1921 - 2014

To ja przyniosłem

Nie był typem dziadka, który ciągle powtarza: „Za moich czasów…”. Wolał komentować to, co tu i teraz. Lubił słuchać, co u mnie, co u „młodych”, był ciekawy świata, nowinek. Z zainteresowaniem oglądał nawet reklamy telewizyjne.

Tadeusz Różewicz wraz z żoną i wnuczką, 1985 r.
Tadeusz Różewicz wraz z żoną i wnuczką, 1985 r. fot. Adam Hawałej

JULIA RÓŻEWICZ, BOHEMISTKA, WNUCZKA TADEUSZA RÓŻEWICZA

MICHAŁ SOWIŃSKI: Jak Pani dziadek czuł się we Wrocławiu? Tęsknił za swoimi poprzednimi domami? 

JULIA RÓŻEWICZ: Kiedy się urodziłam, dziadkowie mieszkali we Wrocławiu już od czternastu lat, więc ja po prostu nie znałam dziadka jako obywatela innego miasta. Czasami opowiadał o ludziach czy sytuacjach z przeszłości, ale raczej nie o samych miejscach. Cała rodzina boleśnie wspominała przeprowadzkę z Gliwic, bo w jej trakcie uciekła im ukochana Psotka, kotka syjamska. Tak bardzo przeżyli tę stratę, że potem już nie chcieli mieć kolejnego zwierzęcia. 

Dziadek sporo podróżował po świecie, często go nie było, ale im był starszy, tym mniej miał na to siły i chyba bardziej doceniał dom. Dużo chodził, potrzebował świeżego powietrza. Kiedy mieszkali na Krzykach, musiał codziennie wyjść na długi spacer do parku Południowego. Potem, gdy przenieśli się na Biskupin, przechadzał się aleją Dembowskiego i wałami nad Odrą. Właśnie przy tym ostatnim domu – który po raz pierwszy w jego życiu był faktycznie domem, a nie mieszkaniem w bloku czy kamienicy – nareszcie miał ogród, gdzie spędzał dużo czasu.

Został ogrodnikiem?

Chyba nigdy nie miał takich ciągot – nie pomagał w plewieniu grządek ani podlewaniu, tylko zakładał swoją odwieczną czapkę rybacką i siedział sobie na plastikowym, zielonym krześle. Coś czytał albo, ot tak, dumał. Obrywał też z krzaka poziomki albo maliny, które przynosił babci z taką dumą, jakby je co najmniej upolował. Kiedy babcia podawała je potem w galaretce, podkreślał: „To ja przyniosłem”. Myślę, że w tym domu dziadek czuł się najlepiej, właśnie ze względu na ogród, biskupińską ciszę i brak sąsiadów z góry i z dołu.

Które jeszcze miejsca lubił we Wrocławiu? 

Potrzebował zieleni, więc parki: park Południowy, Szczytnicki, wały przy parku Biskupińskim, Ogród Botaniczny i Japoński. Miał też kartę stałego bywalca zoo, często odwiedzał tam ulubione zwierzęta. O tygrysie czy nosorożcu nawet pisał. Lubię sesję zdjęciową dziadka z białym tygrysem. Fotograf Adam Hawałej uchwycił także moment, gdy dziadek wyjmuje grzebień i się przyczesuje. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek tak poprawiał swój wygląd do zdjęć rodzinnych. Przypuszczam, że nie ludzie, ale właśnie tygrys czy drzewo byli według niego warci uczesania się. Spośród zdjęć swojego prawnuka też najbardziej lubił to z zoo, gdzie Mikołaj pozuje z kozą. Dziadek oprawił je w ramkę i postawił w swoim pokoju. Wolał to niż na przykład zdjęcie wnuczki z prawnuczkiem – kadr z kozą najwyraźniej podobał mu się bardziej. Uwielbiał też muzea – wszystkie, ale z wrocławskich najczęściej bywał w Narodowym. Studiował historię sztuki, a malarstwo było zawsze jego wielką pasją.

A restauracje?

Tego nie wiem, ale nie sądzę, by stołował się na mieście, mając w domu taką szefową kuchni jak babcia.

Wspominał przeszłość?

