Za Panem, a także dwójką kompanów z polskiej reprezentacji: Mateuszem Baranowskim i Marcinem Nitschke mistrzostwa świata w Katarze, gdzie solidarnie zakończyliście rywalizację na 1/32 finału. Jakie wnioski oraz wrażenia? Świat snookerowy nam odjeżdża czy może przeciwnie?
Snooker jak i inne gry bilardowe w Polsce mają niedługą, bo około 25-letnią tradycję sportową, co w porównaniu do innych krajów nie robi wielkiego wrażenia. W Doha rywalizowało około 130 zawodników z 57 krajów świata i myślę, że mało które państwo ma tak krótką historię związaną z bilardem jak nasze. Snooker narodził się w Indiach, ale wiadomo, że jego kolebką jest Wielka Brytania, gdyż to właśnie Brytyjczycy grają najdłużej i najlepiej. My natomiast cieszymy się z faktu, że w ostatnich pięciu, sześciu latach staliśmy się zauważalni na arenie międzynarodowej, choć może akurat wyniki z Kataru nie do końca to oddają. Trzeba jednak wspomnieć, że w 2016 roku Mateusz Baranowski wywalczył na Litwie tytuł mistrza Europy na sześciu czerwonych bilach, a Kacper Filipiak ma na koncie mistrzostwo Europy do lat 21. Z kolei ja, Marcin Nitschke i Rafał Górecki sięgnęliśmy w 2011 roku po drużynowe wicemistrzostwo Europy na Malcie, przypieczętowane rok później, wraz z Jarosławem Kowalskim, brązowym medalem. No i nie zapominajmy, że mamy także mistrza Polski, Adama Stefanowa, który w Anglii potrafi się dostać do turniejów zawodowych oraz długą listę zawodników przynoszących nam chlubę, mowa tutaj o Michale Zielińskim, Patryku Masłowskim czy Pawle Rogozie. Zatem patrząc przez pryzmat historii mogę stwierdzić, że świat nam nie odjeżdża. Przeciwnie, my ten świat doganiamy i to dosyć szybko, jesteśmy już traktowani jak poważni pretendenci do zwycięstw. A czy jesteśmy profesjonalistami? W Polsce to pojęcie względne, ale nie na całym świecie. Dlaczego? W Polsce profesjonalne uprawianie sportu oznacza grę w celach zarobkowych, z kolei w światowym snookerze określenie to zarezerwowane jest tylko dla zawodników grających w Main Tour, czyli znajdujących się na światowej liście rankingowej w pierwszej setce. Ten status często się zmienia, można to świetnie przedstawić na przykładzie Kacpra Filipiaka. Profesjonalistą został w wieku 16 lat, tymczasem dziś - jako zawodnik bardziej kompletny, uprawiający tę dyscyplinę nieprzerwanie od tamtego momentu - posiada status amatora, gdyż wypadł poza ten ranking. To wyjątkowy gracz, więc myślę, że sięgnie ponownie po ten wyjątkowy dla snookerzysty status.
Czyli, jak rozumiem, w pojęciu branżowym bycie w pierwszej setce pozwala się nazywać profesjonalistą, a dalsze miejsca oznaczają status amatora?
Można tak powiedzieć, gdy mowa o snookerze. Często zdarza się jeszcze określenie "półprofesjonalista". Taki przydomek otrzymują osoby z pogranicza rankingu Main Tour. W pool bilardzie na przykład takiego podziału nie ma, tam jest dużo zawodów, podczas których można się zmierzyć z najlepszymi zawodnikami globu. Czasami wystarczy się zgłosić do zawodów i najzwyczajniej wygrywać, choć mówię to, rzecz jasna, z przymrużeniem oka, gdyż wygrywanie jest bardzo trudną sztuką. Przy tak wielu doskonałych zawodnikach samo przejście przez sito eliminacyjne to niełatwa sprawa, chcę jednak wskazać, że więcej jest tam okazji do skrzyżowania kija z najlepszymi, np. w US Open. By jednak wziąć udział w międzynarodowych zawodach rangi mistrzowskiej, należy być członkiem kadry narodowej krajowego związku sportowego.
