wroclaw.pl strona główna Najświeższe wiadomości dla mieszkańców Wrocławia Dla mieszkańca - strona główna

Infolinia 71 777 7777

13°C Pogoda we Wrocławiu

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 07:10

wroclaw.pl strona główna

Reklama

  1. wroclaw.pl
  2. Dla mieszkańca
  3. „Szpital nie może być twierdzą najeżoną lufami cekaemów”. Ekspert o bezpieczeństwie i zagrożeniach | WYWIAD

„Szpital nie może być twierdzą najeżoną lufami cekaemów”. Ekspert o bezpieczeństwie i zagrożeniach | WYWIAD

Data publikacji: Autor:

Napad na personel medyczny SOR-u szpitala w Legnicy, zabójstwo lekarza w szpitalu w Krakowie, zaatakowani lekarz i pielęgniarka placówki w podwarszawskim Piasecznie. Wszystko to zdarzyło się w ostatnich miesiącach. Czy i jak nasze szpitale są przygotowane na takie sytuacje? Mówi o tym Krzysztof Kiniorski, dyrektor ds. eksploatacji, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu przy ul. Fieldorfa.

Reklama

Brutalne napaści na lekarzy, ratowników medycznych, pielęgniarki i inne osoby pracujące w instytucjach publicznych zdarzają się coraz częściej. Wspomnę tylko niedawną napaść na medyków w szpitalu w Legnicy, gdzie zostało rannych 9 osób. W Waszym szpitalu zapewne też przygotowujecie się na takie zdarzenia…

Podkreślę, że nie są to sytuacje powszechne, codzienne, ale zdarzają się na tyle często, że musimy je traktować jako ciągle występujące zagrożenie. Zaraz to rozwinę, ale proszę pozwolić, że najpierw wspomnę o innej sprawie z tym związanej. Szpitale w Polsce nie są objęte obowiązkową ochroną w ramach ustawy o ochronie osób i mienia, a więc nie są uznawane za tzw. infrastrukturę krytyczną.

A jakie to ma znaczenie praktyczne?

Do infrastruktury krytycznej zaliczmy obiekty ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego państwa: naftoporty, elektrociepłownie, elektrownie, duże zakłady wydobywcze itd. Na szpital patrzymy zwykle jako na miejsce, w którym mamy uzyskać pomoc medyczną, gdy coś złego dzieje się ze zdrowiem, a nie na takie, w którym czyha jakieś zagrożenie. To mylne wyobrażenie…

Nie chcę nikogo straszyć, ale musimy patrzeć na nowoczesny szpital jako na miejsce dysponujące infrastrukturą techniczną, której ktoś znający się na rzeczy mógłby użyć tak, by wyrządzić poważne szkody. 

Krótko mówiąc, niestety w dzisiejszych trudnych czasach musimy brać pod uwagę, że szpital może stać się tak zwanym „miękkim celem” ataku terrorystów. Miękkim, a więc niebronionym, a jednocześnie pełnym niebezpiecznych urządzeń i substancji.
Krzysztof Kiniorski, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu

Chodzi o medycynę nuklearną, leki, chemikalia?

To bardziej skomplikowane – nie każdy szpital ma swój oddział medycyny nuklearnej, więc nie każdy dysponuje izotopami radioaktywnymi. Za to w niemal każdym muszą być urządzenia, które dla niego są infrastrukturą krytyczną, np. maszyny odpowiedzialne za zapewnienie zasilania energetycznego w dużej części obiektów, a więc duże generatory prądu wykorzystujące zbiorniki paliwa, czyli łatwopalnego i nieodpornego na wybuchy. Są to też wspomniane przez pana chemikalia. Tego wszystkiego ktoś mógłby chcieć użyć jako środka terroru, pacjentów traktując jak zakładników.  

