawił się moment refleksji: „Czy ja jednak dobrze zrobiłem?”.
No bo w Polsce byłeś znanym dziennikarzem, pisałeś książki, miałeś ułożone życie.
No właśnie. Była jakaś stabilizacja. Jednak przyszedł taki moment, kiedy skończyłem 30 lat i zrobiłem sobie rachunek sumienia – co mi wyszło z tego, co sobie wymarzyłem. Bo na początku zamarzyłem sobie grać i śpiewać w kapeli rockowej, być w artystycznym nurcie. Więc grałem, śpiewałem, ale zespół mi się rozpadł.
Kolejny krok – postawiłem na dziennikarstwo, pozostając nadal w tym świecie artystycznym, w świecie muzyki: zacząłem pisać recenzje – do wrocławskiego „Słowa Polskiego”, do ogólnopolskiego miesięcznika „Tylko Rock”. Chodziłem na koncerty, robiłem wywiady z polskimi muzykami. Jednak nie za bardzo mogłem się z tego utrzymać.
Przeskoczyłem więc do sportu – zacząłem o nim pisać, bo sport mnie zawsze interesował. Zacząłem zarabiać dobre pieniądze, kupiłem mieszkanie. Ale poczułem wypalenie, czułem, że to nie jest do końca to, co chcę w życiu robić. Jednak nie wiedziałem, co chcę dalej robić ze swoim życiem, kim chcę być. Ciągnęło mnie jednak zawsze w tym artystycznym kierunku.
Kiedy pojawił się ten przebłysk: aktorstwo?
Skończyłem 28 lat, z „Przeglądu Sportowego” przeszedłem do nowej gazety – „Nowy Dzień”. Na bardzo dobry kontrakt, za bardzo dobre pieniądze. I… ta gazeta bardzo szybko padła. Dostałem półroczną odprawę i zostałem wysłany do domu.
Wychodząc z firmy, przeszedłem przez sklepik, tuż obok, i tam zobaczyłem książeczki z dołączonymi do nich filmami na DVD sprzedawanych pod hasłem „25 najlepszych filmów w historii kina”. Po raz pierwszy w życiu miałem trochę wolnego czasu, więc postanowiłem obejrzeć te 25 filmów, jeden po drugim. Włączyłem „Chłopców z ferajny” i tak się zaczęło. Ta magia mnie pochłonęła. Oglądałem De Niro i myślałem sobie: „Kiedyś z nim zagram!”. I rzeczywiście, 15 lat później, zagrałem!
Postanowiłeś: „Przez resztę życia będę aktorem. To jest to”. Ale dlaczego Stany Zjednoczone? Czemu nie chciałeś być aktorem w Polsce?
Ależ chciałem być aktorem w Polsce, nie chciałem stąd wyjeżdżać, ja się tu świetnie czułem. Problem polegał na tym, że od każdego, komu o tym mówiłem, słyszałem: „To nie ma szans”. „To się nie uda”. „Za późno zaczynasz”. „Może w innym życiu”. „Nie skończyłeś szkoły aktorskiej, zapomnij”.
I wpadłem na pomysł, że polecę do Stanów: będę pisał o koszykówce, a jednocześnie pójdę do amerykańskiej szkoły aktorskiej, skończę ją i wtedy z dyplomem aktora wrócę do Polski. I może wtedy dostanę szansę, żeby grać w filmie, w Polsce.
W 2010 roku wróciłem, po ukończeniu szkoły aktorskiej, ba – nawet zagrałem w jakichś niskobudżetowych amerykańskich filmach. No i w Polsce zderzyłem się ze ścianą – nadal słyszałem tylko „nie”. Mam jednak taki charakter, że jak raz sobie coś postanowię, to nie odpuszczę za żadną cenę. Dla mnie słowo „nie” w kontekście walki o swoje marzenia nie istnieje. Nie ma „nie”. Postanowiłem wrócić do USA, zapisałem się do kolejnej szkoły aktorskiej, żeby dalej się doskonalić w zawodzie, a w międzyczasie zobaczyłem ogłoszenie o tym, że szukają nowych twarzy w stand-upie, kogoś, kto nigdy nie był na scenie.
Zacząłeś występować…
…w bardzo źle zorganizowanym show, za które odpowiadał podejrzany typ, uzależniony od narkotyków.
To dlaczego się tego trzymałeś? Toksyczna praca.
Z kilku powodów. Zdobywałem sceniczne doświadczenie, oszczędności mi się kończyły, więc trzeba było gdziekolwiek zarabiać na utrzymanie, a pamiętaj, że ja miałem 35 lat – jak na początkującego aktora to bardzo stary byłem. Miałem wielką chęć przetrwania, a że jestem uparty, to zaciskałem zęby i parłem do przodu.
Szukałem nowych miejsc, w których mogłem się pokazać: a to na dachu restauracji z tacos, a to w drugiej restauracji, trzeciej. Zacząłem sam organizować stand-upy – przychodziło na nie kilka osób, potem kilkadziesiąt, kilkaset. Ja też prowadziłem te show.
