wroclaw.pl strona główna Najświeższe wiadomości dla mieszkańców Wrocławia Dla mieszkańca - strona główna

Infolinia 71 777 7777

5°C Pogoda we Wrocławiu

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 23:20

wroclaw.pl strona główna

Reklama

  1. wroclaw.pl
  2. Dla mieszkańca
  3. Aktualności
  4. Nawet wśród psów trafiają się psy (a co dopiero wśród ludzi)!

Nawet wśród psów trafiają się psy (a co dopiero wśród ludzi)!

Data publikacji: Autor:

Uwaga! Dzisiaj uderzę – cholera jasna – w tony smuteczku, niefałszowanej nostalgii. Usprawiedliwia mnie lekko omszały PESEL. Oraz fakt, że zamiast z kumplami rozmawiać na żywo – coraz częściej przywołuję ich w pamięci. A jutro w kalendarzu wpisany jest refleksyjny dzień Wszystkich Świętych – zatem i o grzesznikach warto pamiętać! 

Reklama

Wspominam więc w tych okolicach roku ludzi, których działalność czyniła lepszym mnie samego. Pamiętam jak na festiwalu Jazz nad Odrą wystąpił w roku 1970 krakowski improwizujący zespół Dżamble.  Wokalistą był tam Andrzej Zaucha, którego murzyński głos i feeling sprawił, że przez wiele następnych lat byłem największym fanem tego wyluzowanego artysty. Z pierwszego wykształcenia był, podobnie jak prezydent Bolesław Bierut, zecerem.

Słuchałem go narkotycznie, w nadmiarze i na okrągło. A trzy lata później, w 1973, z jego piosenką „Masz przewrócone w głowie” zdawałem na Wydział Aktorski do łódzkiej filmówki. Pod koniec lat 80. poznałem Andrzeja, swojego wielkiego idola, osobiście. Los spiknął nas na trasie koncertowej widowiska „Moda i Uroda”. Pamiętam, jak w Kaliszu naprądowany nocną biesiadą, obudził o czwartej rano cały hotel – grając w korytarzu na saksofonie powłóczyste frazy hiciora Raya Charlesa „Georgia”. Zaucha dopiero szedł spać – cały zaś wstrząśnięty niezmieszany hotel czuł się porannie i rześko. Wydaje mi się, że to było wczoraj jakby – a za dwa lata będziemy obchodzić ćwierć wieku odejścia Andrzeja Zauchy w nieznane żywym zaświaty!

W tymże 1970 roku (władzę w Polsce przejmował Edward Gierek) poznałem osobiście drugiego mojego wielkiego muzycznego idola – Czesława Niemena. Wybitny Czesław pomagał kumplowi z branży, Jerzemu Kosseli, który akurat opuścił kapelę „Czerwone Gitary”, stworzyć nowy artystyczny byt, nowy image. Wszystko działo się latem nad pięknym zalewie Witka – ośrodkiem wypoczynkowym usytuowanym pomiędzy Zgorzelcem a Bogatynią – gdzie Jerzy Kossela (autor przeboju „No bo ty się boisz myszy”) zorganizował kondycyjno-muzyczny obóz.

To były piękne dni. Napisałem wówczas opowiadanie natychmiast wydrukowane w miesięczniku „Twórczość”. Także w prasie polonijnej. Przywiózł mi je ze Stanów, wydrukowane w literackim miesięczniku, poeta Lothar Herbst. Wydaje się, że to było wczoraj – a mija właśnie dziesięć lat od odejścia największego po wojnie estradowego artysty.

To byli wspaniali ludzie, których obrazy bardzo żywo przechowuję pod powiekami – a których nie ma już obok nas (piękna piosenka Niemena „Obok nas”) od lat wielu. Bardzo żywy mam też w pamięci wizerunek birbanta, pijaka i lumpa – jednocześnie dobrego kumpla i charakternego gościa z fasonem: Janka Himilsbacha. Pisałem tutaj, na portalu, jakiś rok temu – o tym aktorze naturszczyku, o naszych zmąconych gorzałą peregrynacjach po socjalistycznej Polsce. Dzisiaj, w wigilię święta Ludzkiej Pamięci, chciałbym Szanownym Czytelnikom przedstawić przemyślenia tego bardzo zwykłego (wręcz czasem trywialnego i mocno upierdliwego) i niezwykłego człowieka, który żył niewiele, zaledwie 57 lat. To o nim pisarz i reżyser Tadeusz Konwicki powiedział trafnie, że był Marcelem Proustem spod budki z piwem.

Dzisiaj nie ma klasycznych budek z piwem, nie ma także Janka Himilsbacha.

Człowieka nigdy do końca niepoznanej konduity, który w dowodzie osobistym miał wpisaną datę urodzenia – 31 dzień listopada. A przecież nie ma na świecie kalendarza z tak oznaczoną kartką. Ale jego myśli i powiedzenia wciąż mają się dobrze, może coraz lepiej. Jakie to – prawdziwe na wskroś zdanie, które zapożyczyłem na tytuł dzisiejszego felietonu. Dzisiaj mało kto jest naprawdę sobą. Coraz więcej ludzi wokół udaje kogoś zupełnie innego. Im częściej ktoś mówi: powiem szczerze – tym bardziej wiem, że łże jak pies. Im częściej ktoś mówi: miłego dnia – tym pewniejszy jestem, że ma mnie głęboko w dupie. Z panem Jankiem było zupełnie inaczej. Wiem, gdyż na artystycznej trasie miałem nad nim pieczę w dzień i w nocy (na przykład panie z recepcji prosiły telefonicznie w głuchą noc, bym go – pomarszczonego przez los i gorzałę – zabrał wreszcie do hotelowego pokoju).