Prócz tego mamy w szpitalach magazyny środków odurzających. To leki wydawane w sposób ściśle kontrolowany i pilnie strzeżone, ale teoretycznie ktoś mógłby próbować wejść w ich posiadanie i wykorzystać w niecnym celu. Tyle tytułem przydługiego wstępu. Teraz powiedzmy o najpoważniejszym zagrożeniu…

Czyli o czym?

Raczej: „o kim”, bo mam na myśli… pacjentów. Rzadko kto trafia do szpitala na własną prośbę, a więc dlatego, że tak chciał. Zwykle jest to efekt jakiejś sytuacji nagłej, frustrującej, wzmagającej stres oraz obawy o zdrowie i życie. Staramy się patrzeć na te ludzkie zachowania w ten sposób, by zrozumieć motywację czy podłoże. Ale niezależnie od tego skutek często jest identyczny – agresja w stosunku do pracowników szpitala.

Szpital im. Marciniaka we Wrocławiu archiwum Krzysztofa Kiniorskiego
Szpital im. Marciniaka we Wrocławiu

Skoro Pan o tym mówi, musicie mieć gotowe procedury związane z takim zagrożeniem – zwłaszcza z pacjentami odurzonymi środkami psychoaktywnymi.

Nie można ze szpitala uczynić twierdzy najeżonej lufami cekaemów i zasiekami z kolczastego drutu. To by zabezpieczyło medyków przed atakami tych, którym coś się pomieszało w głowach, ale odstraszyło rzeszę normalnych i - co ważniejsze - potrzebujących pomocy pacjentów.
Krzysztof Kiniorski, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu

Dlatego procedury, owszem, istnieją, ale na każdą sytuację staramy się patrzeć indywidualnie, przez pryzmat okoliczności, które wywołały gwałtowne zachowanie pacjenta. Inaczej postępuje się z człowiekiem nieświadomym swoich czynów przez chorobę, inaczej z w pełni świadomym prowokatorem, a jeszcze inaczej z osobą pod wpływem środków psychoaktywnych…

A wszyscy wymienieni mogą się spotkać w jednym miejscu, którym jest SOR. Tam w dodatku przebywają inni, często bardzo chorzy pacjenci.

Prawdę mówiąc, szpitalne oddziały ratunkowe powinny być (a może nigdy nie były…) tym, do czego je stworzono – takim miejscem Emergency Unit, gdzie jest udzielana pomoc w stanach zagrożenia życia i zdrowia, kiedy pacjent nie ma z jakiegoś powodu możliwości dotarcia do swojego lekarza rodzinnego albo ten lekarz nie byłby mu w stanie pomóc. Takie było założenie tworzenia szpitalnych oddziałów ratunkowych.

Ale rzeczywistość skrzeczy – galopująca od lat w czasem nieznanym kierunku reforma ochrony zdrowia stworzyła ze szpitalnych oddziałów ratunkowych hybrydę: to trochę przychodnia, trochę ośrodek Monaru, trochę izba wytrzeźwień, a dopiero na końcu oddział ratunkowy.

To wybuchowa mieszanka.

Przed chwilą wspomniał pan o przypadkach pacjentów odurzonych. Tacy trafiają akurat do naszego szpitala, dlatego że tu działa jedyny na Dolnym Śląsku oddział toksykologii. Jesteśmy przygotowani na niespodziewane sytuacje, ale też pamiętajmy, że tu nie ma jednego skutecznego schematu. Odurzona 15-latka potrafi być niezwykle agresywna, bardzo silna i odporna na wszelkie techniki związane z próbą obezwładnienia jej po to, by uratować jej życie (fachowo nazywamy to unieruchomieniem medycznym).

Ona z tego swojego stanu odurzenia będzie się leczyła przez kilka tygodni – przez pierwszych kilkadziesiąt godzin w łóżku, a potem będzie dochodziła do siebie jeszcze przez kilka tygodni. Moi współpracownicy (wykwalifikowani pracownicy ochrony) mają kilka, kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt sekund na to, by podjąć skuteczną, ważną decyzję dotyczącą tego, w jaki sposób się wobec niej zachować.

Ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego poddziału kontrterrorystycznego  i straży pożarnej w szpitalu im. Marciniaka archiwum Krzysztofa Kiniorskiego
Ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego poddziału kontrterrorystycznego i straży pożarnej w szpitalu im. Marciniaka

Zdarzają się sytuacje, że pacjenci przyjeżdżają do nas na noszach – wprawdzie w karetkach, w ambulansach, ale skuci kajdankami i z asystą policyjną. A po drugiej stronie, w momencie, kiedy ta asysta kajdanki zdejmie, mamy medyków, głównie ratowniczki medyczne (mężczyzn jest znacznie mniej).

Mamy też pracowników ochrony, którzy mimo swoich kwalifikacji i uprawnień nadanych przez ustawę muszą zawsze pamiętać, że mają do czynienia z pacjentem, że to nie jest bandzior, którego trzeba obezwładnić, położyć na ziemię i oddać w ręce policji. To jest ktoś, komu trzeba pomóc, kto za chwilę ma zostać poddany procedurom medycznym, a na razie trzeba go obezwładnić, opanować jego agresję po to, żeby w ogóle była szansa go wyleczyć.

Z tego wynika, że trudnych sytuacji i u Was nie brakuje?

Z tak dramatycznym zdarzeniem, jakie miało niedawno miejsce w szpitalu w Krakowie, nie mieliśmy do czynienia, ale zdarzały się rozmaite inne, o których z oczywistych powodów nie będę opowiadał. Z pełnym przekonaniem mogę za to powiedzieć, że żaden szpital w Polsce nie jest w pełni przygotowany na tego typu incydent.

Dlaczego?

Dlatego, że nie da się do tego przygotować! Naturalnie trzeba żyć z założeniem, że to się może wydarzyć, że musimy umieć się wobec tego zachować, ale nie sposób prześwietlać każdego pacjenta, który do nas przyjeżdża pod kątem tego, czy on może być niebezpieczny, czy nie. Ba, często są to frustracje wtórne, a więc człowiek w chwili przyjęcia do szpitala wcale agresywny nie jest.

Kilka lat temu mieliśmy takiego pacjenta, który został przyjęty na oddział bez jakichkolwiek problemów. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało, że będzie miał kłopoty z agresją, z frustracją. Ale w środku nocy wyjął nóż - taki, jaki często mają grzybiarze (kozik 10-centymetrowy) i nim sterroryzował personel pielęgniarski po to, by wydostać się na zewnątrz. Potem za pomocą gaśnicy włączył system alarmu pożaru i zelektryzował całą pobliską jednostkę straży pożarnej.
Krzysztof Kiniorski, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu

Czy to było agresywne? Tak. Czy można było przewidzieć, że ten starszy pan się tak zachowa? Nie. On był przemiłym człowiekiem, niesprawiającym do tej chwili jakichkolwiek problemów. Nagle w jego głowie stało się coś, co mu kazało wstać w środku nocy i dokonać takiego czynu.

Oczekuj nieoczekiwanego?

Właśnie to motto zawsze powtarzam moim współpracownikom z ochrony szpitala. To jest umiejętność patrzenia na rzeczywistość, na zdarzenia, z którymi mamy do czynienia, pod kątem tego, co bym zrobił w takim momencie. Ale nie na wszystko można się przygotować. Tutaj mógłbym z pamięci wydobyć całą masę epizodów, które w pierwszej chwili nas zaskoczyły i zdumiały, ale po krótkim zaskoczeniu jednak daliśmy sobie radę.

Przytoczę jeden taki przypadek sprzed kilku miesięcy. Młody człowiek na skutek jakichś swoich problemów (prawdopodobnie natury psychicznej) został przywieziony w asyście policji przez pogotowie ratunkowe. Już w chwili, kiedy go zabierano z mieszkania, do którego policja wchodziła w asyście straży pożarnej, powiedział, że się nigdzie nie ruszy bez… węża. Okazało się, że nie jest to zwierzę żywe, ale pluszowa, dwumetrowa zabawka.

Ten człowiek był strasznie agresywny, nie do opanowania – tak w czasie przewozu do nas, jak i podczas terapii w szpitalnym oddziale ratunkowym. Od nas miał trafić na dalsze leczenie do szpitala psychiatrycznego, ale i tam nie chciał jechać.

Tu dochodzimy do momentu, w którym trzeba umieć wykorzystać sytuację – odmawiał wejścia do karetki, zapierał się w drzwiach, nie zamierzał nigdzie jechać. Wtedy nasz dowódca ochrony (wszystko działo się w asyście policji i sanitariuszy) wpadł na pomysł – zaczął do niego mówić po imieniu: „Słuchaj, jedziesz do cioci, a jej bardzo zależy na tym, żebyś przyjechał z wężem”. I wręczył mu tego węża w drzwiach do karetki. „A jak do cioci, to jadę. Dawajcie mi tylko węża i pojadę” – odpowiedział chłopak.

W Szpitalu im. Marciniaka często odbywają się ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego poddziału kontrterrorystycznego  i straży pożarnej archiwum Krzysztofa Kiniorskiego
W Szpitalu im. Marciniaka często odbywają się ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego poddziału kontrterrorystycznego i straży pożarnej

To są takie sytuacje, w których trzeba umieć się zachować w sposób niestandardowy, intuicyjnie, improwizując. To pomaga rozładować sytuację napięcia. Podkreślam: ludzie, którzy są odurzeni jakimiś substancjami chemicznymi (rzadziej alkoholem, częściej rozmaitymi narkotykami, dopalaczami), oprócz potwornej agresji, mają też niesamowitą odporność na techniki obezwładniające. Próg bólu jest u nich przesunięty bardzo mocno, podobnie jak wytrzymałość. Zyskują niesamowitą siłę i gibkość. Ten stan naraża ich na poważne konsekwencje zdrowotne, bo pamiętajmy o tym, że w ślad za tym idzie gwałtowny wpływ na wydolność organizmu i serce pracuje na najwyższych obrotach.

Musimy pamiętać o tym, by nie doprowadzić do takiej sytuacji, że człowiek, z którym się szarpiemy, próbujemy go obezwładnić, dostanie jakiejś zapaści. Historia zna podobne przypadki podczas interwencji policyjnych czy pogotowia ratunkowego. Dlatego zawsze powtarzam: to narkotyki zabijają, a nie policja, to narkotyki zabijają, a nie ratownik medyczny! Ale, niestety, nieumiejętne zastosowanie jakiejś techniki obezwładniającej może doprowadzić do tego, że ten człowiek dostanie jakiejś zapaści i jego stan zdrowia nagle się pogorszy.

Wasi pracownicy mają przygotowanie psychologiczne? Uczycie ich tego?

Chyba nie ma w Polsce uczelni, która specjalizowałaby się w edukacji pracowników ochrony i uczyłaby ich tego, jak się bronić przed doznaniami natury psychologicznej podczas tego typu interwencji. Staramy się to przepracować we własnym gronie – każdą taką trudną interwencję omawiamy ze sobą, analizujemy.

Zawsze moim współpracownikom powtarzam, że moment, w którym muszą podjąć decyzję ułamkowo-sekundową, jak to nazywam (czyli w ułamku sekundy zdecydować, czy „idzie w siłę, czy w perswazję”), to jest moment, w którym nie ma co się zastanawiać. Trzeba działać automatycznie, bo ważne jest, by ci ludzie, którzy przy tym są zatrudnieni współpracowali ze sobą, umieli się nawzajem zabezpieczać.

