Magdalena Talik: Lubię to mówić – jest Pani wrocławianką!
Jagna Dobesz: Pełnoprawną obywatelką Wrocławia, urodzoną w szpitalu wojskowym.
Wrocławianie są z Pani szczególnie dumni i cieszą się z wielkich sukcesów, zwłaszcza niedawnej Excellence Award podczas gali Europejskich Nagród Filmowych za scenografię do „Dziewczyny z igłą”. Mnie intryguje, że weszła Pani do świata filmu trochę bocznymi drzwiami, bo katedry rzeźby Akademii Sztuk Pięknych.
Rzeczywiście, droga była nietypowa. Zaczęłam studia we Wrocławiu u prof. Grażyny Jaskierskiej, potem u prof. Leona Podsiadłego. Na III roku przeniosłam się do Warszawy, do pracowni prof. Adama Myjaka.
Byłam pewna, że będę rzeźbiarką, ale poznałam Annę Baumgart, warszawską artystkę wizualną. Najpierw szukała kogoś do zrewitalizowania rzeźby i zostałam polecona, potem zaprowadziła mnie do Teatru Dramatycznego, z którym zaczęłam współpracować, wreszcie poznałam Kasię Sobańską i Marcela Sławińskiego.
Dzięki nim, już na IV roku studiów zaczęłam pracę przy filmach, co było, rzecz jasna, rzeźbiarskim faux pas, ale w ten sposób odpłynęłam – najpierw w stronę teatru, potem filmu i tak już pozostało.
Moja zawodowa droga była, rzecz jasna, zrządzeniem losu, ale gdybym mogła cofnąć czas i studiować na katedrze scenografii, mimo wszystko wybrałabym rzeźbę.
To właśnie rzeźba nauczyła mnie patrzenia na formy, kształty, struktury. Na planie filmowym jest potrzebna i wiedza, i technologia, i znajomość np. rysowania mebli, ale mnie pomogła przede wszystkim czysta wyobraźnia rzeźbiarki.
Zaczynała Pani pracę w filmie od razu z wysokiego „C” – od nagrodzonej Oscarem „Idy” Pawła Pawlikowskiego. Ale od lat pracuje Pani przy niezwykle wysmakowanych projektach twórców o genialnym guście – Claire Denis, Agnieszki Smoczyńskiej, Magnusa von Horna, Anny Maliszewskiej. Taki miała Pani plan?
Postawiłam sobie bardzo wysoko poprzeczkę i założyłam, że nigdy nie będę traktowała filmów jako czysto zarobkowego szlaku. Teraz mogę zbierać plony, mam lepsze stawki, pracuję też przy reklamach, dzięki którym mogę potem angażować się przy wymagających projektach, nie licząc tak pieczołowicie czasu.
Ale pierwsze 10 lat pracowałam naprawdę ciężko i na pewno nie przeliczało się to na pieniądze. Moim jedynym celem było, po prostu, robić najambitniejsze kino.
Niektórzy dziwili się, dlaczego nie zrobię komedii romantycznej, czegoś komercyjnego, ale nudziły mnie filmy, w których nie mogę niczego wykreować, a tylko urządzić czyjeś mieszkanie rzeczami z IKEA.
Postawiłam wszystko na inspirujących, wymagających reżyserów i dobrych producentów, którzy trzymają w ryzach projekty i walczą o najlepsze warunki dla zespołu.
Myślę, że się opłaciło.
Dzięki temu Pani praca zachwyca widzów. W najnowszym filmie z Pani scenografią – „Dziewczynie z igłą” – akcja rozgrywa się w Kopenhadze z okresu po I wojnie światowej. Zdjęcia kręciliście prawie wyłącznie w Polsce? Jak odtworzyliście u nas stolicę Danii?
Wspólnie z Magnusem wiedzieliśmy, że nie chcemy robić kopii kopenhaskiej architektury, odtwarzać miasta, w którym budynki mają inne proporcje, okiennice, odmienne jest też ukształtowanie terenu.
Skupiliśmy się na atmosferze tamtego okresu, która tworzy tło dla głównej bohaterki, Karoline, pracownicy kopenhaskiej fabryki tekstyliów.
To bardzo depresyjny, mroczny, brudny i osaczający świat dla kobiety, która zaszła w ciążę i została wyrzucona, jak zbędny przedmiot, który spadł z fabrycznej taśmy.
Co ciekawe, Skandynawia nie dała nam żadnego pleneru z architekturą. A w samej Danii nie mieliśmy żadnych dni zdjęciowych.
