Edyta Stein o swoich bliskich
Ja, Edyta Stein, córka zmarłego kupca Zygfryda Steina i jego żony Augusty, z domu Courant, urodziłam się we Wrocławiu 12 października 1891. Jestem obywatelką pruską i Żydówką.

Mój ojciec zmarł na udar słoneczny w czasie podróży handlowej. Skupując drzewo dla swego przedsiębiorstwa opałowego, zmierzał właśnie obejrzeć pewien las. Był upalny dzień lipcowy
i duży odcinek drogi musiał przebyć pieszo. Przechodzący tamtędy listonosz z daleka widział go leżącego przy drodze, lecz myślał, że ojciec położył się, aby odpocząć i nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Po kilku godzinach, gdy wracał i zobaczył, że ojciec mój leży w tym samym miejscu, podszedł i zobaczył, że ten nie żyje. Zawiadomiono moją matkę, która zajęła się przewiezieniem zwłok do Wrocławia.
Na pogrzeb mego ojca zjechali krewni i radzili między sobą, co teraz ma począć moja matka, która została z siedmiorgiem swoich dzieci bez środków do życia. Zadłużony interes należało oczywiście sprzedać, wziąć może jakie większe mieszkanie i wynajmować umeblowane pokoje; jeśli dochód z dzierżawy byłby niewystarczający, bracia dołożą.
Matka moja milczała na to wszystko, kierując tylko wymowne spojrzenie w stronę swej najstarszej córki, mającej wówczas siedemnaście lat. Powzięła decyzję: przebije się przez życie sama i od nikogo nie przyjmie zapomogi. Naturalnie, na handlu drzewem nie bardzo się znała, bo liczna gromada dzieci dotąd zabierała cały jej czas. Lecz pochodziła przecież z rodziny kupieckiej i miała z natury, specyficzne kupieckie uzdolnienia: liczyła znakomicie, wiedziała doskonale co to jest „interes”, posiadała odwagę i zdecydowanie, aby okazję uchwycić w odpowiedniej chwili, a jednocześnie dosyć ostrożności, aby za wiele nie ryzykować, a przede wszystkim umiała obchodzić się
z ludźmi. Przyswoiła sobie szybko umiejętność orientowania się w materiale opałowym i sposób obliczania drzewa. Stopniowo, krok za krokiem udawało się jej osiągać coraz lepsze rezultaty. To wcale nie taka prosta rzecz wyżywić i przyodziać siedmioro dzieci. Nie głodowaliśmy nigdy, ale byliśmy przyzwyczajeni do największej prostoty oraz oszczędności (…).
Matce mojej nie wystarczało, że zaspokajała nasze najkonieczniejsze, codzienne potrzeby. Dalszym celem jej wysiłków było staranie, aby nikt nie wymawiał memu zmarłemu ojcu niespłaconych przez niego długów, które powoli regulowała do ostatniego grosza. Później trzeba było zapewnić dzieciom odpowiednie wykształcenie.
Gdy ojciec zmarł, mój brat Paweł liczył 21 lat. Ukończył gimnazjum aż do prymy, lecz na studia uniwersyteckie zabrakło funduszy. Może nawet znalazłoby się tu jakieś wyjście, gdyby Paweł bardzo nalegał, ale on nie umiał „iść na siłę”. Ponieważ był namiętnym molem książkowym, został praktykantem w pewnej księgarni. Nie pracował tam jednak długo, gdyż nasza matka bardzo potrzebowała pomocy w swoim przedsiębiorstwie. Charakterystyczna rzecz: nigdy nie nauczyła się księgowości i nie prowadziła swych ksiąg. Miała liczną klientelę: przeważnie stolarzy, kołodziejów, rzeźbiarzy w drzewie, przedsiębiorców budowlanych, nadto dostawców, hurtowników, obszarników, Żydów polskich, którzy przychodzili w charakterze pośredników; mierzyła i obliczała deski, a gdy trzeba było prędko wyładować drzewo z wozu, wdrapywała się na wóz i w zawody z robotnikami zrzucała ciężkie dyle, lecz suchej pracy biurowej nie lubiła.
