Umówić się na rozmowę z Krzysztofem Kulińskim nie jest łatwo. – Prezes dużo podróżuje, często jest w USA – uprzejmie informuje asystentka i dodaje: – Dam znać, gdy będzie we Wrocławiu.
Spotykamy się w dawnej siedzibie REC Global, obecnie GlobalLogic przy ul. Strzegomskiej. Mały gabinet na poddaszu, z dachowymi oknami, doskonale oddaje charakter jego właściciela. – Nie przywiązuję wagi do rzeczy, dla mnie ważni są ludzie – powie po kilkunastu minutach rozmowy. Ubrany w koszulkę polo i bordowe spodnie, w niczym nie przypomina szefa światowej firmy. Energiczny, często się śmieje i mówi prosto z mostu, co myśli. – Wyjechałem z Polski, mając 24 lata, gadałem cały czas po niemiecku i angielsku. Więc gdy wróciłem, to mówię tak jak w czasach mojej młodości [śmiech]. Moim pracownikom to się podoba [śmiech], bo mówią: gadasz jak student.
Ze względu na napięty kalendarz, umówiliśmy się na krótką rozmowę o jego obecnej firmie GlobalLogic. Na wstępie zaryzykowałem: – Jeśli już udało mi się z panem spotkać, porozmawiajmy o chłopaku z Wrocławia, który w stanie wojennym dostał bilet w jedną stronę do Wiednia, w Siemensie zrobił karierę od programisty do dyrektora i ma swój udział w sukcesie branży IT we Wrocławiu. – OK, niech pan pyta – usłyszałem. Tomasz Walków, kolega fotoreporter, był trochę mniej zadowolony, bo pewnie już wiedział, że spóźni się na kolejny materiał, ale chyba zbytnio nie żałował, bo często włączał się do rozmowy.
Nie będę uczył się niemieckiego…
Krzysztof Kuliński ma 59 lat. Mówi, że jest wrocławianinem, ale urodził się w 1957 r. we Włocławku. Ojciec pracował we wrocławskim Dolmelu. – Odwiedzałem go w tym zakładzie, a dziś mam swoje biuro kilkaset metrów dalej. Historia zatoczyła koło – śmieje się Kuliński.
Wychował się na Krzykach, na ul. Słowiczej. Najpierw była Szkoła Podstawowa nr 76 przy ul. Wandy, później V LO na Grochowej. Po maturze, w 1976 r., wybrał informatykę i zarządzanie na Politechnice Wrocławskiej. Po czwartym roku, w 1980 r., wyjechał z kolegą z Akademii Medycznej do pracy. Gdy niemal wszyscy jego znajomi jechali na saksy do Reichu, on wybrał Norwegię. – Opowiadałem, że nie będę się uczył niemieckiego – śmieje się, bo życie spłatało mu figla i kilka lat później, mówił, myślał i śnił w tym języku.
Pociągiem do Świnoujścia, promem do Ystad i dalej autostopem. Zamiast pieniędzy, mieli w plecakach kilka butelek wódki, które szybko (z dużym zyskiem) spieniężyli. Pracy szukali z kartką w ręku, z napisanym po norwesku „Jesteśmy studentami z Polski. Szukamy pracy”. W Norwegii, 500 km na północ od Oslo, pracowali w tartaku.
W sierpniu 1980 r. w Polsce zaczęły się strajki. Norweska telewizja dużo mówiła o Polsce. Dwójka studentów z Wrocławia szybko stała się swojego rodzaju lokalną atrakcją. Norwedzy dużo im pomagali. Mogli za darmo dzwonić do Polski. Była myśl: „wracać czy nie”, ale kolega był zaraz po ślubie, więc wrócili.
– W zasadzie to nas… deportowano, bo koledze skończyła się wiza [śmiech]. Norwegowie zachowali się wobec nas w porządku i nie mieliśmy żadnego „śladu” w paszportach. W kraju była Solidarność, entuzjazm i radość, ale politycznie nic nie było pewne. Nie chciałem iść do wojska, więc poprosiłem o dziekankę i pojechałem do Austrii.
