1921 - 2014

Śmierć i narodziny Poety

Nigdy nie został na dobre Starym Mistrzem oraz Nauczycielem Życia. Z premedytacją psuł celebrę, a może nawet nie tyle psuł, ile nie potrafił z dobrą wiarą brać w niej udziału.

Wrocław 2002
Wrocław 2002 fot. Adam Hawałej

Data śmierci, w tym przypadku: siódma rocznica, oraz data urodzin, setna, wyznaczają dwa odmienne sposoby patrzenia na dzieło Tadeusza Różewicza. Pierwsza operuje figurą cięcia, druga – ciągłości. W pewnym zakresie wchodzą one w konflikt, w pewnym – uzupełniają się. 

Mówiąc, że data śmierci to swego rodzaju cięcie, mam na myśli okoliczności historycznoliterackie. Zwykle bowiem bywa tak, że po odejściu wielkiego pisarza jego dzieło podlega przyspieszonej rewaloryzacji. Wynika to po części z faktu, że czytelnicy zaczynają postrzegać teksty literackie umarłego niedawno twórcy inaczej – jako poniekąd osierocone przez autora, który nie pośpieszy już w razie potrzeby z rozstrzygającym komentarzem. Po części zaś bierze się to stąd, że sami odbiorcy czują się osieroceni i opuszczeni. Najważniejsze jednak wydaje się coś innego: po śmierci pisarza – a im wyżej był ceniony za życia, tym bardziej jest to zjawisko dojmujące – jego dzieło nieuchronnie popada w tarapaty. Rzadko zachowuje swój jeszcze niedawny blask, często trafia do czyśćca, a nawet ulega szybkiemu zapomnieniu. Od śmierci Różewicza minęło siedem lat i jego dzieło próbę takiej rewaloryzacji właśnie przechodzi. Dopóki żył, pozostawał może zbyt blisko nas, abyśmy mogli spojrzeć na niego z odpowiednio szerokiej perspektywy. Dziś o to łatwiej, ale też nie do końca wiadomo, jakiego Różewicza ujrzymy za jakiś czas. 

No właśnie – tu dochodzimy do drugiego widzenia, tego wyznaczanego przez stulecie urodzin autora „Kartoteki”. Stąd można oglądać jego biografię, jego dzieło i nas samych, jego czytelników. Gdy chodzi o biografię: wciąż nie jesteśmy pewni, jakie znaczenie dla twórczości Różewicza ma fakt, że jest on synem żydowskiej matki, a przy tym głęboko wierzącej, zaangażowanej w kult maryjny katoliczki. Nadal zastanawiamy się, co dla jego twórczości znaczy fakt, że był żołnierzem legendarnego „Warszyca”, który został w roku 1947 pojmany, osądzony w pokazowym procesie i stracony przez komunistów jako jeden, jak dziś byśmy powiedzieli (choć nieprecyzyjnie), z żołnierzy wyklętych. Przy czym Różewicz, oskarżony o komunistyczną dywersję i ostrzeżony przez „Warszyca”, musiał uciekać z oddziału, a robił to wtedy, gdy do rodziny doszła wieść o zamordowaniu przez Gestapo jego starszego brata Janusza, bohatera zaangażowanego w konspirację. 

I dalej – czym było dla niego wejście w komunizm i czy, pozostając chyba do końca życia piłsudczykiem, uważał się za socjalistę? Z jakiego powodu chciał być pochowany na cmentarzu Wang w Karkonoszach i czemu zapragnął, aby modły odprawili katolicki ksiądz i ewangelicki pastor? To tylko kilka z wielu pytań. 

Gdy zaś mówimy o dziele Różewicza: dziś postrzegamy je jako głos w rozmowie, którą toczą najważniejsi polscy pisarze XX wieku, dramaturgowie i reżyserzy, malarze i filmowcy (pisał scenariusze do filmów swojego brata Stanisława). I nie jest to po prostu debata o sztuce, lecz raczej o tym, kim jesteśmy. Do jego partnerów w tej rozmowie należą – ograniczmy się tylko do pisarzy – między innymi Żeromski, Witkacy, Staff, Przyboś, Miłosz, Herbert. Są to wielce pouczające debaty.

Na przykład debata z Miłoszem. Czasem mówi się, że Różewicz był anty-Miłoszem. Ale może odwrotnie: to Miłosz był anty-Różewiczem? Napisał przecież, że z Różewiczem trudno się uporać, bo jest on w każdym z nas. Zdanie to sugeruje, że uporać się jednak można i że Miłosz zdołał to uczynić; ale co, jeśli to tylko złudzenie – i piekło Różewicza (to własne Miłosza określenie) niósł on w sobie do samego końca? A co wtedy z samym Różewiczem – może przechowywał on w sobie tęsknotę do „drugiej przestrzeni” i wyrażał ją o wiele skuteczniej niż Miłosz? 