Po kilku miesiącach dostałem propozycję pracy w klubie, który był w pierwszej dziesiątce klubów standupowych w Los Angeles – ale w najgorszym możliwym czasie: wtorek, godzina 10 wieczorem. A mimo to ludzie przychodzili, klub zarabiał pieniądze, a jeśli się zarabia pieniądze, to jest to OK. O moim show usłyszeli Bracia Wayans, znakomici amerykańscy standuperzy, którzy akurat szykowali się do trasy po USA. Szukali miejsca, w którym mogliby ćwiczyć swoje nowe żarty, z dala od głównych sal Hollywood. I zaczęli występować u mnie.
Po nich zaczęli pojawiać się kolejni znani komicy – moje show zaczęło być popularne. W końcu odezwał się do mnie manager największego klubu standupowego w Hollywood – Comedy Story. Zaproponował, żebym robił u niego show, na początek raz w miesiącu. Pracowałem tam od 2013 do 2017. Pod koniec pracy miałem swój zarezerwowany każdy piątek, wieczorem i kilka niedziel – najlepszy czas.
Zapraszałem wszystkich największych komików w USA, jak: Joe Rogan, Judd Apatow, Theo Von, Drew Carey, Nikki Glaser, Ian Edwards i wielu innych. A wśród publiczności byli Justin Bieber, Billie Eilish, Elon Musk – miałem VIP-ów na scenie, VIP-ów na widowni, a ja na scenie prowadziłem całe show. Robiłem to, bo wiedziałem, że dzięki temu moja wartość rośnie, a do tego przełamuję własne bariery i staję się coraz lepszy. Po tych występach dostałem swojego pierwszego w życiu agenta, menedżera, który zaczął dbać o mnie, jako aktora. I już w 2016 dostałem pierwsze role w serialach amerykańskich.
Nagle się okazało, że nie jesteś za stary na zostanie aktorem, że jednak można.
Jak się „rozkręciłem” jako aktor, zrezygnowałem z produkowania stand-upu – dla tego świata to był szok. Ale, jak to? Jak możesz? Jesteś znanym producentem, promotorem stand-upów i idziesz w aktorstwo? Ale taki był mój plan od początku. Poza tym, świat stand-upu to nie jest taki wesoły, cudowny świat.
Tam jest mnóstwo ludzi z problemami, którzy ukrywają się za fasadą uśmiechów i żartów. Sam straciłem 17 komików, z którymi pracowałem – popełnili samobójstwo. Stand-up ma też wielką, mroczną stronę. Nie mówi się głośno o tym, że w świecie stand-upu są ludzie z poważnymi problemami psychicznymi, są narkotyki i inne używki. Nie jest tylko wesoło.
Z drugiej strony – to niesamowita szkoła improwizacji, sposób na przełamanie swoich ograniczeń. Choć też jest to tygiel wielu emocji, który w sumie uzależnia.
Ale porzuciłeś to.
Wiele osób myślało, że straciłem rozum, ale ja wiedziałem, że chcę grać, chcę być aktorem. Wiedziałem, że podejmuję ryzyko, że nie mam gwarancji, że się uda. Znów postawiłem wszystko na jedną kartę.
Nie myślałeś, żeby wrócić do stand-upu?
Oczywiście i mam taki zamiar w tym roku! Zresztą namawia mnie do tego wielu starych kumpli, którzy teraz mają piękne kariery – niektórzy mówią, że po części zawdzięczają to mnie i chcą się odwdzięczyć.
Z perspektywy czasu, co najbardziej ci pomogło, że stałeś się rozpoznawalnym aktorem, że zagrałeś w wielu amerykańskich produkcjach, o których wielu polskich aktorów może tylko pomarzyć? To, że znalazłeś się w odpowiednim miejscu i czasie, że pomógł twój talent, twój upór życiowy? A może wygląd?
Upór na pewno, ale też zdolność wykorzystywania umiejętności, które zdobyłem we wcześniejszych zawodach, ciągła praca nad sobą, stawianie sobie nowych wyzwań i żelazna dyscyplina oraz doświadczenia zdobyte w różnych krajach, w których mieszkałem, nauka, jaką wyniosłem ze spotkań z różnymi ludźmi, znajomość wielu języków…
Ile znasz języków obcych?
Do tej pory zagrałem w 16 różnych językach. Perfekcyjnie porozumiewam się po angielsku, niemiecku, hiszpańsku, rosyjsku, czesku.
O matko! W jakim języku ci się najtrudniej grało?
Po duńsku.
Zaczynałeś w filmach amerykańskich jako statysta. Nie zniechęciło cię to.
Nie, bo to robiłem tylko przez pierwszy rok dla zdobycia doświadczenia. Od poniedziałku do piątku w ogóle nie spałem, bo w ciągu dnia chodziłem na zajęcia do słynnej szkoły Stella Adler, a w nocy statystowałem na planie filmu „Anioły i demony”. Potem dostawałem drobne role, większe, a teraz w zasadzie pracuję non stop.