Pierwsze zarobione pieniądze na Zachodzie
To było 1000 dolarów, które przywiózł z Norwegii (jego tata miesięcznie w Dolmelu zarabiał, w przeliczeniu, ok. 30 dolarów). No i co – jakaś inwestycja, lokata – dopytuję. – [śmiech] Gdzie tam, „zielone” poszyły na imprezy i taksówki, mówiąc szczerze, nieźle balowałem, ale… nie żałuję.
W Austrii pracował w laboratorium chemicznym, w dziale kontroli jakości (niemieckiego nadal nie znał, mówił po angielsku). Tam poznał Austriaczkę, z którą w październiku 1981 r. wziął ślub we Wrocławiu, ale zamieszkali pod Wiedniem. Chciał skończyć studia na Politechnice, więc do Wrocławia raz w miesiącu przyjeżdżał pociągiem. Pech chciał, że 12 grudnia wysiadł na wrocławskim dworcu, a kilka godzin później generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny.
Może się pan z Polską pożegna…
W styczniu 1982 r. wezwano go na milicję, na Łąkową. Rozmowa była taka: „Jest pan specjalnym przypadkiem. Żona w Wiedniu, możemy mieć interwencję Ambasady Austrii. Wiemy, że bierze pan udział w strajkach na Politechnice. Może by się pan z Polską pożegnał”. Dostał paszport ważny trzy miesiące z jednokrotną możliwością przekroczenia granicy. 28 stycznia 1982 r., z dwoma walizkami, wsiadł do pociągu do Wiednia. Wiedział, że wyjeżdża na zawsze. Był płacz mamy i siostry, i łzy przyjaciół. Tata powiedział: „Na pewno będzie ci tam lepiej”.
Ale początki w Wiedniu nie były łatwe. Żona pracowała, on uczył się intensywnie języka. Na garnuszku żony długo nie wytrzymał: był dekarzem (choć ma lęk wysokości), malarzem pokojowym, sprzedawcą na straganach. Gdy dostał paszporty konsularny, mógł dokończyć studia we Wrocławiu. We wrześniu 1983 r. obronił pracę magisterską na Politechnice. W 1985 r. dostał austriackie obywatelstwo i upomniała się o niego… austriacka armia. Wybrał służbę cywilną. W 1986r. pracował w słynnym obozie dla uchodźców w Traiskirchen pod Wiedniem.
Życie i biznes z… fantazją
W Wiedniu zatrudnił się w Siemensie: – Cholernie podobało mi się, że pracuje tam wielu obcokrajowców. Zaczynał od stanowiska programisty i szybko awansował. – Zaczęło mnie interesować, jak to się wszytko kręci biznesowo: po co my to robimy, kto to kupuje itp. Po roku byłem liderem grupy, później menedżerem.
Mówi, że Austriacy trochę jak Niemcy, „gubią się”, gdy coś nie idzie. On „kombinował”, jak to zrobić inaczej, i zawsze miał jakieś rozwiązanie. – W życiu i biznesie trzeba mieć fantazję. Nie myśleć zero-jedynkowo, a decyzje podejmować od serca i brzucha, a nie patrzeć tylko na tabelki – zdradza swoje życiowe motto.
Dla Austriaków wymówienie Kuliński było zbyt trudne, więc mówili do niego Kuli i tak został do dziś Kuliński, to po prostu Kuli lub teraz, ze względu na wiek… papa Kuli.
Kuli idzie va baque
W Siemensie pracował m.in. w dziale analogowych central telefonicznych, a później w dziale mobilnym i sieci GSM. Na początku lat 90., gdy koncern zaczął tworzyć centra software’owe za granicą. Kuli odpowiadał za budowę oddziałów w Chorwacji, Rumunii, Słowenii i Grecji. – Namawiałem Austriaków, by otworzyć oddział w Polsce, ale nie chcieli. W biznesie stosuję metodę, że gdy mam pomysł, to głośno o nim mówię. Wiem, że zawsze są głosy, „to się nie uda, po co nam to”, ale idea gdzieś zostaje i powoli kiełkuje. Tak było i teraz, przy okazji ważnych spotkań przypominałem temat oddziału w Polsce, że można spróbować, że są ludzie itp. Po jakimś czasie od jednego z szefa Siemensa z Monachium usłyszałem: „Kuli, co ty mówiłeś o Polsce…”.
