Rockowa energia Davida Sanborna
Na koncert zespołu Davida Sanborna można byłoby śmiało zaprosić nawet tych, którzy na jazz kręcą nosem, bo Amerykanin gra muzykę przyswajalną dla każdego – melodyjną, rytmiczną (momentami nawet taneczną) i od lat występuje z nią przed publicznością. Nawet stadionową, bo słynny saksofonista przebił się ze świata jazzu do popu, płynnie łączy gatunki, a jego zespół potrafi dać show nie gorszy od tych, jakie znamy z koncertów popularnych teraz grup popowych czy rockowych. Zresztą skład instrumentalny grupy, rozmach i energia rozsadzić mogą audytorium co najmniej kilka razy większe niż to w Imparcie. Perkusisty Chrisa Colemana pozazdrościłby Sanbornowi niejeden muzyk (nawet rockowy), bo oprócz radości, jaką daje mu gra (solówki dosłownie zwalały z nóg) jest też diablo precyzyjny i muzykalny. Basista Andre Berry, przez cały koncert niemal w cieniu, pod koniec nie tylko stanął w świetle jupiterów, ale zszedł na widownię i zachęcał publikę do wspólnej zabawy. Rasowi jazzmani mogli to uznać za niepotrzebny wygłup, ale na Jazzie nad Odrą jest miejsce i na klasyczny jazz i na jazzowe klimaty z fajerwerkami. Klawiszowiec Ricky Peterson szalał przez cały wieczór, ale głównym dyrygentem tej orkiestry był przez cały czas David Sanborn i to brzmienie jego saksofonu puentowało wszystkie akcje grupy.
Subtelne brzmienie Lee Konitz Trio
Drugi z wieczornych piątkowych koncertów – Lee Konitz Trio – różnił się od pierwszego praktycznie wszystkim. Na scenie zrobiło się niemal pusto (zniknęły potężny zestaw perkusyjny, klawiszowy z grupy Sanborna) – tylko krzesło dla saksofonisty Lee Konitza, skromna perkusja Joe LaBarbery i Darek Oleszkiewicz z kontrabasem. Mniej światła, mniej show, choć bynajmniej nie mniej energii (choć innego rodzaju, podanej może z większym wyrafinowaniem). I sporo szczególnego poczucia humoru. – Zagram teraz utwór, który napisałem 60 lat temu, a może więcej – zastanawiał się ze sceny 87-letni Lee Konitz. I dowcipkował o grupie Sanborna. – Oni grali dla pieniędzy, a my dla zgrywy. Udawał nawet, że nie może sobie przypomnieć nazwiska saksofonisty, który grał przed nim. Nawiasem mówiąc na koncercie Sanborna Konitz stał w kulisach, a kiedy starszy muzyk zaczął grać z boku sceny podsłuchiwał go Sanborn. Ironia Konitza nie była jednak potrzebna, bo publiczność Jazzu nad Odrą słucha różnych artystów, a ocena tego, który z nich plasuje się wyżej w rankingu elitarności należy do indywidualnych upodobań. Niemniej, wieczór z dwoma saksofonistami był wyjątkowy, bo ten, kto kupił bilet miał zapewnione wszystkie chyba możliwe wrażenia i dźwięki – od subtelnych, eleganckich po pełne wariackiej energii.