Nie był typem dziadka, który ciągle powtarza: „Za moich czasów…”. Wolał, przynajmniej ze mną, komentować to, co tu i teraz. Lubił słuchać, co u mnie, co u „młodych”, był ciekawy świata, nowinek. Z zainteresowaniem oglądał nawet reklamy telewizyjne. Kiedy pytałam go o coś konkretnego z przeszłości, odpowiadał, nie robił uników. Po prostu rzadko wychodził ze wspomnieniami sam z siebie. Specjalistką od historyjek, przedwojennych piosenek, powiedzonek i wiecznego porównywania „teraz” z „kiedyś” – oczywiście na korzyść tego drugiego – zawsze była babcia.

Dziadek komentował bieżące życie polityczne w Polsce?

Oj tak, zwykle dosyć zgryźliwie. Interesowało go wszystko: od polityki, przez piłkę nożną i skoki narciarskie, aż po Eurowizję. Nie wiem, dlaczego szczególnie zapadł mu w pamięć Ryszard Rynkowski – często, kiedy była mowa o sławie, śpiewaniu czy ogólnie o celebrytach, mówił: „jak Rynkowski”. W końcu zwróciłam mu uwagę, że Rynkowski, wówczas chyba już sześćdziesięcioletni, niespecjalnie może uchodzić za symbol gwiazdy-skandalisty. Dziadek spytał więc, kto może, a ja mu podsunęłam Dodę. Potem wśród jego wycinków znalazłam sporo na jej temat. Chyba wziął to sobie do serca.

Fascynował się jeszcze innymi celebrytami?

Był wielbicielem Meryl Streep, między jego szpargałami znalazłam nawet adres do jej agenta. Ciekawe, po co go zdobył. Może napisał do niej list albo próbował umówić się na spotkanie? Chyba już się nie dowiemy. Ale sprawa dziadka i Meryl Streep na pewno jest tematem do zbadania. Podobno Streep nawet śpiewała w Nowym Jorku piosenkę do tekstu jednego z wierszy dziadka, niestety nie znam szczegółów.

Szkoda! Ponoć był także maniakiem prasy. 

Namiętnie czytał gazety, podczytywał też kolorowe pisma babci, nawet „Życie na Gorąco”. Niby oboje się z tego śmiali, ale kupowali je regularnie. Kiedy planował napisanie czegoś dłuższego, zbierał konkretne materiały (jak na przykład do wiersza o Wandzie Rutkiewicz), a czasami po prostu odkładał wycinki, które wydały mu się zabawne albo ważne. W wielu jego utworach wyraźnie wybrzmiewa drwina z różnych idiotycznych nagłówków – medialnego bełkotu, który go zawsze drażnił. Nigdy natomiast nie miał komputera ani dostępu do internetu. Technologia była jego słabą stroną, mimo to bardzo dużo wiedział o współczesnym świecie. Na przykład napisał wiersz o blogerkach modowych. Zadziwiały mnie jego wszechstronne zainteresowania i ciągły głód wiedzy. Dziadek, bez względu na wiek czy stan zdrowia, po prostu chłonął świat.

Jego gabinet musiał wyglądać inaczej, niż można by odruchowo założyć.

Dziadek lubił durnostojki, małe figurki, muszelki, wazoniki. Cieszyły go nawet zabawki z Kinder Niespodzianki. Uzbierał całkiem pokaźną kolekcję smerfów i wesołych hipopotamów. Uwielbiał wszelkie łapacze kurzu: pamiątki z podróży typu „powietrze z Paryża” w puszce, stateczek znad morza. Ustawiał to wszystko w jednym miejscu, taki ołtarzyk bibelotów. Jesienią zawsze przynosił ze spaceru kasztany, a że na spacery chodził codziennie, na kasztany można było się natknąć w wielu zakątkach domu. A w gabinecie miał ich mnóstwo. 

Nad biurkiem dziadka wisiały dwa portrety: zdjęcie jego mamy, prababci Stefanii, oraz Adama Mickiewicza. Na ścianach – szkice botaniczne, małe obrazki. Niczego nie wyrzucał, dlatego w szufladach miał straszny bałagan. Babcia próbowała jakoś to porządkować, kupowała teczki, ale w papierach i tak nigdy nie udało się utrzymać ładu. Równo składał ubrania, zawsze ścielił łóżko, ogólnie był bardzo schludny. Chaos panował głównie w szufladach. Kolekcjonował też podkładki pod piwo i kartki pocztowe. Najbardziej lubił te z różnych galerii sztuki, z reprodukcjami malarstwa i rzeźb. Oczywiście w gabinecie była też masa książek, wiele z bardzo cennymi dedykacjami. Niemal cała biblioteczka i rzeczy z ostatniego gabinetu dziadka – meble, książki, zawartość biurka, obrazki – znajdują się teraz w zbiorach Ossolineum. Prawdopodobnie niebawem będą dostępne dla zwiedzających.