W składnicy drzewnej obok mego brata Arno, od bardzo wielu lat wspiera matkę moja siostra Freda. Gdy byliśmy dziećmi, nasz najstarszy brat ponadawał nam różne przezwiska. Freda była „Żabą”. Różniła się od reszty rodzeństwa flegmatycznym zachowaniem. Mając słabe zdolności teoretyczne, musiała się dość biedzić z nauką szkolną. Potrzebowała wiele czasu, aby cokolwiek przyswoić, lecz później siedziało to mocno. Z wielką radością deklamowała głośno wiersze, których miała wyuczyć się na pamięć. Dzięki temu, już jako małe dziecko znałam ballady Schillera i Uhlanda, a jako pięciolatka deklamowałam z pamięci „Bertrana de Borna”.
Wobec matki Freda okazywała zawsze dziecięcą uległość i pozwalała, by matka rozkazywała jej jak dziecku.
Mój brat Arno uczęszczał do szkoły realnej we Wrocławiu. Po rocznej próbie edukacji oddała go matka na naukę handlu drzewem. Następnie otrzymał on gruntowne wykształcenie kupieckie we wrocławskiej fabryce oleju, po czym został współpracownikiem matki w jej przedsiębiorstwie. Nosił wpierw tytuł „młodego człowieka”, później prokurenta, aż mu moja matka (...) odstąpiła miejsce „szefa”.
Arno jest gwałtowny i w gniewie traci nad sobą panowanie. Jeżeli zdarza mu się to w sprzeczce z matką, matka wtedy cicho się usuwa, „aby Arno nie zgrzeszył”.
Moja siostra Elza miała być podporą matki i przejąć od niej gospodarstwo domowe. Była jednakże bardzo zdolna i postanowiła zostać nauczycielką (to było wówczas jedyne wyższe wykształcenie dostępne dziewczętom), na co matka w końcu zgodziła się i Elza rozpoczęła naukę w seminarium nauczycielskim. Nie zwalniało jej to wszakże z troski o dom i najmłodsze rodzeństwo, do czasu, aż młodsze siostry mogły przejąć jej obowiązki. Jej domowe rządy były bardzo surowe i odznaczały się tak skrajną oszczędnością, że wszyscy pod tym jarzmem nieco wzdychali. Wyjątek czyniła tylko dla mnie (…) obsypywała mnie pieszczotami i czułościami.
Róża nie zdradzała zamiłowania do żadnego zawodu, więc postanowiono wyuczyć ją gruntownie pracy domowej, aby później mogła się zająć domem rodzinnym. Dla nauki wysłano ją do Lublińca, do wzorowo prowadzonego domu ciotek. Rok, który tam przebyła, wspominała zawsze jako szczęśliwy.
Róża miała przydomek „Lwa”. Pochodził od głośnego ryku, którym wybuchała, gdy ją ktoś rozzłościł . Była ze wszystkich dzieci najtrudniejsza do wychowania. Choć dosyć zdolna,
w szkole uczyła się zawsze źle. Do jej najlepszych przyjaciół należeli najniegrzeczniejsi chłopcy z domu i sąsiedztwa. Chodziła z nimi po ulicach, dzwoniła we wszystkie dzwonki lekarskie
i wymyślała podobne łobuzerskie psoty. Zawsze znalazł się ktoś, w kim się namiętnie podkochiwała.
Moja siostra Róża jest młodsza od Fredy tylko o dwa lata i dwa dni, i dziewczynki uważano za bliźniaczki . Nasze rodzeństwo tworzyło trzy pary: do pierwszej należeli „chłopcy”, do drugiej - „ dziewczęta”, do trzeciej - „dzieci”; tylko Elza była sama.
Byłam zawsze nieco blada i anemiczna, dlatego Róża otaczała mnie szczególną troską. Gdy szłam z nią do miasta po sprawunki, wstępowała ze mną zazwyczaj do małej cukierni
i zamawiała dla mnie porcję jabłecznika z bitą śmietaną, a latem porcję lodów, także ze śmietaną. Nigdy o to nie prosiłam, lecz kiedy przechodziłyśmy blisko naszego lokalu (cukiernia Illgen Schmiederbrücke, gdzie się dostawało te wspaniałości za 15 fenigów), bezwiednie spoglądałam ukradkiem w okno wystawowe i Róża bez słowa kierowała się ku wejściu.