Siemens wchodzi do Wrocławia
W styczniu 2000 r. rozpoczęły się rozmowy o lokalizacji Siemensa w Polsce (w Warszawie był tylko dział sprzedaży i serwis, nie było centrum rozwoju oprogramowania). Pytanie było jedno, ale zasadnicze – gdzie?
– Przygotowałem biznesplan i propozycje lokalizacji: Poznań, Katowice i Poznań. Odwiedziłem te miasta, rozmawiałem z lokalnymi samorządowcami i władzami uczelni. Rekomendowałem Wrocław. Niemcy powiedzieli OK, ale postawił się oddział Siemensa w Warszawie, bo oni woleli Katowice. Zagrałem va banque. Powiedziałem, dobra mogą być Katowice, ale beze mnie, róbcie to sami… [śmiech]. Usłyszałem: nie, nie, dobra niech będzie Wrocław, ale będzie to funkcjonowało? Będzie – powiedziałem i tak się zaczęło.
W czerwcu 2000 r. pojawiły się ogłoszenia na Politechnice Wrocławskiej o pracy we wrocławskim oddziale Siemensa. Chcieli zatrudnić 20 osób, po tygodniu dostali… 800 CV. Wtedy zaczął się zastanawiać, czy przenieść się do Polski. – Myślałem taktycznie, ale i politycznie, bo biznes to też polityka. Mając mocną pozycję w Austrii, mogłem szybko dojść do wszystkich najważniejszych w Siemensie. Do Wrocławia przyjechał mój zaufany kolega Gerhard Zalmer, a ja z ramienia Siemensa byłem koordynatorem projektu.
Początki branży IT we Wrocławiu
Oddział Siemensa powstał w części dawnych budynków Elwro przy ul. Ostrowskiego. Filia międzynarodowego koncernu zajmowała się przygotowaniem oprogramowania dla telefonii komórkowej. Na początku zainwestowano ok. miliona euro. Pracownicy byli na kursach szkoleniowych w Grecji, Niemczech i w dziale Kulińskiego w Austrii. – Na początku 2003 r. firma chciała się mocniej zaangażować w produkcję we Wrocławiu i powiedziano mi: „Kuli musisz się zdecydować idziesz do Wrocławia czy zostajesz?”.
1 lipca 2003 r. został dyrektorem centrum rozwoju oprogramowania Siemensa we Wrocławiu. Zaczęły się bliższe kontakty z miastem. Pojawił się pomysł, by wspólnie ściągnąć do Wrocławia więcej firm z branży IT. Prowadzono kampanię w Berlinie, Monachium w Austrii. Przedstawiciele miasta mówili o walorach Wrocławia, a Kuliński opowiadał, jak dobrze robić biznes nad Odrą.
Rozwód z Siemensem
W 2005 r. Siemens, który we Wrocławiu miał ok. 1000 pracowników, zmienia politykę i zaczyna pozbywać się działki telekomunikacyjnej. Drogi Kulińskiego i Siemensa rozchodzą się w 2006 r., gdy koncern zdecydował się połączyć z Nokią. – Serce i intuicja mówią: Kuliński to nie dla Ciebie. Znałem Finlandię wcześniej i coś mi nie pasowało, nie podobał mi się ich sposób zarządzania.
Po latach pracy w Siemensie Kuliński decyduje się przejść na swoje, ale powoli… będąc jeszcze w Siemensie, pod koniec 2007 r. zakłada REC Global. Robi to wspólnie z żoną Urszulą, która zostaje pierwszym prezesem firmy i najbliższymi pracownikami, z którymi pracował od lat i miał do nich pełne zaufanie (m.in. z Małgorzatą Rak, która jako CFO od początku pobytu Kulińskiego w Polsce prowadzi sprawy finansowe).
W Siemensie namawiali go, by został, ale on był już zdecydowany. Nie był konkurencją dla byłego pracodawcy, bo ten pozbył się tego, czym miał się zajmować REC Global. – Dla Wrocławia decyzja Siemensa była bardzo dobra. Gdy Siemens posprzedawał swoje działy we Wrocławiu, powstała Nokia, Tieto, Gigaset, Atos i REC Global. Wszędzie tam trafili pracownicy, których kilka lat temu Kuliński zatrudniał we wrocławskim Siemensie.