A przecież wiecie kim był ten nagrobkowy kamieniarz i enfant terrible tubylczej kinematografii. Był w każdym zagranym filmie tylko i wyłącznie sobą. Wiecie przecież, że gdy zaproponowano mu rolę szekspirowskiego Hamleta (to byłaby dopiero brawura na deskach sceny) zrezygnował, mówiąc, że postać Hamleta to nuda, a Ofelia to zwykła szmata. To Janek poprawiał liczne scenariusze pod siebie, to on reprezentował ten odłam polskiego społeczeństwa, który w tym udawanym socjalizmie był narodową solą. Pijaczek, łapówkarz, birbant, nieudacznik, fachowiec o lewych rękach – to były dzień i noc krajowej rzeczywistości.

Jego role i czas, w jakim żył, były dla tubylczej kinematografii prawdziwym zbawieniem, tym zjawiskiem, które w „Umarłej klasie” pokazał i opisał w teatrze Tadeusz Kantor. To było coś, co wzbudzało zachwyt także za granicami.

Tak mocno odcisnął Himi swój ślad, że do dzisiaj jego pierwszoplanowe drugoplanowe role wywołują żywą reakcję. Dialogi w jego książkowych zbiorach opowiadań są nadal żywe, prawdziwe, wciąż intrygujące. A za 10 dni minie ćwierćwiecze plus jeden rok jego nieobecności na ziemi, w Warszawie, przy ulicy Górnośląskiej, gdzie mieszkał z żoną Basicą. Jak mawiał Janek, budują w Polsce tyle nowych dróg, a bez jego utraconego towarzystwa, k..., nie ma dokąd pójść.

Mógłbym w ten przedświąteczny refleksyjny dzień o lubianym aktorze napisać 400 stron wspomnień i opowieści – ale niech ćwierć wieku po zniknięciu z tego świata „powie cóś” sam Janek. To, co sądził na przykład o zmorze samotności, której tak się bał Ryszard Riedel, charyzmatyczny wokalista grupy Dżem i setki tysięcy innych ludzi. Przeczytajcie uważnie, warto: 

Właściwie wszyscy ludzie powołani przez Pana do życia są przeraźliwie samotni. Tylko niektórzy mają jeszcze złudne poczucie wolności. Ludzie wyobrażają sobie, Bóg wie co. A na co dzień przeżywają dramaty, rozterki, rozczarowania, poruszają się w zaklętym kręgu niemożności wyjścia poza szarą, beznadziejną egzystencję. Przypomina mi się trafiona myśl Czechowa: „Gdzie sztuka, gdzie talent, tam nie ma oni starości, ani samotności, ani chorób, a nawet sama śmierć nie taka straszna”. 

Żyjcie więc twórczo, moi Wybitni, Wykwintni Czytelnicy. Głowa do góry – nigdy nie byliście i nie jesteście sami. Pamiętajcie o tym, będąc przy grobach bliskich. Howgh!

 

Zdjęcia nie przedstawiają Himilsbacha – wszak są jeszcze inne ciacha.

 

Jan Himilsbach (1931-1988), życiorys najkrótszy z kilkuset, jakie o Himilsbachu wyprodukowano. Każdy z jego życiorysów jest wszak bogatszy niż fabuły filmów, w których grał:
Pisarz, scenarzysta i aktor charakterystyczny. W 1947 wszedł w kolizję z prawem. Po odbyciu kary w kamieniołomach pracował jako kamieniarz w nieodległym od Wrocławia Strzegomiu. Chwalił się, że to on odstrzelił w tym Strzegomiu granit na warszawską kolumnę Zygmunta. Ukończył Szkołę Przysposobienia Przemysłowego i pracował jako rębacz w kopalni Boże Dary w Kostuchnie, a po wyjeździe do Gdyni jako tragarz, a później palacz na kutrach rybackich. W 1951 przyjechał do Warszawy, gdzie podjął pracę w Zakładach Konserwacji Architektury Monumentalnej, a następnie był palaczem w Żegludze Śródlądowej na Wiśle. W tym czasie uczęszczał na Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze, później uczył się w Wojewódzkim Uniwersytecie i pracował w Zarządzie Stołecznym ZMP.

W latach 1954-1956 odbywał służbę wojskową. Debiutował wierszem w 1951. W latach 1956-68 pracował w prywatnej firmie kamieniarskiej na Powązkach w Warszawie. W 1959 debiutował jako prozaik. Wydał trzy tomy opowiadań: Monidło” (1967), Przepychanka” (1974) i Łzy sołtysa” (1983). Złoty okres twórczości Janka to wczesny Gierek (lata 70.). Powstał wówczas głośny do dzisiaj „Rejs” Marka Piwowskiego, podczas kręcenia którego poznał zawodowego aktora Zdzisława Maklakiewicza. Zdzisława i Janka wyłącznie kochano, bo przecież im nie zazdroszczono. „Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika. Artyści – i na ekranie, i w życiu – byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze”  pisał Janusz Głowacki w książce Ścieki, zlepy, karaluchy.

ZS

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama