Koncert nie zgromadził tłumów, Sala Gotycka wciąż jest dla Lilly Hates Roses za wielka, ale ta dwójka ciągle jest jeszcze na początku swojej drogi artystycznej, a tendencja frekwencyjna jest zdaje się w naszym mieście wzrostowa, więc artyści nie powinni mieć szczególnych powodów do zmartwień. Zwłaszcza, że ta mniej więcej setka fanów, która się im wczoraj (30.03) przysłuchiwała, była publicznością żywą, aktywną i reagującą bardzo spontanicznie. Ludzie śpiewali, klaskali, tańczyli, słowem – kupowali Kaśkę i Kamila bez marudzenia i ochoczo to okazywali. Ci ludzie, co warto odnotować, byli w większości kobietami, mniej liczni mężczyźni, jak zwykle w takich wypadkach, wyglądali na tzw. osoby towarzyszące. Ale i oni bawili się chyba nieźle. Albo przynajmniej doskonale to udawali.
Urok młodości
Występ zaczął się od „Kosów i bzów”, piosenki z „Mokotowa”. W setliście, co zrozumiałe, przeważały zdecydowanie utwory z nowej płyty, ale duet zaśpiewał również parę kawałków z debiutanckiego krążka „Something To Happen” – były to „Głosy zza kwiatów”, „All I Ever” oraz wykonane już w ramach bisów przeboje „Youth” i „Kto jeśli nie my”. Z nowych piosenek najlepiej przyjęto kawałek tytułowy i bodaj „Eternal”. Najlepiej i najbardziej intrygująco zabrzmiał za to mocno elektroniczny „L.A.S”. Świetną kulminacją koncertu były natomiast covery, czyli brawurowe wykonania „She's Got Me Dancing” z repertuaru Tommy'ego Sparksa i – równie ciekawe – „Betersweet Symphony” znane z wykonania The Verve (i, jak pamiętamy, Rolling Stones...). Na koniec było nawet confetti. A także radość, skandowania, piski i owacje. Zasłużone. Lilly Hates Roses brzmią fajnie i potrafią ująć publikę. Swoją publikę. To akurat trzeba podkreślić w trosce o zgorzknialców i malkontentów, którzy na koncert Kaśki i Kamila mieliby trafić przypadkiem bądź w charakterze wspomnianych wyżej osób towarzyszących. Jeśli waszych zatwardziałych serc nie potrafi zmiękczyć urok młodości, lepiej zostańcie w domach.