Widywała go Pani przy pracy

Kiedy dziadek pracował, nie wolno było wchodzić do jego pokoju. Prosił, żeby mu nie przeszkadzać, albo po prostu zamykał się na klucz. Na pewno potrzebował ciszy, nie tylko podczas pracy. Źle znosił każdy hałas, nawet muzykę. Ironia losu, bo teraz dokładnie pod jego dawnym gabinetem nasz syn trzyma zestaw perkusyjny, w który wali po kilka godzin dziennie. Za życia dziadka raczej by do tego nie doszło. Mój tato wspominał, że dziadek terroryzował ich w domu ciszą. Teraz, próbując pracować zdalnie w czasie pandemii, trochę go rozumiem. Właśnie w pogoni za ciszą często wyjeżdżał za granicę czy do Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Konstancinie. Była mu absolutnie niezbędna do pisania. 

A niezbędne akcesoria? 

Babcia robiła mu kawę w dużej, zaokrąglonej szklance, niekiedy też palił w trakcie pracy. Wcześniej papierosy, potem cygaretki. Nie był nałogowym palaczem, nawet się nie zaciągał. Chyba po prostu lubił otaczać się dymem podczas pisania. 

Do końca życia pisał ręcznie? 

Tak, długopisem albo cienkopisem. Babcia przez całe lata przepisywała jego teksty na maszynie. Bardzo oszczędzał papier, zapisywał każdy skrawek kartki, a notesy do samego końca, łącznie z wewnętrznymi stronami okładek. Robił masę notatek: w książkach, na serwetkach, kartkach z kalendarzyka, podkładkach pod piwo. Lubił też kolorowe kredki i flamastry. Ozdabiał nimi teczki i rękopisy – na przykład brał tytuł utworu w kolorową ramkę, często dorysowywał jakieś elementy. Zawsze było w nim coś z niespełnionego malarza.

W wywiadach i jego biografiach rzadko pojawiają się wątki rodzinne. 

Być może wiele o tym nie opowiadał, bo babcia i dziadek byli tak zgodnym małżeństwem, że rozczarowałoby to głodnych sensacji czytelników. Byli ze sobą siedemdziesiąt pięć lat! Na początku babcia utrzymywała rodzinę. Pisanie, jak można się domyślać, nie przyniosło dziadkowi natychmiastowych korzyści materialnych. A rodzina nie była mała, bo mieszkały z nimi jeszcze obie mamy i Eliza, młodsza siostra babci. Potem na świat przyszło dwóch synów – starszy, Kamil, w roku 1950 i młodszy, Jan, mój tato, w 1953. W opowieściach dziadków nigdy nie było mowy o biedzie, używali raczej określenia „skromne życie”. To podejście zostało im do końca, szanowali przedmioty i oszczędzali. Nigdy nie słyszałam, żeby dziadkowie się pokłócili, czy choćby podnieśli na siebie głos. Podział obowiązków w domu był jasny: babcia robiła wszystko, dziadek – nic… 

Hmm… 

Brzmi strasznie, ale wydaje mi się, że to też trochę wina babci, która krytykowała go za wszelkie próby samodzielności. Zrobił sobie kanapkę, to zaraz było: „Dziadek osobnym nożem kroi chleb, osobnym nożem smaruje kromkę masłem, osobny nóż bierze do sera, osobny do pomidora. Jedną kanapkę zrobił, a cztery noże zabrudził!”. Chyba trochę bał się wychylać. Ale byli dla siebie bardzo czuli, zwracali się do siebie: „kociątko”, „kochanie”. Mieli swoje nieme gesty i spojrzenia, w których był ogrom miłości i szacunku. To dziadek zawsze przynosił na stół alkohol, ale zanim komukolwiek nalał, patrzył na babcię i działał dopiero, kiedy ta skinęła głową. Babcia miała bardzo sprytną metodę rządzenia w domu: stwarzała dziadkowi iluzję, że to on rządzi. A on chyba w to wierzył.

Jakim był ojcem? 