A w Doha grali profesjonaliści czy amatorzy?
W katarskich mistrzostwach świata federacji IBSF (International Billiard Snooker Federation) nie mogą uczestniczyć zawodnicy z Main Tour, mowa o rankingu bieżącym. Myślę jednak, że było około dwudziestu chłopaków z byłym statusem profesjonalisty, m.in. Katarczyk Ahmed Saif, Szwajcar Alexander Ursenbacher, Muhammad Asif z Pakistanu, Pankaj Advani z Indii, Michael Judge z Irlandii, Andrew Pagett z Walii czy Issara Kachaiwong z Tajlandii. Poza tym zawodnik, który wygrywa takie MŚ, rozgrywane pod egidą IBSF, automatycznie zdobywa status gracza profesjonalnego.
Pana w tym gronie nie ma.
Nie, nie miałem okazji znaleźć się w Main Tour. Miałem jednak możliwość gry w profesjonalnych zawodach, a to dzięki wywalczonym dzikim kartom, m.in. w German Masters. Trafiałem do najlepszej „32”, a więc do tak zwanej fazy telewizyjnej. Brałem również udział w mistrzostwach świata na sześciu czerwonych (2013), do których przepustkę wywalczyłem na ME w Sofii. No i startowałem w drużynowych mistrzostwach świata z Kacprem Filipiakiem. To był przełom 2012 i 2013 roku, zatem Kacper był wtedy profesjonalistą, mistrzem Europy U-21 jako piętnasto- czy też szesnastolatek. Występowałem w turniejach różnej maści, bo i również na German Open czy Swiss Open, w imprezach z pulą nagród od 700 tysięcy do miliona dolarów. W 2016 roku wziąłem też udział w turnieju chińskiego bilarda na zaproszenie Chińskiej Federacji Bilardowej. To taka mieszanka amerykańskiego pool bilarda i brytyjskiego snookera, tzn. z suknem do snookera, a bilami do poola. Pewne elementy z jednej odmiany miesza się z elementami występującymi w innym bilardzie. Chodziło o propagowanie chińskiej odmiany gry, dzięki czemu moje koszty związane z podróżą i pobytem opłacili gospodarze.
Dziś występuje Pan w roli profesora, ale dawno temu sam był uczniakiem…
W bilard zacząłem grać jako siedemnastolatek, kiedy kopałem jeszcze piłkę. Urodziłem się we Wrocławiu, ale za młodu mieszkałem w Groblicach obok Siechnic. Piłkę nożną trenowałem w Energetyku i stamtąd trafiłem do piłkarskiej Ślęzy, wtedy jeszcze II-ligowej. W okresie zimowym skazani byliśmy głównie na piłkę halową. I tą właśnie zimową porą coraz częściej zacząłem grać w bilard, początkowo w zwykłych barach. Z czasem trafiłem do małego klubu w Oławie i chwyciłem bakcyla, a nieco później powstał na ul. Dąbrowskiego klub Fuga Mundi, który dziś mieści się na pl. Grunwaldzkim. W końcu zrezygnowałem z futbolu i zacząłem się poważnie kształcić przy stole, często wyjeżdżałem za granicę, m.in. do World Snooker Academy w Sheffield i do mistrza świata z 1979 roku, Walijczyka Terry'ego Griffithsa. Szkoliłem się wielotorowo, również z na studiach zakresu psychologii i zarządzania. Dziś mam już na liczniku ponad 80 zagranicznych startów, a od 2011 roku zacząłem też robić poważne wyniki, zdobywać medale ME i wygrywać indywidualne mistrzostwa Polski.
Ta szkoła bilarda musiała trochę kosztować?