Mimo serdecznych więzów, jakie nas łączyły, nie zwierzałam się ani matce, ani komukolwiek innemu. Prowadziłam osobliwe życie pełne nagłych i niezrozumiałych zmian dla zewnętrznego obserwatora. W pierwszych latach życia byłam jak żywe srebro, ciągle w ruchu, kipiąca nadmiarem zabawnych pomysłów, zuchwała i wścibska, nieokiełznanie przy tym uparta, gdy coś sprzeciwiało się mojej woli. (...) Tak się przedstawiałam zewnętrznie oczom moich najbliższych, lecz w moim wnętrzu krył się drugi świat, a wszystko, co w czasie dnia widziałam lub słyszałam, przeżywałam w nim na nowo.
Moi rodzice mieszkali już półtora roku we Wrocławiu, kiedy przyszłam na świat 12 października 1891 roku. W lipcu 1893 zmarł mój ojciec. Matka trzymała mnie na rękach, gdy nas żegnał wyruszając w podróż, z której nie miał powrócić. Kiedy już chciał wychodzić, raz jeszcze go przywołałam. Stałam się dla matki jakby ojca testamentem.
W moich marzeniach jawiła się przede wszystkim zawsze wspaniała przyszłość. Marzyłam o szczęściu i sławie. Byłam przekonana, że jestem przeznaczona do czegoś wielkiego i zupełnie nie mieszczę się w ciasnych, mieszczańskich ramach, w jakich się urodziłam. O tych marzeniach mówiłam równie niewiele jak o męczących mnie przedtem lękach. Zauważono jedynie, że bywam zadumana, i przestraszano mnie często, gdy nie zauważałam, co się wokół mnie dzieje. Dla mojej bujnej fantazji dobrze się stało, że wcześnie poszłam do szkoły, gdzie mój żywotny umysł dostał mocną strawę.
Kiedy się zbliżał szósty rok moich urodzin, postanowiłam położyć kres znienawidzonemu losowi przedszkolaka. Oświadczyłam, że od tego dnia chcę iść bezwarunkowo do „dużej szkoły” i tego sobie życzę jako jedyny podarunek urodzinowy; w każdym razie bez tego, żadnego innego nie przyjmę. Tak się złożyło, że tego roku nauka szkolna po jesiennych wakacjach rozpoczynała się właśnie 12 października.
Byłam bardzo gorliwą uczennicą. Potrafiłam z wyciągniętym w górę palcem wyskakiwać aż do katedry, byle tylko móc odpowiedzieć. Lubiłam szczególnie język niemiecki i historię.
Z początkiem nowego roku „ połykałam” natychmiast nową czytankę i nowy podręcznik do historii. Czytanie zaczynałam już od wczesnego rana, gdy mama mnie czesała. Pisanie wypracowań sprawiało mi przyjemność. Mogłam wypowiedzieć w nich coś z tego, co mnie wewnętrznie zajmowało. Bez obaw też oddawałam je nauczycielom.
Do największych wydarzeń domowego życia należały obok uroczystości rodzinnych wielkie święta żydowskie, jak Pesach (Pascha) zbiegająca się czasem z Wielkanocą, Nowy Rok i Dzień Pojednania (we wrześniu lub październiku, zależnie od różnic między kalendarzem żydowskim a gregoriańskim).
W trzynastym roku życia utraciłam moją dziecięcą wiarę i w tym okresie jako „samodzielny człowiek” zaczęłam wysuwać się spod kierownictwa matki i rodzeństwa.
Gdy przedstawiam sobie w duchu moje rodzeństwo – całą naszą siódemkę – muszę przyznać, że najszczęśliwsze z nas wszystkich dyspozycje posiadała Erna. Była piękna, otwarta, kontaktowa, o wielkiej czystości i dobroci serca, a przy tym wszystkim skromna i nieświadoma własnych zalet, zdolna, zręczna, umiejąca dostosować się do innych. Zdawała się być jakby stworzona do szczęścia i do uszczęśliwiania.
Miała oczywiście też swoje wady, których w kręgu rodzinnym nie przeoczano: łatwo się unosiła, była zbyt wpływowa i w pewnym stopniu bierna. Są to jednak minusy nietrudne do zniesienia
i wybaczenia. Jeśli i to dziecko przysporzyło mej matce ciężkiej troski, to nie przez swą szorstkość i kanciastość, lecz przez ciężar, jakim obarczyło Ernę życie, a który wspólnie dzieliła miłość jej najbliższych.
(…)
Opracowanie na podstawie: Ewa Kazula, Urodziłam się we Wrocławiu, Myśli i fragmenty listów Edyty Stein, Wrocław 2019, Towarzystwo im. Edyty Stein we Wrocławiu.