W Szpitalu im. Marciniaka często odbywają się  ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego poddziału kontrterrorystycznego  i straży pożarnej archiwum Krzysztofa Kiniorskiego
W Szpitalu im. Marciniaka często odbywają się ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego poddziału kontrterrorystycznego i straży pożarnej

Muszą się dobrze znać i sobie ufać?

Tak, muszą się znać i rozumieć bez słów. Później przychodzi czas na to, by to jeszcze raz sobie obejrzeć, odtworzyć, pogadać o tym, zrobić analizę: co mógłbym zrobić inaczej, gdzie powinienem stać w momencie, kiedy to się dzieje, żeby widzieć wszystko i żeby w razie czego pomóc moim kolegom.

Z takich rozmów, oprócz oczywistej korzyści technicznej polegającej na tym, że umiemy to robić coraz lepiej, jest też ta psychologiczna: mamy to omówione ze sobą, nikt tego nie zanosi do domu. Bo to też jest istotne, żeby pracownicy ochrony nie nosili do domu tych wszystkich frustracji i nie zostawali z tym sam na sam czy z rodziną.

A trzeba wziąć pod uwagę, że oni wiedzą, że podejmują interwencję względem kogoś, komuś trzeba pomóc, bo został przywieziony do szpitala po to, by ratować zdrowie i życie.

Tak, ale bardzo często jest tak, że to niesienie pomocy wywołuje w ludziach zupełnie niezrozumiałą eskalację agresji. Podam przykład sprzed kilku tygodni, kiedy trafiło do nas 17-letnie dziecko (bo 17-latka jeszcze nie jest dojrzałą kobietą). To dziecko nadużyło jakichś środków chemicznych, odurzyło się i postanowiło w środku nocy przy temperaturze otoczenia minus 10 stopni, na boso i niekompletnie ubrane, wyjść ze szpitala.

Czterech pracowników ochrony nie było w stanie poradzić sobie z agresją tej nastolatki. Czterech dorosłych mężczyzn, dobrze przygotowanych, przeszkolonych, umiejących stosować techniki interwencyjne. Jak patrzymy na takie dziecko i na moich współpracowników, to każdy z nich mógłby tę dziewczynę wziąć pod pachę i zanieść na oddział. A to trwało długo – było tarzanie się po podłodze korytarza, zapieranie się przed wejściem do windy, utrudnianie w prowadzeniu wózka, na którym była wieziona.

Kiedy zapytałem, jak to się stało, odpowiedź była jednakowa w przypadku każdego z tych czterech pracowników ochrony: „Nie chcieliśmy jej uszkodzić, nie chcieliśmy jej skrzywdzić, nie chcieliśmy spowodować, że wyjdzie stąd z siniakami. Dlatego musieliśmy być ostrożni, delikatni”. I w tym tkwi istota sprawy: oni w takiej sytuacji muszą myśleć za obie strony, nie tylko o swoim bezpieczeństwie, ale też tego agresywnego pacjenta, bo on nie może wyjść ze szpitala w stanie gorszym niż do niego trafił! Być może przyjechał do szpitala, nie mając świadomości tego, co się z nim dzieje, ale ma wyjechać stąd zdrowszy.

Duży, silny mężczyzna pod wpływem substancji psychoaktywnych wymaga interwencji dużej grupy ludzi, bo chodzi też o to, by jemu nie stała się krzywda?

Wszystko zależy od sytuacji, bo tu obowiązuje stare powiedzenie bokserskie: „Nie bój się dużych i silnych, tylko małych i szybkich”. I to się sprawdza. Mali i szybcy są znacznie groźniejsi ze względu na swoją mobilność, motorykę. Ale oczywiście, jeżeli mamy do czynienia z dużym, silnym, ciężkim człowiekiem, mocno znarkotyzowanym i pobudzonym, to sprawa jest dużo trudniejsza.
Krzysztof Kiniorski, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu

Sytuacje, o których Pan mówi, są zapewne przerażające dla każdego, kto ma z nimi do czynienia.