Dość szybko, bo już kilka lat po rozpoczęciu przygody z dyscypliną zostałem współwłaścicielem jednego z wrocławskich klubów, Salonu Bilardowego Sezam przy ul. Piłsudskiego, który prowadziłem z kolegą. Dziś znajduje się on przy ul. Kuźniczej 10 i nadal przy nim pracuję. Z tego też względu nie dokończyłem studiów, zakończyłem edukację na licencjacie z zarządzania i magisterki nie mam, bo pochłonął mnie sport. A od młodzieńczych lat byłem w szkołach matematycznych i skończyłem liceum ekonomiczne na ul. Worcella. Cała moja kariera toczyła się wokół mojej pracy, zatem u siebie trenowałem za darmo, a koszty zagranicznych treningów pokrywałem z własnej kieszeni, ewentualnie z pieniędzy wygranych na turniejach lub otrzymanych od firm sponsorskich. Trzeba też dodać, że jako członkowi kadry narodowej pomagał mi bardzo Polski Związek Snookera i Bilarda Angielskiego (PZSiBA). Dzięki temu poznawałem świat, dyscyplinę i ludzi, bo u nas w kraju nie było żadnych tradycji i większych możliwości. Teraz dopiero pojawiają się pojedyncze osoby, które służą wiedzą szkoleniową. I ja również zacząłem pomagać innym.
Jeśli zatem znalazłby się chętny na skorzystanie z Pańskiego doświadczenia, to gdzie by trzeba go skierować?
Do jednego z dwóch klubów, które prowadzę – albo na ul. Kuźniczą (La Sezam), albo do Bandaclubu w Sky Tower. Mamy dwa rodzaje stołów, do snookera i pool bilarda, szkolimy, a także organizujemy turnieje różnej kategorii.
Ale wciąż jest Pan bardziej zawodnikiem niż trenerem?
Tak, choć można powiedzieć, że jestem przedsiębiorcą bilardowym. Po prostu sferę finansową staram się mieć zabezpieczoną. Pasja pasją, ale w pewnym wieku bywa różnie. Nie zamierzam jednak kończyć udziału w zawodach, tym bardziej, że rywalizacja mnie napędza, a sportowcy są lepiej postrzegani. Trafiają na języki, szanuje się ich za wyniki, uznaje za walecznych ludzi. To również przydaje się w biznesie. Mam to szczęście, że mogę chodzić do pracy z uśmiechem na twarzy, że pracą się nie męczę, bo jest jednocześnie moją życiową pasją. Organizuję także sporo eventów, jak chociażby mistrzostwa Europy z początku 2016 roku – po to m.in., by moi koledzy z innych krajów mogli zobaczyć nasze piękne miasto. No i wypadało zademonstrować swoje możliwości organizacyjne przed The World Games 2017, ponieważ Wrocławski Komitet Organizacyjny zaprosił mnie do współpracy. Postaram się wnieść tyle, ile to możliwe.
A zapewni Pan nam najlepszych zawodników z całego świata?
Już wszystko wyjaśniam, bo kwestia kwalifikacja na imprezę jest znana. Może to brzydko zabrzmi, ale dla czołowych zawodników świata The World Games nie jest najważniejszą imprezę w kalendarzu. Tzn. jest atrakcyjna, gdy chodzi o walkę o prestiżowy tytuł, ale wiadomo, że pieniądze przyciągają na inne turnieje. Kilka znanych nam twarzy z telewizora zobaczymy, ale lista jest jeszcze otwarta. We Wrocławiu walka toczyć się będzie w trzech odmianach bilarda: w bilardzie francuskim, czyli karambolu, amerykańskim, czyli pool bilardzie oraz angielskim, czyli snookerze. W pool bilardzie zmierzą się też kobiety, zatem wszystkich uczestników będzie 64 (48 mężczyzn i 16 pań). Z naszego kraju już się reprezentanci powoli wyłaniają i jest szansa, że zobaczymy reprezentanta, a zarazem mojego wspólnika z Bandaclubu, wybitnego zawodnika Mieszko Fortuńskiego. W turnieju snookera natomiast ujrzymy któregoś z już wcześniej wymienionych: Marcina Nitschke, Kacpra Filipiaka, Mateusza Baranowskiego lub Pawła Rogozę.