Z opowieści mojego taty i wujka wynikało, że radził sobie na tyle, na ile potrafił. Choć na pewno nie był typem ojca, który spędza dużo czasu z synami, zabiera ich na ryby czy wycieczki rowerowe. Ale wspominali, że jeszcze w Gliwicach chodzili z nim na długie spacery, rozmawiali, strzelali z łuku i wiatrówki. Mieli też niedzielny rytuał: po obiedzie opowiadał synom historie o Sherlocku Holmesie, ale nie autorstwa Conana Doyle’a, tylko własne. W ich domu wychowywaniem dzieci zajmowały się głównie obie babcie – mama i teściowa dziadka. Na pewno starał się być dobrym tatą, skutecznie zachęcał synów do nauki, szczególnie języków obcych. Mnie również, też skutecznie. Bardzo się cieszył z prawnuka, mojego syna. Już od pierwszych miesięcy jego życia przepowiadał mu świetlaną przyszłość dyrektora Banku Światowego. Z kolei kiedy Mikołaj dał mu swoje dość wątpliwej urody dzieło z zajęć ceramicznych w przedszkolu, dziadek od razu chciał zanieść je do dyrektora Muzeum Narodowego, Mariusza Hermansdorfera… Nie był specjalnie wylewny, przynajmniej nie w słowach. Ale w towarzystwie bliskich osób miał tyle uśmiechu i troski w oczach, że wszystko było jasne.

Jak Pani wspomina go jako dziadka? 

Nie miał sióstr ani córek, więc byłam pierwszą w jego życiu małą dziewczynką, a potem nastolatką. Myślę, że trochę się w tym gubił. Byłam dla niego czymś w rodzaju tajemniczego zjawiska, któremu przyglądał się ze zdumieniem i czułością, ale z którym nie bardzo wiedział, co zrobić. Nie byłam zresztą idealną wnuczką, szczególnie w tak zwanym okresie buntu miałam krnąbrny charakter. Nigdy też nie czciłam dziadka jako „wielkiego poety”, jego sława raczej mi ciążyła i mówiłam o nim dopiero, gdy ktoś sam skojarzył i zapytał. 

Później doceniła Pani jego twórczość? 

Tak na dobre dopiero wtedy, kiedy już nie mogłam mu o tym powiedzieć. Ale mimo to mieliśmy bardzo ciepłą, naturalną relację. Dziadek szanował moją znajomość czeskiego, często o coś pytał albo udawał, że zna czeski. Na przykład przytaczał jakieś zdanie zapamiętane z czeskiej telewizji. Uwielbiał Pragę – często tam jeździł – i lubił ciemne piwo, a te dwie sprawy zdecydowanie nas łączą. 

Skoro rozmawiamy tuż przed Wielkanocą – lubił święta? 

Spędzaliśmy wspólnie większość z nich. Babcia urządzała naprawdę wspaniałe, obfite święta, z mnóstwem potraw i ciast. Dziadek mocno trzymał się wszelkich tradycji, wydaje mi się wręcz, że to właśnie jemu najbardziej na nich zależało. Zawsze przed wigilią czytał fragment z Biblii. Wznosiliśmy toasty – jako dziecko dostawałam coś bezalkoholowego, ale do „dorosłego” kieliszka. Czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę. Były prezenty i śpiewanie kolęd, choć wszyscy męscy reprezentanci rodziny Różewiczów są kompletnie pozbawieni słuchu muzycznego. Dziadek miał swój numer popisowy – „Gdy śliczna Panna” – ale jego „li, li, li, li, laaaj” było czymś okropnym. Niemniej zawsze śpiewaliśmy długo, ja na czymś przygrywałam. W Wielkanoc przed śniadaniem dzieliliśmy się jajkiem. 

Opowiadał, że w dzieciństwie zjadł kiełbasę w Wielki Piątek i potem wiele lat był pewien, że pójdzie do piekła. Babcia często gotowała mięso, jednak dziadek na starość go nie lubił. Pewnie gdyby urodził się w innych czasach, miałby zadatki na wegetarianina. Poruszało go cierpienie zwierząt, ale też takie miał upodobania kulinarne. Przepadał za warzywami strączkowymi, uwielbiał zupy fasolową i grochową. Oraz bób. Na widok miski bobu dosłownie świeciły mu się oczy. 

© ℗ Rozmawiał MICHAŁ SOWIŃSKI

Tekst pojawił się w Tygodniku Powszechnym w DODATKU SPECJALNYM „TP” 17/2021

Galeria