Kuliński robi własny biznes – powstaje REC Global
Dla Kulińskiego pomysł na REC był prosty: robić to, co do tej pory – czyli oprogramowanie pod konkretne zamówienie. Czytaj – REC Global – czyli made in Wrocław.
Miał kontakty i wiedział, jak robić biznes. Miał też to, co w interesach jest bezcenne – zaufanie klientów. 51-latek nie chciał zaczynać swojego biznesu powoli, małymi kroczkami, tylko od razu z całym światem. Ma dewizę, że jak coś robić, to – jak mówi – „fule pule”. Po kilku miesiącach miał spółki w Czechach, Słowacji i Chorwacji, później były odziały w Koszalinie, Zielonej Górze i Szczecinie.
W 2008 r. REC-a, tak jak i inne firmy na świecie, dopadł kryzys. Mieli wielki kontrakt na oprogramowanie do samochodów amerykańskiego producenta. W piątek był faks, że umowa jest nieaktualna, bo przedsiębiorstwo złożyło wniosek o upadłość. Kuliński wynegocjował, by klient nie zrywał kontraktu z dnia na dzień. Mieli czas na znalezienie innej oferty i uniknęli bankructwa. Później było już tylko lepiej.
W 2009 r. REC Global kupił centrum rozwoju niemieckiej firmy Cinterion Wireless, lidera na rynku rozwiązań bezprzewodowych. Od roku 2009 z każdym rokiem notowali wzrost i to o 20-30 procent, pod względem przychodów i zatrudnienia. – Początki nie były łatwe, bo nie było kasy. Nawet gdy masz duże zamówienie, klient od razu nie zapłaci. A tu trzeba pieniędzy na kupno biurek czy pensje dla pracowników. Trudno było o bankowy kredyt, więc namówiłem przyjaciół, którzy mieli trochej kasy, żeby zainwestowali. Nikt się nie wahał. Dlatego REC miał wielu udziałowców [śmiech].
REC goes to USA
Kryzys światowy nauczył go, że w biznesie ważna jest dywersyfikacja. Po sukcesach na rynku niemieckim, austriackim i szwajcarskim wzięli się za Holandię i Skandynawię. W 2011 r. powstał w REC-u wewnętrzny projekt „REC goes to USA”. – Jak chcesz działać w tej branży, to prędzej czy później musisz być w Ameryce i jeszcze jedno – lepiej zarabiać w trzech walutach (złotówki, euro i dolary) niż w jednej i to też część dywersyfikacji.
Od 2012 r. zaczęły się telefony z USA. – Obserwujemy was, może byśmy pogadali, może potrzebujecie pieniędzy. Chętnie byśmy zainwestowali… My nie chcieliśmy. Fundusz austriacki powiedział nam, „jeśli się chcecie dalej rozwijać, to poszukamy wam klienta”. Pojawił się GlobalLogic. Pierwsze rozmowy mieli w 2012 r. w Kalifornii. Dali sobie trochę czasu. Oni zbadali kilkanaście firm w Europie Środkowo-Wschodniej i powiedzieli: „mówicie, co chcecie, ale jesteście dla nas – numer 1.” – Chciało nas kupić wiele firm, ale w rozmowach nie było między nami chemii. Z amerykanami się uzupełnialiśmy. Mają 9 tys. ludzi na całym świecie, w USA, Argentynie, Chile, Ukrainie, Izraelu. My mamy klientów w Europie. Oni gwarantują nam, że nasze centra będą rosły.
Przejęcie, fuzja czy wchłonięcie?
13 stycznia 2016 r. REC Global, wrocławska firma świadcząca usługi z zakresu inżynierii oprogramowania w ponad 20 krajach Europy i USA, ogłosiła nowy rozdział w swojej historii. Spółka została włączona w struktury amerykańskiego potentata na światowym rynku oprogramowania – firmy GlobalLogic. Czytaj – GlobalLogic przejmuje wrocławski REC Global.