Lista filmów, w których zagrałeś mniejsze i większe role, jest imponująca. Które były dla ciebie najważniejsze?
Na pewno „The Hunt”, bo to pierwszy duży film, a Craig Zobel, który dał mi tę rolę, jest teraz jednym z najbardziej cenionych reżyserów młodego pokolenia – właśnie zrobił „Pingwina” dla HBO. „Stranger Things” dało mi największą popularność, co ostatnio odczułem, będąc specjalnym gościem Festiwalu Sztuki w Paragwaju, na którym dostałem propozycję zrobienia sztuki na bazie Szekspira, latem tego roku, z której pewnie skorzystam.
Także film „Amsterdam”, „Zadzwoń do Saula”, „Wspaniała pani Maisel”, „Młody Sheldon”, „Czerwona nota” czy jedna z głównych ról w filmie „Voice of Shadows”, który właśnie miał światową premierę.
A lista filmów, w których miałeś zagrać a nie zagrałeś, jest 10 razy dłuższa?
Było mnóstwo takich ról, o które się ubiegałem, a na ostatnim etapie było dwóch kandydatów – ja i ktoś inny i ten drugi dostawał rolę. Miałem np. zagrać w filmie „Krzyk 7”, ale rolę dostał ktoś z większym nazwiskiem ode mnie. Takie są realia.
To uczy pokory?
Ja tej pokory nauczyłem się już dawno temu. Ale ona zawsze mi dawała dużo siły do dalszej walki.
Twoje marzenie filmowe?
Zagrać w filmie o agencie 007. Ale nie Jamesa Bonda, tylko jego przeciwnika. Wierzę, że tak kiedyś się stanie, bo ja mam coś takiego, że jak marzę o wystąpieniu w jakimś filmie, serialu, to to się po jakimś czasie spełnia.
Tak było np. z serialem „Stranger Things” – od pierwszego sezonu starałem się, żeby w nim zagrać. I w końcu udało mi się wystąpić w sezonie czwartym. Marzyłem też, żeby zagrać z Robertem De Niro czy Christianem Bale – i udało mi się to w filmie „Amsterdam”.
Podobnie byłem fanem „Breaking Bad” i „Zadzwoń do Saula” i załapałem się na ostatni sezon. Za ukochanym Colinem Firthem biegałem po salach sądowych i parkingach w serialu HBO „Schody”, a „Wspaniała pani Maisel” była moim ukochanym serialem w trakcie pandemii. No i co? Pandemia się skończyła, a ja zagrałem polskiego księdza – Piotra – w ostatnim sezonie. Wysyłałem po prostu w eter te emocje, moje pragnienia i po czasie wróciły do mnie.
Z Bondem myślę, że będzie tak samo.
„W Stranger Things” miałeś grać Rosjanina Olega.
Niestety, tę rolę dostał, bodaj najsłynniejszy obecnie aktor rosyjski w Hollywood, teraz mój dobry kolega i nawet trochę mentor – Pasza Łysznikow.
Mówi się, że w Hollywood Polacy dostają najczęściej role Rosjan. Z tobą też tak jest?
Ze mną jest inaczej – głównie gram Niemców, Holendrów, Chorwatów, czasem Amerykanów. Myślę, że kiedy już będę starszy, to będę grał role Rosjan – ktoś mi kiedyś powiedział, że jak będę miał koło sześćdziesiątki, to będę miał wygląd rosyjskiego profesora. I może wtedy takie role będę dostawał.
Gdy byłem młodszy, to byłem przypisywany do ról nazistów. Ten etap minął, bo teraz – z wyglądu – jestem na etapie ról mężów, nauczycieli, generałów, prezesów firm.
W jakich filmach będziemy mogli cię zobaczyć już niedługo?
Cały czas nagrywam castingi i wysyłam, staram się o role. Nawet tu, we Wrocławiu, w domu rodziców, w ich sypialni, nagrałem kolejny casting. Latem będzie można zobaczyć mój nowy film kinowy – ale nie mogę o nim mówić, mam zakneblowane usta. Podpisałem umowę o poufności i dostałem już z 10 e-maili, że nie mogę nic o tym gadać. Wybacz. To duża produkcja.
Wielki świat, Stany, życie w Hollywood. A Wrocław? Tęsknisz za nim?
Z roku na rok coraz bardziej. Tu, we Wrocławiu, jest cudowna, domowa atmosfera. Poza tym Wrocław to czas mojego dzieciństwa, moje dorastanie. Kocham to miasto całym sercem – jest najważniejsze w moim życiu. Marzę o tym, żeby wystąpić kiedyś w filmie, który będzie nagrywany we Wrocławiu. A że ostatnio coraz częściej zagraniczni twórcy robią filmy w stolicy Dolnego Śląska – to mam nadzieję, że tak się stanie. Może któregoś Bonda tu będą kręcić? (uśmiech)