W jednym z listów do Ryszarda Przybylskiego Różewicz pisał: „Dla mnie dwiema największymi przegranymi w życiu [byłoby]: gdybym znów uwierzył w poezję albo w Boga. To byłyby dwie absolutne klęski. Nie mogę tego »wyjaśnić«”. Prawda, że nie jest to proste do wyjaśnienia, ale może chodzi o to, że wiara oznaczałaby utratę, bo byłaby ukojeniem pragnienia, niewiara zaś to rodzaj nieobecności bardziej realnej niż sama obecność? 

Porównanie z Miłoszem pokazuje jeszcze jedno: Różewicz nigdy nie był tak bardzo „naszym” autorem jak Miłosz. Chyba cierpiał z tego powodu, ale też nie potrafił inaczej. Miłosz wielokrotnie narzekał, że ceną za porozumienie z czytelnikami jest w Polsce wydanie się na pastwę swego rodzaju bałwochwalczych obrzędów wyznawczych, czasem nawet otwarcie plemiennych. 

Ale chyba ostatecznie nie bronił się dość skutecznie i z wystarczającym samozaparciem. Różewicz był o wiele bardziej „skuteczny” – i chyba nigdy nie został na dobre Starym Mistrzem oraz Nauczycielem Życia. Z premedytacją psuł celebrę, a może nawet nie tyle psuł, ile nie potrafił z dobrą wiarą brać w niej udziału. 

Było w nim coś takiego, co sprawiało, że nie dawał się przyswoić – i tym czymś bynajmniej nie był jego domniemamy nihilizm (słowo to więcej zakrywa, niż wyjaśnia). Zarazem pozostawał permanentnie jakby nieco z boku, zwłaszcza na uboczu sporów politycznych. Ostatecznie chyba znajdował się bliżej tego, co jest sercem rzeczywistości, niż ci, którzy chętnie wchodzili w rolę komentatorów doraźnych sporów. A może po prostu – i wystarczyłoby powiedzieć tylko tyle – nie był poetą spraw publicznych i pozostał poetą spraw prywatnych? Może tak, choć takie postawienie sprawy nadal wymagałoby wielu uściśleń. 

Wreszcie – co dzieło Różewicza mówi o nas samych? W pytaniu tym nie chodzi o to, co sądził on o Polakach i polskiej kulturze, ale o to, jak czytaliśmy go przez te wszystkie lata od końca wojny do dziś. Historia owego czytania (oraz wystawiania i oglądania jego dramatów, a także filmów braci Różewiczów) jest doprawdy fascynująca i bogata. Któż o autorze „Białego małżeństwa” nie pisał – i czegóż o nim nie napisano? Długa historia odbioru Różewicza – sporów, w które wchodził i w które go wciągaliśmy – byłaby pasjonującą, pełną nieporozumień i zaskakujących zwrotów akcji, opowieścią o naszej kulturze. Czasem groźną, a czasem śmieszną – choć może i pokrzepiającą. 

We wszystkim, co pisał, był Różewicz przede wszystkim poetą. Przez dziesięciolecia, lub może zawsze, uważał siebie za autora na ogół nieuważnie czytanego – i kto wie, czy nie miał racji. Ale też starał się bardzo nie zastygnąć w wyniosłej pozie i udowodnić, że wciąż nie wiemy o nim wszystkiego. Pragnął za każdym razem być inny, by dzięki temu pozostać sobą. Nie miał wątpliwości, że to, co się nie zmienia, wydrąża się z treści. Przydarzyła mu się rzecz niezwykła: zapisał w swoich książkach dzieje naszego niepokoju i historię naszych nadziei, a my nauczyliśmy się o tych niepokojach i nadziejach mówić jego słowami. 

Być może jednak najważniejsze jest coś innego: to, aby – jak pisał Karol Maliszewski – „Różewicza w sobie nie zagadać, nie zmazać jedną czy drugą dyrdymałką”, dopuścić poetę do głosu, „za bardzo nie myśleć o tym, co poeta chciał powiedzieć, bo tego poecie się nie robi, a już szczególnie Różewiczowi. Jakoś przy Różewiczu ból jakby większy”. To prawda – wypada wyznać na końcu. Różewicz wciąż ma nam wiele do powiedzenia.