Kuliński przekonuje, że dla ludzi z REC-a, de facto nic się nie zmieniło. – Oficjalnie jest to sprzedaż. Amerykanie kupili 100 procent udziałów w REC Global, ale z punktu widzenia biznesowego zmienił się tylko właściciel. Robimy to, co robiliśmy. Spełniło się moje marzenie, jesteśmy w USA. Dostaliśmy ogromnego kopa do przodu – mówi Krzysztof Kuliński, ale nie chce zdradzić kwoty transakcji. – Podoba mi się sposób podejścia Amerykanów w biznesie: otwartość i konkrety. Tam można robić interes przez podanie sobie rąk w knajpie, papiery przychodzą później.
Ojciec chrzestny IT we Wrocławiu boi się…
Krzysztof Kuliński uznawany jest za prekursora rozwoju branży IT we Wrocławiu. Między innymi za to w 2008 r. został uhonorowany Nagrodą Prezydenta Wrocławia. Warto dodać, że obecnie na czele wrocławskich oddziałów takich międzynarodowych gigantów, jak: IBM, Gigaset, Dolby czy Atos są osoby, które zaczynały karierę u boku Krzysztofa Kulińskiego. Czy czegoś żałuje? – Tego, co się teraz dzieje w Polsce. Boję się, że przez obecną władzę, możemy zaprzepaścić to, co nasz kraj osiągnął. Moi znajomy z USA czy Austrii pytają – co się w Polsce stało, a ja nie potrafię im odpowiedzieć.
Szeregówka na Muchoborze i lista „100 najbogatszych”
Krzysztof Kuliński był dwa razy żonaty: w 1996 r. rozwodzi się z pierwszą żoną Austriaczką (mają dwójkę dzieci) i w 1998 r. żeni się ponownie z Polką Urszulą. Po ślubie, Urszula z synem przenosi się do Austrii. Kuliński zaznacza, że żona od początku wspiera mocno jego „pomysły biznesowe”. – Trójka dzieci mieszka w Austrii a ja jestem szczęśliwym dziadkiem – podkreśla i przyznaje, że teraz rozpieszcza 4-letnią wnuczkę Anikę. – Nie daję komputera czy komórki, wolę jej poczytać czy pójść do wrocławskiego zoo. Planuję zabrać ją na ryby.
Kiedy będzie na liście „100 najbogatszych Polaków”? – Eee tam, dajcie spokój, mnie nie o to chodzi. Ważne są , żona ,dzieciaki i najbliższa rodzina. Mama ma 81 lat, a tata skończył w czerwcu 86 lat. Codziennie są telefony i pytania, co słychać, jak się czują i co robią.
Pytany o szczegóły swojego majątku wylicza: – Jachtu nie mam, jeżdżę służbowym lexusem bo jest wygodny, a mieszkam w szeregówce na wrocławskim Muchoborze lub w mieszkaniu w Wiedniu. Mówi, że nie przywiązuje wagi do rzeczy materialnych. – [śmiech] Zastanówcie się, ile ostryg i szampana mogę wypić? Najszczęśliwszy jestem z „dila”, jakim są moje dzieci.
Wakacje, najchętniej (i to od lat) spędza w Polsce na Pojezierzu Drawskim. Ma tam ulubione miejsce, które odwiedza, podróżując służbowo do Koszalina lub Szczecina. Lubi, tak jak żona, Morze Śródziemne, a w szczególności Grecję i Chorwację, Włochy i Cypr. Lubi jazdę na rowerze. Uwielbia na dwóch kółkach przejechać naddunajskie bulwary w Wiedniu. Będąc we Wrocławiu, chodzi na fitness, by „spalić trochę kalorii i nabrać mięśni”. Jego pasją, i to od dzieciństwa, są ryby. W wolnych chwilach wędkuje z przyjaciółmi na Odrze.
Czy to jest etap, na którym Kuliński kończy biznesową działalność, czy wymyśli coś nowego? – [śmiech] Ostatnio przeżywam mały kryzys, bo za sprawą amerykańskich partnerów postanowiłem przejść na MAC-a. No i walczę ze starami przyzwyczajeniami…, ale nowości się nie boję, to mnie kręci i ciekawi.
Jarek Ratajczak
fot. Tomasz Walków