Łukasz: Powódź z roku 1997 pamiętam doskonale. Chodziliśmy do studni przy żółtych blokach – było tam ujęcie wody. Kolejka zaczynała się na wysokości sklepu spożywczego – róg ulic Kluczborskiej i Wygodnej. Było to około 100-150 metrów. Miałem 13 lat, chodziłem usypywać wały na ulicy Słowiańskiej. W zasadzie nie wiem, czy wiele pomagaliśmy, bo byliśmy dzieciakami, ale było to dosyć przyjemne – czuliśmy się ważni. I słynne wyprawy z bułkami... Gdy dowozili chleb, to brało się go, a potem rozwoziło w różne rejony miasta. Jechaliśmy na rowerze bardzo powoli. Chleby przewoziliśmy w plastikowych workach. Gdy pojechałem na wakacje, wszystko opowiadałem. Czułem się jak celebryta, bo nad morzem nie było powodzi. Nam woda zniszczyła piwnicę i różne dziwne precjoza: radio i worek z lat 40., w którym dziadek jeszcze rzeczy przywiózł z okupacji. Powódź na Ołbinie była dziwna – niby nas zalało, a jednak nie. Było bardzo dużo szczurów. O jezu! Biegaliśmy po boisku, uciekając przed nimi.