Podziękowania dla Ewy Michnik
Piątkowy wieczór 16 grudnia miał wiele niespodziewanych zwrotów akcji. Najpierw w półgodzinnej uroczystości byłą już dyrektor Opery Wrocławskiej Ewę Michnik przedstawiciel prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej odznaczył Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne zasługi dla rozwoju polskiej muzyki poważnej, osiągnięcia w pracy twórczej i promowanie polskiej kultury”. Dyrygent i wieloletniej dyrektor Opery Wrocławskiej podziękowali także Jerzy Michalak, członek zarządu Województwa Dolnośląskiego oraz wiceprezydent Wrocławia Adam Grehl.
Muzyczny suspens
Po suspensie napięcie, wzorem arcydzieł Alfreda Hitchcocka, rzeczywiście zaczęło rosnąć, a ciśnienie podniósł melomanom tenor Kristian Benedikt w partii trubadura Manrika. Jego pierwsze pojawienie się (w pieśni śpiewanej z kulisy) było popisem dość niepokojącym. Słusznie należało mieć wzmożoną czujność, ponieważ tenor, wyraźnie tego wieczoru niedysponowany i pokasłujący, w III akcie został zastąpiony przez Igora Stroina. I to jemu przyszło zaśpiewać legendarną cabalettę „Di quella pira” i błyskawicznie „wejść w rolę”. Udało się połowicznie, ale i sytuacja była niecodzienna. Sopranistka Joanna Parisi wielu widzom się podobała jako Leonora, ukochana Manrika, choć trudno podzielać zachwyty, przepiękna aria „Tacea la notte placida” z II aktu powinna wybrzmieć równie miękko, jak brzmienie towarzyszącej solistce orkiestry. Tymczasem dopiero w ostatnim IV akcie Parisi śpiewała zdecydowanie ciekawiej.
Jadwiga Postrożna jako Azucena/fot. Tomasz Walków
Aktorsko spektakl ukradła Jadwiga Postrożna jako Azucena, cyganka o siwej, potarganej czuprynie przywodzącej na myśl uczesanie Giulietty Masiny z „La Strady” Felliniego. Wprawdzie można pożądać tu głosów zdecydowanie niższych (jak pięknie śpiewała tę partię Ewa Podleś, kontralt), ale Postrożna wygrała rolę zarówno muzycznie, jak i aktorsko naprawdę przekonująco. Wokalnie triumfował natomiast Stanisław Kufljuk jako czuły (wyjątkowo, bo zawsze przedstawiany wyłącznie jako podły) Hrabia di Luna. Tak lirycznie zaśpiewanej sceny, jak ta z I aktu „Tutto è deserto…Il balen del suo sorriso” melomani słuchają z prawdziwą rozkoszą.
Stanisław Kufljuk jako Hrabia di Luna/fot. Tomasz Walków
Zwłaszcza w tak pięknym wykonaniu. Muzyczna strona spektaklu to zresztą mocny atut. Marcin Nałęcz-Niesiołowski, zarazem nowy dyrektor Opery Wrocławskiej wiele motywów świetnie wyeksponował (wyraźnie powracający wątek z arii Azuceny), dopracował pod względem brzmieniowym przepiękne arie i chóralne sceny (zwłaszcza wyjątkowo trudną z III aktu).
(Wciąż) mało czytelne libretto
Soliści kreują ciekawe partie, a orkiestra gra doskonale, ale spektakl – koprodukcja z Łotewską Operą Narodową – w reżyserii Andrejsa Žagarsa jest mało czytelny. Dlaczego reżyser najpierw pokazuje nam rzeczywistość polowego szpitala, następnie kontynuuje wprowadzanie widza w dość przygnębiający wojenny anturaż, by w finale, gdzie mroczny klimat powinien dominować, oślepić widza jasnymi i odnowionymi wnętrzami jakiegoś pałacu? (A przecież jesteśmy w lochu). Szkoda, że młodsi widzowie dopytują podczas spektaklu rodziców o zawiłości libretta Salvadore Cammarano i Leona Emanuele Bardare. Zadaniem reżysera jest rozwiać, możliwie najlepiej, wątpliwości wokół i tak skomplikowanej fabuły. W „Trubadurze” konieczny byłby także specjalista od ruchu scenicznego, zwłaszcza w ostatnim akcie, gdzie uwaga całkowicie skupia się na czterech głównych postaciach i ich gestach.