Choć Gaba Kulka oficjalnie debiutowała w 2009 r., czyli cztery lata temu – oficjalnie, bo wcześniej wydała kilka krążków własnym sumptem, w pewnym sensie „w podziemiu” – dopiero teraz oddaje w ręce swoich fanów kolejną płytę, którą można by nazwać pełnoprawnie solową. Trzy albumy wydane w tzw. międzyczasie były owocem współpracy z innymi muzykami: z Konradem Kuczem, zespołem Baaba i grupą The Saintbox.
Jak wyszła ta promocja? Doskonale. Choć artystka wcale się na niej przesadnie nie skupiała – już po trzecim czy czwartym kawałku z rozbrajającą szczerością powiedziała do publiczności mniej więcej tak: „Jesteśmy tu po to, żeby promować nową płytę, a tymczasem gramy piosenki, których na tej nowej płycie niej nie ma. Bo tacy już z nas mistrzowie PR-u...”.
Faktycznie, setlista koncertu była mocno zróżnicowana, nie brakowało w niej nawet rzeczy najnowszych, jeszcze nienagranych. Ale w końcu w programie zaczęły się pojawiać nowe-stare kawałki z „Wersji” (bo to, co prawda premierowy album, ale z wczesnymi piosenkami Gaby w nowych opracowaniach, uzupełniony o kilka coverów – m.in. Republiki, Bauhaus i The Beastie Boys). Brzmiały świetnie, więc z dużą dozą prawdopodobieństwa – i w zgodzie z nieodpartym przeczuciem – można stwierdzić, że cała płyta jest równie udana jak „Hat, Rabbit”. Choć niewykluczone, że koncertowe wersje „Wersji”, jak i koncertowe wersje wszystkich innych piosenek Gaby Kulki, są zdecydowanie lepsze niż ich rejestracje studyjne.
Bo Gaba Kulka live to jest niesamowity żywioł, pasja, wielka radość z grania i absolutny – choć na pewno nie zimny – profesjonalizm. Imponować może przede wszystkim nieprawdopodobna lekkość, z którą artystka łączy wykonywanie niełatwych partii instrumentalnych ze śpiewem. Lekkość, która jest charakterystyczna dla całej jej twórczości. Dzięki tej lekkości Gaba Kulka potrafi doskonale godzić ze sobą odległe – wydawałoby się – gatunki muzyczne i umiejętnie oscylować między rockiem, popem, jazzem i musicalem, nie tracąc nic ze swojej oryginalności. Przecież wykonany „Breakdown” Toma Petty'ego, numer Queens Of The Stone Age i przebojowa „Kara Niny” brzmiały po prostu tak, jakby te wszystkie trzy piosenki wyszły spod jednego pióra. Konsekwentny eklektyzm – ot co.
Atmosfera koncertu, co warto podkreślić, była iście familijna. Gaba w przerwach między utworami bawiła publikę żartobliwą i niezwykle sympatyczną konferansjerką, a publiczność odwdzięczała się jej stonowanym, a pod koniec występu wymykającym się wręcz spod kontroli entuzjazmem. Trzeba też wspomnieć, że towarzyszący Kulce muzycy – grający na perkusji Robert Rasza i obsługujący gitarę basową, zamiennie z kontrabasem i cymbałkami (!), Wojciech Traczyk – byli naprawdę fantastyczni.
To trio rzeczywiście nie wygląda na mistrzów PR-u, jednak w kategoriach czysto artystycznych z pewnością zajmuje miejsce na topie. Oby więc sprzedawali się jak najlepiej, bo zasługują na wszystkie te złote płyty, Fryderyki i pełne sale w każdym mieście. I oby zawsze sprzedawali się z tak niewymuszonym urokiem, jak wczoraj w Firleju.
Przemek Jurek
Gaba Kulka wystąpiła we wrocławskim Klubie Firlej 21 listopada.