Abou Diarra kultywuje muzyczne tradycje myśliwych ludu Mandingo łącząc je z bluesem, jazzem i reggae. W dodatku egzotyczne n’goni traktuje bardzo współcześnie wygrywając na nim melodie, o których nie śnili nawet najbardziej postępowi myśliwi. Określenie go afrykańskim Jimmy Hendrixem n’goni nie okazało się wcale na wyrost.
Śpiewał pieśni o tym, czym żyją mieszkańcy Afryki. Gorzka piosenka o biedzie, nie dawała nadziei, bo jak stwierdził sam artysta ci, którzy nie mają pieniędzy, nie mogą liczyć na szacunek. Jego piosenki opowiadają też o przodkach, ich kult jest bardzo charakterystyczny dla Afryki. Starców, dziadków, rodziców otacza się tam wielką czcią i szacunkiem. Do jednej z pieśni Abou Diarra zaprosił Sonę Jobarteh, artystkę z Gambii i tegoroczną kuratorkę Brave Festival.
Artysta opowiadał o tradycji, instrumentach muzycznych, tłumaczył też znaczenie swojego kostiumu, nawiązującego do tradycji myśliwskich jego ludu. Wyjaśniał, że w Afryce każdy ma swoje tradycyjnie przypisane miejsce w społeczeństwie. Po dziadkach i rodzicach dziedziczy się to, kim się jest – myśliwym, rolnikiem, kowalem, muzykiem. Rzadko ktoś zmienia swoje przeznaczenie.
W tym roku Brave Festival proponuje widzom mniej etnicznych artystów niż zazwyczaj. Przeważają folkowi. Muszę przyznać, że ten afrykafolk nie jest zły. Tyle, że chyba nie do końca jest tym, do czego przyzwyczaili nas organizatorzy Breve. To tak jakbyśmy zostali zaproszeni na koncert Halinki Młynkowej, Zakopower, Enej i Łąki Łan. Dobra muzyka, ale czy to muzyka Brave Festival?