One są starannie opisane w procedurach: jeśli pielęgniarka czy ratowniczka medyczna widzi, że ma do czynienia z kimś takim, od razu prosi o asystę ochrony. Takie zdarzenia są na porządku dziennym – zwykle interwencja pracowników ochrony sprowadza się wyłącznie do obecności.

Musimy pamiętać, że to jest szpital, czyli procedury medyczne (łącznie z unieruchomieniem medycznym, czyli zapięciem w pasy) wykonuje wyłącznie personel medyczny! Pracownik ochrony nie należy do tej grupy, więc może asystować, zabezpieczać, obezwładnić w momencie, kiedy osoba agresywna zagraża bezpieczeństwu personelu medycznego czy innych osób w otoczeniu, a również dla siebie samego.

Każde użycie tzw. środków przymusu bezpośredniego (w naszym wypadku jest to przede wszystkim siła fizyczna, rzadziej kajdanki) musi być zaprotokołowane. Jeżeli mamy do czynienia z sytuacją, kiedy ta interwencja kończy się przekazaniem pacjenta personelowi medycznemu, to ten podpisuje dokumenty mówiące o tym, w jakim stanie dostał pacjenta z powrotem.

Wydaje mi się, że prawo wymaga uzupełnienia po to, by w tego typu sytuacjach móc działać skutecznie. Czy więc szpitale powinny zostać zaliczone do obiektów infrastruktury krytycznej?

Ochrona obiektów infrastruktury krytycznej jest zupełnie inna niż pozostałych, również szpitali. Przede wszystkim infrastruktura krytyczna ma obowiązkową ochronę, którą trzeba uzgadniać z właściwym terytorialnie komendantem wojewódzkim policji. To automatycznie umieszcza takie obiekty w obszarze szczególnego zainteresowania policjantów.

My nie narzekamy na współpracę z policją, bo mamy w pobliżu znakomity komisariat w Leśnicy, który nas ratuje zawsze, gdy tego potrzebujemy. Ale to są raczej procedury wypracowane, przez nas między sobą, zwyczajowo. To są dobre praktyki, które staramy się opracowywać i stosować. Nie jest to norma prawna.

A w Polsce większość szpitali działa w starych, wysłużonych obiektach, technicznie słabo zabezpieczonych, niekoniecznie bardzo odpornych na zagrożenia pożarem, na nagłe zalanie, zadymienie pomieszczeń. Proszę mi wierzyć, że mamy do czynienia z dużym, powszechnym w skali kraju problemem.

My jesteśmy szpitalem dosyć nowoczesnym, który ma to szczęście, że jest położony dwie minuty drogi od najbliższej jednostki państwowej straży pożarnej, więc strażacy są u nas zawsze w granicach trzech minut od uruchomienia alarmu. Dosyć blisko mamy komisariat policji, więc gdy zadzwonimy, zawsze przyjadą nam pomóc. Ale pamiętajmy, że cała masa takich obiektów to szpitale powiatowe, gdzieś w małych miejscowościach, na uboczu. Mieszczą się w budynkach pamiętających często przełom XIX i XX wieku.
Krzysztof Kiniorski, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu

W naszym regionie takich szpitali jest wiele...

Rzeczywiście. One korzystają ze szczególnych uprawnień, jeśli chodzi o ochronę przeciwpożarową, ale o ile możemy powiedzieć, że prawo na to pozwala, o tyle rzeczywistość nie będzie się oglądała za prawem. Czasem wygląda to w ten sposób, że nie ma dróg ewakuacyjnych, bo nie dałoby się ich wykonać w zabytkowym obiekcie, ale to znaczy, że dyrektor szpitala bierze na siebie ogromne ryzyko, że ewakuacja po prostu się nie uda. On musi mieć tego świadomość.

Dlaczego Pan o tym wspomina?