U Was również prowadzony jest ranking oficjalnych zarobków, jak w zawodowym tenisie?
Tak, snookerzystom też się wpisuje oficjalne zarobki, a najlepsi, tacy jak Ronnie O’Sullivan, John Higgins czy Stephen Hendry, potrafią zarobić w karierze po kilkanaście milionów funtów. Jest też spora grupa osób, które inkasują po kilka milionów, nie wspominając, rzecz jasna, o innych kontraktach sponsorskich i marketingowych. Gdy chodzi o MŚ w snookerze, pula nagród wynosi około miliona funtów, w pool bilardzie nieco mniej. Snooker jest taką odmianą, która najlepszym zapewnia również tytuły szlacheckie, nadawane przez samą królową brytyjską. Taki tytuł otrzymał nawet Ronnie O’Sullivan, mimo iż był karany i budziło to spore kontrowersje. On w ogóle pochodzi z nietypowej rodziny, bo ojciec odsiaduje wyrok za morderstwo, a matka pokutowała za oszustwa podatkowe. Sam O’Sullivan był z kolei karany za różne kradzieże, narkotyki, raz też pobił sędziego, ale to geniusz przy stole, więc wszystko zostało mu najwidoczniej wybaczone.
Laik może stwierdzić, że snooker to tylko odbijanie bil i tak zapewne wygląda monotonny trening. A jak jest w rzeczywistości?
W rzeczywistości jest tak, że w 2007 roku snooker został uznany przez fachowców za najtrudniejszy sport na świecie. Z kilku powodów. Po pierwsze na podstawie czasu, w jakim zawodnicy dostają się na absolutny szczyt swojej dyscypliny od momentu rozpoczęcia treningów. W snookerze najszybciej udało się to słynnemu Marco Fu z Hongkongu, który na wyważenie drzwi do najlepszej szesnastki globu potrzebował tylko i aż 14 lat treningu. A poza tym snooker to kilkaset elementów technicznych, takich jak kąt ułożenia nóg, przesunięcie ciężaru ciała, praca palców dłoni trzymającej kij, siła docisku kija do klatki piersiowej, moment przełożenia wzroku, oddech i mnóstwo innych.
Występujecie w strojach wieczorowych, pod muchą, a na białych koszulach macie sponsorskie logosy. Rozumiem, że nie można nimi obszyć całego ubrania?
Kiedy moje mecze były transmitowane na Eurosporcie, wszystkie logosy były najpierw bardzo dokładnie prześwietlane, choćby pod kątem wielkości. Mogą one bowiem zająć 15 cali kwadratowych i pojawić się tylko w trzech miejscach: na lewej bądź prawej stronie kamizelki – na wysokości piersi, na mankiecie koszuli oraz na ramieniu koszuli. Na plecach i w pozostałych częściach uniformu noszenie reklam jest zabronione. Miałem też przypadek, kiedy sponsor na moim stroju nie został zaakceptowany, bo godził w wizerunek organizatora, a rzecz działa się w Tajlandii podczas turnieju na zaproszenie tamtejszego króla. Bywa też tak, że odrzucane są firmy będące konkurencją dla oficjalnych mecenasów danych zawodów, co wydaje się jasne i zrozumiałe.
A nie byłoby Wam łatwiej grać w miękkich strojach sportowych?
W pool bilardzie panuje w tym względzie większa swoboda, gdyż dopuszczone są koszulki typu polo. U nas natomiast obowiązują koszula z długim rękawem, mucha, a także wizytowe spodnie i buty. Pewnie, że wygodniej byłoby się mierzyć w innym stroju, ale światowe władze bardzo pilnują tych zasad. Wiele już było prób odstąpienia od takiego rygoru, ale każdorazowo uznawano, że mamy tworzyć sport szlachecki, dla dżentelmenów, który kiedyś uprawiali przecież tylko oficerowie brytyjscy. Taka mucha potrafi przeszkadzać sama w sobie, kiedy kij idący po brodzie niejednokrotnie o nią ociera. Dlatego strój trzeba mieć uszyty na miarę, by zminimalizować uczucie dyskomfortu. Polo jest zdecydowanie wygodniejsze, ta mucha często doprowadzała mnie do szału...
