Niektórzy ponarzekają, że „Up!” to krążek zbyt gładki, wypolerowany, za mało motoryczny, bez pazura. Inni docenią, że czwarty solowy projekt Napiórkowskiego (tym razem nagrany w Warszawie dla wrocławskiej wytwórni V Records) dał gitarzyście szansę pokazania się zarówno jako wytrawnemu balladziście, ale i świetnie improwizującemu jazzmanowi, który momentami brzmi zresztą bardzo klasycznie.
Osiem utworów o różnym zabarwieniu emocjonalnym (od smoothowych po bardziej eksperymentatorskie) tworzy rodzaj oprawy do nieistniejącego, niestety, filmu. Krzysztof Herdzin i tu okazał się mieć szczęśliwą rękę do aranżacji. Jego muzyczna wyobraźnia wciąż zaskakuje, a pianista planuje z niesamowitym wyczuciem skład instrumentalny potrzebny do każdego z utworów, rozplanowuje mały mikrokosmos. Spotykają się w nim muzycy, których klasy nie trzeba specjalnie podkreślać. W jazz bandzie Marka Napiórkowskiego wspiera, oprócz Herdzina, saksofoniści Adam Pierończyk i Henryk Miśkiewicz (przy czym, drugi z Panów tym razem na klarnecie basowym!) i perkusista Robert Kupiszyn. W klasycznym bandzie są m.in. klarneciści, oboista (i to fantastyczny Sebastian Aleksandrowicz), czy wiolonczelista.
„Up!” to album nagrany, najwyraźniej, ze sporym zadowoleniem, bez silenia się na stworzenie dzieła przełomowego. Nie zostanie może zapisany w annałach, ale czy każdy być musi tam odnotowany, to już inna sprawa.