Bo do tej pory w większości obiektów szpitalnych ewakuację jako taką ćwiczono wyłącznie na wypadek pożaru. Sytuacja, kiedy ktoś biega po szpitalu z nożem, z siekierą, z gaśnicą, z taboretem, najczęściej nie bywa ćwiczona. A to zupełnie inna sytuacja niż alarm pożarowy. Dlaczego? Bo jak mamy do czynienia z alarmem pożarowym, to zawiadamiamy wszystkich dookoła, że jest zagrożenie i prosimy ich, żeby spokojnie udawali się na zewnątrz, albo wyszli na korytarz zorientować się, czy są zagrożeni, czy nie i żeby poczekali na dalsze instrukcje.

W sytuacji, kiedy mamy do czynienia z agresywnym pacjentem, czy w ogóle agresywną osobą przebywającą w budynku, tych ludzi na korytarzu powinniśmy mieć jak najmniej! Powinniśmy ich wręcz trzymać w pomieszczeniach, do których ten człowiek nie wejdzie, nie będzie miał dostępu, zanim go zlokalizujemy, obezwładnimy, bądź wezwiemy służby, które poradzą sobie z tym problemem.

Z tego wynika, że potrzebne jest dostosowanie prawa do realiów.

Powinniśmy patrzeć na wiele lat do przodu, czyli: co się może wydarzyć w przyszłości. W naszym szpitalu robiliśmy ćwiczenia z funkcjonariuszami samodzielnego poddziału kontrterrorystycznego policji po to, by się przygotować na ewentualność zamachu terrorystycznego, zamachu przez aktywnego strzelca, czy zamachu pirotechnicznego, gdy ktoś nam podkłada jakąś wybuchową niespodziankę.

Mam świadomość, że najwięcej skorzystali na tym funkcjonariusze policji, którzy dzięki temu, że uczyli się w naszym obiekcie, w razie potrzeby działania w czasie realnego zagrożenia nie będą musieli go poznawać z projektów budowlanych. Oni już będą go znali, będą wiedzieli, którędy iść i w jaki sposób się poruszać. Natomiast idealne rozwiązanie byłoby takie, gdyby takie ćwiczenia cyklicznie powtarzano w każdym szpitalu – po to, by personel medyczny i niemedyczny mógł się nauczyć prawidłowych i bezpiecznych dla siebie zachowań.

W Szpitalu im. Marciniaka często odbywają się ćwiczenia z udziałem straży pożarnej archiwum Krzysztofa Kiniorskiego
W Szpitalu im. Marciniaka często odbywają się ćwiczenia z udziałem straży pożarnej

W jaki sposób mam się zachować, kiedy widzę zagrożenie? Co powinienem zrobić, kiedy widzę złodzieja samochodu? Jak reagować, gdy widzę człowieka z nożem chodzącego po budynku? Czy powinienem zacząć krzyczeć, czy uciekać? Kogo zawiadomić? Gdzie zadzwonić? To są rzeczy, których nieświadomość kosztuje później czas i zdrowie albo życie.

Spointuje to anegdotką: wybuchł alarm pożarowy na jednym z naszych oddziałów. Okazało się, że pani doktor wstawiła do mikrofalówki kuskus na obiad, poszła zająć się pacjentem, o posiłku zapomniała, a ten się spalił na czarno. Wszystko w pobliżu było zadymione. Czujki dymu uruchomiły alarm, straż pożarna dojedzie za kilka minut...

Akurat miałem najbliżej, więc wszedłem tam i zacząłem otwierać okna, żeby wywietrzyć pomieszczenia. Dymu było dużo. Personel medyczny, który powinien się skutecznie ewakuować albo rozpocząć ewakuację pacjentów, zaczął na mnie krzyczeć, że pacjentów pozaziębiam, otwierając okno. To był wyraz troski, jak najbardziej, ale nie znajomość realiów…

Brak wiedzy…

To prawda. Dodajmy, że to wydarzyło się już kilka lat temu – dzisiaj wszyscy znakomicie wiedzą, jak się zachować w takiej sytuacji. Znacznie częściej, niż przepisy mówią, organizujemy ewakuację, ćwiczymy ze strażakami, ćwiczymy inne sytuacje zagrożenia. Ale to nie jest w Polsce podejście systemowe, co budzi moje poważne obawy – trzeba to zmienić. Bo w tej chwili to, o czym mówię, opiera się na spontanicznej gorliwości osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo w poszczególnych szpitalach, a nie na rozwiązaniach systemowych.