Rozumiem, że w takim samym stroju należy też trenować, by oddać w pełni warunki meczowe i wyeliminować element nieprzystosowania?
Bardzo dobre pytanie, które rzadko dziennikarze zadają. Otóż jako osoba uprawiająca sport wyczynowy muszę o takich rzeczach pamiętać. Nie możemy bowiem doprowadzać do sytuacji, że zacznę narzekać w trakcie zawodów na buty, bo wcześniej w takich wysokich nie grałem. Dlatego kamizelkę i muchę też co jakiś czas na treningu należy założyć. Poza tym treningowe mecze należy rozgrywać na tym samym dystansie, na którym przyjdzie nam rywalizować w zawodach. Nie wspomnę już o używaniu tego samego sukna, tych samych bil, tego samego stołu i tego samego światła. By się nie okazało, że zanim się wstrzelimy, to już jesteśmy przegrani.
Ma Pan rodzinę?
Tak, mam pięcioletnią, piękną córeczkę. W bilard jeszcze nie gra i nie sądzę, bym pokierował ją w tę stronę. Z pewnością jednak nauczę ją odbijać, by mogła czasem błysnąć w towarzystwie, ale nie z myślą o braniu udziału w poważnych zawodach. Poza tym kobietom ciężko liczyć w naszej dyscyplinie na jakieś realne korzyści, dla nich ten sport jest średnio opłacalny. Nie są dowartościowane, więc może spróbujemy w tenisa?
Gdzie finansowe równouprawnienie się w zasadzie dokonało.
Zgadza się. A może postawimy na jakieś sporty gimnastyczne, pod kątem igrzysk olimpijskich? Czas pokaże.
A może to bilard znajdzie się w programie olimpijskim? Po prawdzie każda dyscyplina z programu The World Games o taki przywilej walczy. Jak u Was wygląda sytuacja?
Na chwilę obecną bardzo dobrze. Bilard, uprawiany na całym świecie, jest już bardzo blisko tego awansu. Ludzie kochają go oglądać, a i sami grać mogą niemal wszędzie: w hotelach, pensjonatach, przydrożnych barach. Ostatnio przegraliśmy ze squashem, ale myślę, że to kwestia czasu, kiedy staniemy się olimpijskim sportem pokazowym.
W jakim wieku można się spodziewać największych sukcesów przy stole do snookera?
Fachowcy są zgodni, że to wiek między 30. a 45., czy nawet 50. rokiem życia. Zdarzają się co prawda młodzi gniewni, w wieku dwudziestu kilku lat, którzy potrafią namieszać, ale jednak na stałe zagościć w światowej czołówce najprędzej można we wspomnianym przeze mnie przedziale.
Rozmawiał Wojciech Koerber
Krzysztof Wróbel
Urodził się 24.06.1981 roku we Wrocławiu, a więc w tym samym dniu, co Leo Messi, tyle że Argentyńczyk przyszedł na świat sześć lat później.
Sukcesy: drużynowe wicemistrzostwo Europy Malta 2011, brązowy medal drużynowych mistrzostw Europy Sofia 2012, indywidualny (2012) i 7-krotny drużynowy mistrz Polski, od 2000 roku członek kadry narodowej. Podczas drużynowych mistrzostw świata w Bangkoku, w duecie z Kacprem Filipiakiem, pokonał ekipę Hongkongu z Marco Fu na czele, wywalczył również 17. miejsce na mistrzostwach świata amatorów rozgrywanych w Bangalore (Indie), ćwierćfinalista mistrzostw świata na sześciu czerwonych w Irlandii (2013).
Galeria
Kliknij na zdjęcie aby powiększyć