Z kolei w Szwecji nakręciliśmy scenę w sądzie, do której budowaliśmy wszystkie meble, mieszkanie z urządzanym wnętrzem i sceny w parku.
Wszystkie budynki, jakie zobaczymy na ekranie, kręciliśmy w Łodzi, we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku, co – jako wrocławiankę – też bardzo mnie cieszy.
Galeria zdjęć
Chcieliśmy stworzyć baśniową opowieść o tym, co się działo bardziej niż skupić się na tym, by była ona bardzo kopenhaska.
Duński vibe daje w filmie język, którym mówią bohaterowie, czy wizualny styl, którym się posłużyłam używając dużo drewna w deskach, bo to nawiązanie do skandynawskiego sposobu budowania i urządzania wnętrz.
Jeśli mieszkaniec Kopenhagi obejrzy film, zauważy diametralną różnicę między budynkami w swoim mieście i w naszym filmie.
A i tak, po obejrzeniu „Dziewczyny z igłą”, wszyscy pytają, jak zrobiłam tę Kopenhagę, więc zabieg budowania atmosfery i język duński zadziałały.
W jakich lokacjach kręciliście „Dziewczynę z igłą”?
Pracowaliśmy na ul. Szajnochy – w gmachu dawnej Biblioteki Uniwersyteckiej i w sąsiadującym z nią Pałacu Wallenberg-Pachalych.
Z kolei na Dolnym Śląsku skupiliśmy się na zdjęciach w Bystrzycy Kłodzkiej i Kłodzku, gdzie powstał m.in. sklep jednej z głównych bohaterek.
Dolny Śląsk jest dla filmu bardzo plastyczny, a uliczki wspomnianych miast mają dużo ciekawej faktury, mrocznej, odrapanej.
To akurat pasowało do naszego filmu. Na przykład w Bystrzycy Kłodzkiej nie ma przetworzonych chodników, czy wnętrz, zatem można się dogrzebać do struktury, która dobrze udaje miniony wiek.
Co jest najważniejsze dla scenografa – szukanie lokacji czy dopieszczanie szczegółów we wnętrzach?
Nie ma zasady. Jeśli w nocy kręcimy scenę, w której bohaterka biegnie ulicą, a za nią operator z kamerą – to ważny będzie układ budynków.
A jeśli kręcimy scenę, w której za dnia bohaterowie siedzą w ogrodzie przy starym budynku – będziemy analizować wszystko, od okiennic, schodków, donic po roślinność.
Wszystko zależy od dynamiki kamery, od tego, co dzieje się w scenie.
W serialu ważny jest rekwizyt, bo akcja toczy się tam bardzo dynamicznie. W filmie liczy się wszystko, bo to cały obraz, który wypełnia ekran.
W minionych latach spędziłam na Dolnym Śląsku kilkaset dni w aucie ze skautami, specjalistami od lokacji, szukając odpowiednich miejsc.
Przed każdym filmem jeżdżę wiele dni od świtu do nocy szukając lokacji, często po zmroku aż zdobędzie się wymarzone miejsca. Często po zmroku przedzieram się z latarką przez płoty, murki, zaglądam do pustostanów.
Nie można odpuszczać żadnego detalu w scenach. Wszystko się liczy!
I trud się opłaca. Za scenografię do „Dziewczyny z igłą” otrzymała Pani Excellence Award, europejskiego Oscara. To wielki sukces!
I coś niesamowitego, bo przecież kiedy pracuje się lata z pasją, nie liczy się raczej na nagrody. Zwłaszcza, że to filmy, które nie mają milionowych budżetów i sztabu asystentów do pomocy.
I nagle okazuje się, że naszą ciężką pracę, także pionu scenograficznego, ludzie dostrzegają, więc satysfakcja jest ogromna!
Po europejskim Oscarze miała Pani już jakieś telefony z Hollywood?
Wadą dużych nagród jest fakt, że poprzeczka idzie wyżej, ale lubię ciekawe wyzwania. I poczekam na film, który wzbudzi we mnie emocje.
Odzywali się już do mnie agenci ze Stanów, ale traktuje te kontakty z dużą rezerwą, bo bywa, że propozycje wzbudzają oczekiwania, a lepiej bez konkretów nie nastawiać się na projekty.
A czy wciąż tli się w Pani rzeźbiarski ogień? Ma Pani czasem ochotę wrócić do pracy z gliną?
Podejrzewam, że jedynie – póki co – przy filmie będę miała okazję robić co nieco rzeźbiarskiego. Może kiedyś zrobię sobie rok przerwy. Najchętniej we Włoszech i przygotuję znów rzeźbę ale to pewnie już na emeryturze.