Widzę potrzebę nie tylko mądrych zmian w przepisach, nadążających za niespokojnymi czasami, w których żyjemy. Widzę też potrzebę wymiany doświadczeń w środowisku osób zarządzających szpitalami, odpowiedzialnych za ich bezpieczeństwo. No i, oczywiście, jest tu także rola dla mediów, bo nikt lepiej sobie nie poradzi z upowszechnieniem społecznie pożytecznej wiedzy.
Krzysztof Kiniorski, koordynator ds. bezpieczeństwa Nowego Szpitala Wojewódzkiego we Wrocławiu

A skoro już wspomniałem o mediach, to pozwolę sobie wspomnieć o jednym jeszcze rodzaju zagrożenia, dezorganizującym pracę szpitali i niepokojącym pacjentów. Od czasów pandemii odnotowujemy w Polsce wysyp rozmaitych samozwańców dziennikarskich. Dziennikarze społeczni, audyty obywatelskie, aktywiści informacyjni i tym podobne środowiska. Z jednej strony samo ich istnienie potwierdza, że z wolnością słowa i ze swobodami obywatelskimi nie jest u nas źle. Z drugiej strony żarty się kończą, jeśli ci ludzie próbują zdobywać materiały do swoich dzieł publikowanych w internecie na szpitalnych oddziałach.

Pacjent ma prawo do intymności, ma prawo sobie nie życzyć, by ktoś go filmował, robił mu zdjęcia w stanie, w którym – ze względu na swoją chorobę – niekorzystnie wygląda. Jestem świeżo po incydencie związanym z wizytą takiego społecznego łowcy nieprawidłowości w naszym szpitalu. Pielęgniarki zauważyły go, gdy robił zdjęcia na jednym z oddziałów, więc zaalarmowały ochronę.

Zaczęły się kompletnie niepotrzebne dyskusje, czy jest zakaz fotografowania, czy go nie ma. Ten człowiek zaabsorbował swoją osobą czas pracy kilkunastu osób, w tym dwóch policjantów. Zamiast od razu użyć swojej empatii i zrozumieć, że jego najście było dla pacjentów stresem.

W takich sytuacjach trzeba działać z rozwagą, by nie dopuścić do eskalacji napięcia.

Dokładnie tak. Przecież ochrona nie może dać się sprowokować i zacząć się szarpać z panem „redaktorem”. Ale nie może też dopuścić do dezorganizacji pracy szpitala, bo ktoś – wcześniej nieumówiony – przyszedł sobie zrobić sensacyjny materiał. Na szczęście jest w Kodeksie Wykroczeń artykuł 51, mówiący o zakłócaniu porządku i spokoju publicznego, którego stosowanie w skrajnych sytuacjach polecam. Trudno o lepszy przykład zakłócenia spokoju, jeśli pielęgniarka czy lekarz, zamiast leczyć pacjentów, muszą ich zasłaniać przed obiektywem pseudodziennikarza.

PROGRAM BEZPIECZNY WROCŁAW

Szkolenia z pierwszej pomocy, pakowanie plecaka ewakuacyjnego, zakup nowego sprzętu do ratowania ludzi i mienia podczas klęsk żywiołowych. Tak jak w Szwecji i Szwajcarii w naszym mieście ruszył program Bezpieczny Wrocław, pokazujący potencjalne zagrożenia i uczący umiejętności radzenia sobie z nimi. Więcej informacji znajdziesz w serwisie specjalnym. 

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama